TERESA JADWIGA.
NAD PRZEPAŚCIĄ.
POWIEŚĆ OBYCZAJOWA * * *
<&'8,<8><8>'8><8><8><8><8‘<g> DLA MŁODZIEŻY.
Jednem z piękniejszych uczuć na ziemi jest niezawodnie wspólna miłość tych, między któremi sama natura związek zawarła, których uczucie jeszcze w kolebce się zrodziło.
Bulwer.
I.
to ranek jasny i ciepły, słońce wesoło nęciło nad wioską Lisianką, u stóp Karpat rozłożoną, ptactwo głośno świergotało, a ludzie żwawo spieszyli na pola i łąki do pracy, chaty cisza zalegała, ulice wsi— pustka; kilka tylko małych dzieciaków w koszulach, boso, z jasnemi jak len włosami, z rumieńcami na pyzatych buziakach, z płowemi oczyma, bawiło się w piasku, tworząc tu i owdzie wesołe gromadki.
Na końcu wioski wśród wysmukłych topoli wznosił się kościół murowany, schody kamienne doń prowadziły, na tych schodach siedziało dwoje dzieci, lecz starszych już znacznie i ubranych starannie: chłopiec mógł liczyć lat około czternastu, dziewczynka młodszą się być zdawała. Delikatne ich twarzyczki, ubiór wyszukany, świadczyły, że nie były to dzieci prostych wieśniaków: dziewczynka miała na sobie ciemną wełnianą sukienkę i słomiany biały kapelusz na głowie, wstążkami przystrojony, chłopiec ubranie z cienkiego sukna koloru granatowego i czapkę ceratowTą na głowie; torba skórzana przez ramię przewieszona uzupełniała strój jego. Jej twarzyczka była bladą, wyraz cierpienia fizycznego był na niej wyraźnie wypisany; przymknięte oczy podkrążała sina obwódka, a chociaż ciepło było na dworze, drżała widocznie i tuliła się do siedzącego obok niej chłopca, który czarne pełne życia oczy zwracał od czasu do czasu na nią i przypatrywał się jej troskliwie, częściej jednakże patrzał w zamyśleniu w dal, zdawał się snuć jakieś plany, jakieś zamiary poważne. Obok nich w pewnem oddaleniu leżał duży czarny brytan, przednie łapy miał oparte na sporym tłomoczku, wzrok rozumny, wpatrzony w twarz chłopca, jak gdyby czytał jego myśli, lub czekał, czy rozkazu jakiego nie otrzyma.
Naraz we drzwiach kościelnych zgrzytnął klucz, pies zastrzygł uszami i warknął, chłopiec pochylił się ku dziewczynce.
— Otworzyli kościół, miałaś ochotę się pomodlić,—rzekł łagodnym głosem—może wejdziemy.
Dziewczynka podniosła się.
— Chodźmy, — szepnęła — a tłomo- czek gdzie? — spytała następnie.
— Bryś go pilnuje, — odparł chłopiec.
To powiedziawszy, odwrócił się do psa
i dodał, grożąc mu:
— Ani mi się rusz stąd.
Bryś poruszył ogonem, szczeknął radośnie i nie ruszył się z miejsca, snać rozkaz zrozumiał.
Pusto było jeszcze w kościele, przed wielkim ołtarzem paliła się tylko jedna lampka, zwieszająca się od pułapu, dzieci tam podążyły, poklękły na stopniach i ręce złożyły; niebawem organy zawtórowały ich modlitwie i pieśń poranna zabrzmiała wśród ścian kościoła, a dzieci złączyły słabe swe głosy z dźwiękami organów; gdy muzyka ucichła, powstały i wyszły z kościoła.
-— Bryś! — krzyknął chłopiec — idziemy, bierz tłomok i ruszaj z nami.
Bryś zerwał się, przyskoczył do pana, wspiął się na nim łapami, zaszczekał radośnie, poczem wrócił do tłomoka, schwycił go zębami i pobiegł naprzód, od czasu do czasu zatrzymywał się wszakże i oglądał za idącemi za nim dziećmi. One szły bardzo wolno; minąwszy ścieżkę, prowadzącą do kościoła, dostały się na szeroki gościniec, który ciągnął się wśród pól, szumiących zbożem, w dali widać było drewniany porządny budynek piętrowy, przed którym kilka bryczek stało. Bryś dążył widocznie ku owemu budynkowi, a gdy dobiegł do niego, zatrzymał się przed bramą, nad którą świecił szyld z napisem w niemieckim języku: „Grasthaus,“ niżej zaś
i w miejscowym: „Dom zajezdny.“ Pies zmyślnem okiem patrzał to na dzieci, to na bramę zajazdu, jak gdyby pytał, czy ma wejść?
Dzieci nadciągnęły wreszcie.
— Nie pójdziemy tam Brysiu,—rzekła Janina — nie mamy tam już co robić.
Przy tych słowach w siwych jej oczach zaświeciły łzy.
— Czy ci nie żal tego miejsca? — spytała, zwróciwszy się do brata.
— Żal i nie żal, — odparł chłopiec, przyspieszając kroku, jak gdyby chciał jaknajprędzej dom ominąć — żal, bo tutaj on uścisnął nas po raz ostatni.
— A tam czy tacy sami nie będą?
- Tam swToi będą, a tu obcy, tam znajdziemy rodzinę, tutaj nie mamy nikogo.
— Ale do tej rodziny tak daleko.
— Dojdziemy powoli.
— Więc pieszo będziemy szli ciągle?
— Tylko do stacyi kolei żelaznej.
— A daleko do niej.
— Z parę mil drogi, przed wieczorem zajdziemy z pewnością.
Dziewczynka nic nie odpowiedziała, westchnęła tylko smutno; przez jakiś czas
— 11 —
milczeli oboje, po chwili Janina przemówiła znowu:
-— Cobyś ty zrobił, Jerzy, gdybym nagle zachorowała?
On spojrzał na nią wzrokiem przestraszonym.
— O! nie mów takich rzeczy! — wykrzyknął, — byłoby to okropne... Mam wszystkiego pięć rubli w kieszeni.
Janina oparła głowę na jego ramieniu.
— Nigdy nie chciałabym cię, braciszku, nabawić kłopotu, — rzekła cichutko — ale cóżbym winna była, gdybym zachorowała... a tak mi jakoś nogi dziwnie drżą, w głowie mi się kręci...
Jerzy spojrzał na siostrę wzrokiem pełnym niepokoju.
— Nie chcesz odpowiedzieć jasno na to, o co cię pytam,—mówiła dalej Janina— przecież wolałabym wiedzieć zawczasu, cobyś zrobił ze mną, gdybym zachorowała.
— Czuwałbym nad tobą,—odparł Jerzy.
Więc nie zostawiłbyś mnie samej.
— Co za przypuszczenie,—oburzył się Jerzy — czyś zapomniała, co mamy napisane w naszych medalionikach.
— Umiem te słowa na pamięć, —szepnęła: — „Kochajcie się zawsze i wszędzie; w niedoli i pomyślności, w dniach smutnych i wesołych, kochajcie nawet, chociażby jedno drugiemu serce zraniło, a Bóg błogosławić wam będzie.“ — Śliczne słowa,—dodała w zamyśleniu,—o, ja tak będę cię kochała Jerzy, choćbyś co złego mi zrobił, nie przestanę cię kochać... a ty?
Powiedziawszy te słowa, podniosła na brata siwe, wymowne swe oczy.
Jerzy pochylił się ku niej.
— Ty mi nigdy nic złego nic zrobisz, siostrzyczko, — rzekł, całując ją w czoło — jaka twoja główka gorąca, — dodał następnie, — czy cię boli?
— Trochę, — odparła Janina — ale mi już lepiej, bom spokojna, że gdy zachoruję, będziesz czuwał nademną.
— Mam nadzieję, że będziesz zdrową, — rzekł.
Minęli wreszcie dom zajezdny i budynki go otaczające, znowu między pola się dostali; w dali po prawej stronie czerniał las, po lewej coś, jak ruiny starego zamczyska, sterczało. Janina coraz wolniej
— 19 —
szym krokiem postępowała, siły opuszczały ją widocznie; chwilami mocowała się ze sobą, przyspieszała kroku, wtedy silne rumieńce występowały na jej twarzyczkę, wnet jednakże znikały, dziewczynka bladła i zwalniała bardziej jeszcze kroku, naraz zatrzymała się i oparła o ramię brata.
-— Co tobie? — zapytał Jerzy, obejmując ją troskliwie ramieniem.
Ona nic nie odpowiedziała, poruszyła wprawdzie ustami, lecz na słowa się nie zdobyła, a Jerzy czuł, że coraz bardziej opiera się o niego, Pełnym rozpaczy wzrokiem chłopiec obejrzał się wokoło, nigdzie chaty, by prosić o ratunek, nigdzie cienia kawałka, by złożyć pod niem siostrę, co tu robić? sam nie wiedział, do zajazdu nie wróci, bo stamtąd ich wygnali, co tu robić?... Wtem wzrok jego zatrzymał się na czerniących w oddali ruinach.
— Tam ją zaniosę, — rzekł sam do siebie.
Wziął Janinę na ręce i puścił się z nią skróconą drogą, przez rżyska, ku ruinom. Lecz zaledwie uczynił parę kroków, siły poczęły go opuszczać, złożył przeto
zemdloną siostrę na polu i siadł obok niej, smutny, zgnębiony. Bryś przybiegł do niego, rzucił swój ciężar i skomląc żałośnie, począł obchodzić Janinę. Drażniło to chłopca, wziął napowrót siostrę na ręce i puścił się w drogę, a chociaż ze zmęczenia biła mu nieraz krew do głowy, nie usiadł więcej wszakże i nie złożył jej na ziemi, przystanął na chwilę, zaczerpnął w płuca powietrza i szedł dalej, nareszcie dotarł do celu, do owych, jak mu się zdawało zdaleka, zwalisk. Nie były wszakże to zwaliska, tylko wielka samorodna skała, której natura nadała-kształty zupełnie podobne do starego zamczyska. Z jednego boku wznosiła się wyniośle ku niebu, jakby wieżyca zamkowa, z drugiej strony była szeroka i nizka, w tej stronie widać było otwór, prowadzący wewnątrz; posadziwszy siostrę przed skałą, Jerzy wszedł do środka i znalazł się w obszernej pieczarze, która bardzo wygodnie służyć mogła za pokój.
- To jakby dla nas stworzone,—rzekł sam do siebie — będziemy mogli tutaj noc bezpiecznie przebyć.
Uradowany z odkrycia, wrócił spiesznie do Janiny, która siedziała oparta o ścianę skały i oddychała ciężko, wziął ją na ręce, na Brysia skinął, by szedł za nim i wniósł siostrę do pieczary; tutaj odebrał Brysiowi węzełek, wydobył z niego gruby szał wełniany i ułożywszy z niego posłanie, umieścił na niem Janinę, poczem postanoAvił poszukać źródła, lub strumienia, chciał bowiem chorej przynieść wody.
— Brysiu, pilnuj pani! — krzyknął na wiernego towarzysza, wychodząc z pieczary.
Bryś położył się przy Janinie, kudłaty swój łeb przysunął do jej twarzy i począł Uzać blade policzki dziewczęcia.
Czy pieszczoty psa, czy chłód pieczary sprawiły to, dość, że Janina po niejakiej chwili otworzyła oczy, dźwignęła się z pościeli i zdumionym wzrokiem rozejrzała się wokoło. Bryś, jakby zrozumiał, że coś dobrego się stało, wyskoczył z jaskini i zaszczekał radośnie, zdawał się przywoływać pana; usłyszał go Jerzy i zaniepokoił się o siostrę, wrócił przeto spiesznie, a ujrzawszy siedzącą, przybiegł do niej i począł ją całować.
— Jakże ci, czy cię głowa jeszcze boli? — dopytywał się troskliwie.
— Już mi lepiej, — odparła dziewczynka, — zemdlałam z gorąca; słońce piekło tak strasznie, poczekamy aż zajdzie, tutaj tak mi dobrze; czy zgodzisz się, byśmy zaczekali póki chłodniej nie będzie?
— Zgodzę się na wszystko, byłeś mi nie chorowała siostryczko,—rzekł Jerzy,— połóż się teraz i staraj się usnąć.
Janinka ucałowała go, poczem położyła się na swem niezbyt wygodnem posłaniu i oczy zamknęła, on usiadł przy niej, ręce splótł na kolanach i zamyślił się smutno, Bryś przysunął się do niego, chciał czuwać także nad panienką. Janinka zdawała się spać, sen jej był wszakże niespokojny, mówiła ciągle coś półgłosem, czasami płakała, lub wołała:
— Mamo, wróć do nas! — ojcze gdzie jesteś?
Jerzy przypatrywał się jej z niepokojem, biedny chłopiec od rana nic me miał w ustach i pomimo że głód mu dokuczał, lękał się odejść.
— Do wsi tak daleko, — mówił sobie w duszy,— ani jednej chaty nie widziałem w dali, a jednak już spory kawałek stąd się oddaliłem, poczekam aż przebudzi się znowu, może będzie mogła iść ze mną.
I nie ruszał się z miejsca.
Janina wreszcie się przebudziła.
— Czy ci lepiej siostrzyczko? — zapytał, chyląc się do niej troskliwie.
■— O, lepiej znacznie, — odparła, — pić mi się tylko bardzo chce, lecz czuję się znacznie silniejszą.
W istocie blade jej policzki ożywały mocne rumieńce, a zgasłe oczy błyszczały życiem.
— Przyniosę ci wody, lecz czy zostaniesz sama? — zapytał Jerzy.
...
gwatemala12