MARION PRZYGODY TADZIA NA OBCZYŻNIE.doc

(1143 KB) Pobierz

MARION

TADZIA

PRZYGODY

NA OBCZYŹNIE

NIEBEZPIECZNY WIEK MĘŻCZYZNY

 

 

 


Tacłzio Znawski szedt coraz wolniej, bo byt straszliwie zmęczony, a nowe lakieiki piekły go nieznośnie,

Od dwóch dni był w Paryżu, gdzie z rozka­zu mamv i opiekuna miał studjować nauki spo* łeczne. Błądził, rozkładając co chwila plan, i szu­kał przyzwoitego mieszkania. Zgłębił już tajniki wszystkich adresów, udzielonych mu w piekar­niach i „merceries". (Od tablic z napisem „Chambres a louer" kazał mu stronić ooiekun, objaśniając, że to są niecne kryjówk', w któ-ych noga Tadzia postać nie powinna). Widział pokoje duże i małe, brudne i względnie czyste. Widział gospodynie podobne do przebranych mężczyzn, z czarnym wąsikiem, a nierzadko i bródką które kładły mu poufale pięść na ramieniu i tytułowały: „Mon petit jeune homme". Wtedy ogarniała go trwoga: przy­pominały mu się urywki z różnych romansów kryminalnych, kłaniał się grzecznie, zapewniał, że wróci za chwilę i zmykał, oddychając na ulicy z ulga, że się wydostał ze szponów megery!

Nie wszystkie jednak były tak przestraszają­ce. Jedna, nizka, siwa, o umierającym głosie, wy­dała mu się istotą z za świata. Zaprowadziła go do pokoiku, za ciemnym korytarzem, kwadrato-


wego, schludnego, z oknami na ogród. Cisza tu była niezakłócona. Nawet zegar na kominku nieunikniony zegar między dwoma kandelabrami milczał, od Bóg wie jak dawna nienakręcany.

Tadzio już, już miał się zdecydować, już wyj­mował portmonetkę. N -gle mu przyszło na myśl, jak bardzo samotny będzie w tym pokoiku ci­chym, przy gospodyni, która już należy do anio­łów raczej, niż do żywych. Łzy zakręciły mu się w oczach. Zapragnął ciepła... ciepła rodzinnego, zatęsknił do mamy; nawet do pana Ewarysta, choć ten gderał ciągle. Uk'onił się przeto grzecz­nie. zapewnił, że wróci za chwilę i znalazł się znów na ulicy, bez przytułku sam, z rozłożo­nym planem, w wielkim nieznanym Paryżu.

Między licznemi adresami, w które zaopa­trzyła go mama, pan Ewaryst, oraz wszystkie ciocie, wujenki i znajome, był jeden brzmiący;

„OGNISKO"
pension de familie
60, rue Madame, Paris. VI

„Pension de familie" w wyobraźni Tadzia wyglądał jak refektarz klasztoru, pełen starych przełożonych i niedokrwistych pensjonarek, gdzie trzeba sedzieć grzecznie, mówić półgłosem, jak u babci Kasi, i o dziewiątej isć do łóżka. Nie po to przyjechał do Paryża.... Zmęczenie przemogło wszakże.

Pójdę chyba do tego „Ogniska". W naj­gorszym razie za parę dni się wyprowadzę, pod bylejakim pozorem.

Odszukał na planie rue Madame i niebawem znalazł s ■ ę na cichej uhcy, zagrodzonej z obu stron wysokiemi milczącemi domami o zamknię­tych bramach.


Pod numerem 60-tym nie było bramy, lecz kra­ta żelazna, za nią małv ogródek o starych, pięknych drzewach, pozostałych po jakimś parku arystokra­tycznym. W głębi ogródka stał pawilon dwupiętro­wy i parę porozrzucanych między krzewami „ate­lier", stanowiących domki same w sobie. Wszyst­kie obrośnięte były bluszczem i miały w sobie ten kaprys linji, tę nieregularność wdzięczną, któ­ra jest tajemnicą uroku Paryża.

Na froncie złoć ła się tabliczka; „OGNISKO", pension de familie.

Tadzio pociągnął za dzwonek.

Usłyszał dźwięk metaliczny w głębi pawilo­nu, powtórzony dziesięciokrcnie — i przeląkł się. Czy nie za mocno szarpnął? Furtka odemknęła się mechanicznie. Przeszedł ścieżkę, wysypaną żwi­rem i stanął na ganku. Szklane drzwi były uchy­lone na przedpokój krągły, pełe. kanap niebies­kich, dywanów i lamp w powłokach jedwabnych. Światło padało z góry, przez szyby sufitu. Na środku stała młoda panienka, z głową owiązaną białą chusteczką, z odwiniętemi rękawami, w dłu­gich rękawiczkach. Widocznie zaskoczył ją wśród porządków domowych.

Vous desirez, monsieur?

— Une chambre... pension...

Wskazała mu miejsce na kanapie i odbiegła wgłąb, wołając:

— Mamusiu, mamusiu, jakiś nowy pensjo- narz!

Po chwili, z drzwi przeciwległych wytoczyła się krągła i nizka pani, bardzo zwinna, o zbyt białej twarzy i zbyt złocistych włosach prześlicz­nie ondulowanych i uczesanych Zwróciła się do Tadzia pytająco, pełna uśmiechów zachęty.

9


Tadzio ukłonił się, wviął bilet wizytowy swój, bilet pana Ewarysta, list polecający stryjenki Amelji i wszyst ko razem złożył w pulchne ręce o błysz­czących naznogci’ch.

Amelka Znawska! ależ wiem, pamiętam doskonale! Koleżanka z pensji., Tedy strvjenka pana? Pan na studia, do Paryża? Słusznie, słusz­nie. Mamy dużo Polaków w pensjonacie; będzie się pan czuł j k w domu.,, mam tę zasadę, że gości traktuję nie jak płatnych pensjonarzy, ale jak moich krewnych i przyjaciół.. Ale niech pan znowu nie myśli, ze w domu moim nie nauczy się mówić po francusku! Jest Francuzka, umyślnie do konwersacji i przy stole nie wolno używać inne­go języka, Kto się zapomina, płaci karę, Z tych kar kupujemy potem materjałv i szyjemy ubrania dla b iednych, Oczywiście, w pokoju u siebie, każ­dy jest swobodny, Pokoje wolne mam w tej chwili na drugiem piętrze. Za parę dni opróżni się pokoik na pierwszem, mały, ale wesolut­ki, słoneczny, Parter zaj'muję ja i córeczki,,, nie zna pan ich j'eszcze,., mam trzy córki, Wie pan, że wyszłam za Francuza.,, szaleństwo młodości, quoil... zakochałam się w nauczycielu języków i wyemi­growaliśmy.., Strvjenka . zapewne mówiła panu; c'etait une canaille i musieliśmy się rozejść, Bon, nie mówmy o tem. Moje córeczki, choć dziećmi z kraju wyjechały, nie zapomniały języka ojczy­stego. Przedstawię im pana, będziemy oprowadza­ły pana po Paryżu. Tu, obok, jest jad dnia, niech pan wejdzie! Tutaj salon, tu obok . pokó< dla dam, a z tamtej strony fumoir, Tam dalej sanktuarium, nasze mieszkanie prywatne. Jeżeli pan wolałby mieć węcej swobody, niech pan weźmie „atelier* w ogrodzie, Domek sam w sobie. Przychodzi pan dwa razy na dzień, na repas, a pierwsze śniada-


nie przyślę panu do łóżeczka i nie podlega pan żadnej kontroli, tandis q ie tutaj, w głównym bu­dynku, rozumie pan... są panienki w domu.. Atelier kosztuje nieco drożej, ale czyż swoboda nie warta wszelkich ofiar! Boże mój, gdybym ja to była wiedziała, zanim wyszłam za tego nicpo­nia! Więc atelier? Dobrze! Oczywiście, korzysta pan z salonu, fumoir'u i wszystkiego na równi z innymi pensjonarzami. Kipiel mamy w domu, codzirń przychodzi fryzjer. Praczka co drugi dzień. Jest lekarka, attachee a la maison...

Cała ta tyrada, wygłoszona jednym tchem, z towarzyszeniem uśmiechów, migania pierścion­ków i cichego brzęku breloków, zdecydowała Ta­dzia. „Klasztor1* wyglądał nader ponętnie!

Złożył tedy miesięczną opłatę na ręce pani, która go zapytała filuternie, czy ma kwit w ydać, boć przecież są rodakami „ale ., może mi pan nie ufa?“ Tadzio zapewnił gorąco, że ufa i jak jesz­cze! Został wynagrodzony uśmiechem i powiado­miony, że od tej chwili „atelier" należy do niego, że kąpiel może mieć natychmiast, że służący przywiezie mu rzeczy z kolei i że o wpół do ósmej jest obiad.

„Atelier" składało się z alkowy, w której stało łóżko i z eleganckiego pokoju o oszklonej ścianie, wychodzącej na ogród. Tadzio przysiadał z kolei na każdym pufie, obrał miejsce, gdzie ka­żę postawić pianino — mamusia poleciła aby nie zaniedbywał muzski — i nie mógł jeszcze uwie­rzyć, że to wszystko należy do niego, że jest pa­nem tego miejsca i samego siebie, że może rohić, co mu się podoba, przychodzić kiedy chce... i na­wet — zapraszać kobiety, kobiety!..

Krew napłynęła mu do skroni, przejrzał się


w zwierciadle, pokręcił kilkanaście jasnych wło­sów w kącie górnej wargi

Koło zwierciadła wisiały różne obrazy w zło­conych ramach; „Pont Neuf“ w nocy, „Pont Neuf" w dzień, „Pont Neuf" we mgle, atelier na wiosnę, między dwiema brzoskwiniami, osypanemi różo­wym kwiatem i sylwetka kobiety, otulona w muś­liny, które odsłaniały szyję jej, ramiona, piersi...

Tadzio poznał w niej młodą panienkę, która mu drzwi otworzyła.

Na ścianie przeciwległej wisiała duża foto- grafja: gospodyni i trzy jej córki, uśmiechnięte, uszeregowane bokiem i zwrócone twarzą do wi­dza, jakby mówiły: „Otośmy wszystkie, patrz i wy­bieraj!" Tadzio zatrzymał wzrok na znanej mu, średniej, i długo rozbierał rysy delikatne, usta, stulone, niby do pocałunku, oczy w migdał opraw­ne i brwi regularne.

Zapukano. Weszła pokojowa w białej „coiffe" na głowie. Niosła stos prześcieradeł i ręczników i zaczęła przewlekać pościel,

Monsieur ne conmit point Paris? zagadnę­ła z miodowym uśmiechem. Potem powiadomiła go, że Paryż jestto miasto wspaniałe, że nazywa się Zelie, ze jest Bretonką i że ilekroć monsieur zechce, aby przyszła, niech dzwoni dwa razy. Al­bowiem raz jeden dzwoni się na garsona.

Wyszła z uśmiechem. Wszyscy uśmiechali się w tym domu do Tadzia, i Tadzio zaczynał uczu- wać w sercu ciepło rodzinne, którego tak był spragniony.

Po pewnym czasie nadjechał garson z kufra­mi, które ustawił w alkowie. Zelie zjawiła się zno­wu, by pomóc Tadziowi w rozpakowywaniu rze­czy. Gdy umieściła już wszystko w placard zie,


szafie i komodzie, przybliżyła się do ścian i za­częła zdejmować zawieszone na nich obrazy.

— To własność mademoiselle, odpowiedziała na pytające spojrzeme Tadzia. Kazała mi zabrać, ale jeżeli pan sobie życzy mieć jakieś obrazy, to mademoiselle Lola (z gestem ku svlwetce w muś­linach) przyśle panu bardzo ładne reprodukcje z Louvre’u na to miejsce.

— Midemoiselle Lola mieszkała przedtem w tym pokoju? zapytał Tadzio, i serce bić mu za­częło.

— Nie, mieszkał tu malarz, tres-ami avec ces dames. II est parti. Monsieur...

Tadzio został nareszcie sam. Sam, ze swemi marzeniami. Przekręcił guzik lampy elektrycznej i cieszył się łagodnem światłem, z za różowej za­słony jedwabnej. Zobaczył nagle, że ma brudne ręce. Zabrudził się, dotykając kominka, lampy i pó­łek. Wszystko tu bvło takie zakurzone, jakgdyby nie sprzątano od roku, ale to nie zmniejszyło jego radości. Przeszły tak trzy, może cztery godziny. N-gle zabrzmiał przenikliwy, donośny gong.

Obiad!

Porwał się i ruszył do sali jadalnej.

Drzwi szklane od ganku były uchylone, i wy- poduszkowany przedpokój oświetlony lampą blę- k tną Nikogo nie było. Wszedł do salonu. Nikogo. Z-jrzał do jadalni. N kogo. Jedna lampa paliła się w kąc e nad stolikiem gdzie leżały rzędem widel­ce i noże. Długi stół, pełen butelek, talerzy, ser­wetek w haftowanych powłikich, zajmował cały środek sali, od okien do drzwi.

Przez chwilę Tadzio dumał, które m’ejsce za­jąć mu będzie dane, i kto będzie jego sąsiadką?

Widck tylu miejsc, na których za chwdę za­siądą różne osoby i on je pozna, zakręcił mu gło­

 


wę, niby wino. W domu jada! we dwoje z mamu­sia; raz na miesiąc tylko zjawiał się pan Ewaryst. Prócz dwó: b babek, cioć, wujenek i stryjenek, nie znal prawie innych kobiet.

Przeszedł przez pusty i ciemny fumoir i wró­cił do przedpokoju.

Ah, to pan! zabrzmiał wykrzvk i przez ja­kieś drzwi wychyliła się głowa gospodyni, okuta­nej wstydliwie w turecką materję szlafroka.

— Ja, proszę pani. Zdawało mi się, że dzwo­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin