OGNISKO RODZINNE.
1 pobliżu miasta Rz... leżała wieś Kalinówka, własność pana Andrzeja Kalinowskiego, czynnego bardzo człowieka, który nie tylko był rolnikiem, lecz i przemysłowcem: we wsi jego znajdowała się fabryka cukru, którą on sam prowadził. Nad wielkim stawem, wierzbami otoczonym, wznosił się z jednej strony dwór dziedzica Kalinówki, z drugiej fabryka, której wielki murowany komin zdawał się chcieć sięgać obłoków. Po prawej stronie fabryki widać było murowany budynek, w którym mieszkania urzędników się znajdowały: magazyniera, buchaltera, chemika i mechanika; po lewej stał samotnie, tuż pod lasem, drewniany domek pomocnika pana Andrzeja Kalinowskiego, czyli vice-dyrektora jego fabryki, pana Damiana Dolańskiego. Domek ten otaczał niewielki ogródek, w którym jednak niczego nie brakło. Były tam piękne kwiaty i drzewa cień dające, były zagony z jarzynami i trawniki, na których rosły wiśnie, grusze, jabłonie i śliwy, a wśród tych drzew stały ule, koło których roje pszczół brzęczały od rana do wieczora; były kanapki darniowe, stoły i ławy dębowe, altanki—-czego tam nie było!
Ranek patrzał już jasno na ziemię, przed domem pana Damiana krzątała się młoda dziewczyna, najstarsza z jego dzieci—a sporą miał gromadkę do wyżywienia: aż ośmioro— pięć dziewczyn i trzech chłopaków; to chłopca, to dziewczynę niebo zsyłało panu Damianowi, raz tylko z kolei przyszły po sobie dwie dziewczyny. Najstarsza z tej gromadki, dorodna, bo zdrowa, Wacława, wysmukła, o czystem i wesołem spojrzeniu, krzątała się już czynnie, lubo wcześnie jeszcze było.
Opalona cera jej twarzy, ręce zgrabne, lecz szorstkie, świadczyły, iż jest to pracowita gosposia; ubiór jej był skromny: ciemna perkalowa suknia, fartuszek jasny—otiwszyst- ko; największą jej ozdobą były włosy złociste, miękkie, splecione w szeroki warkocz, upięty wysoko, by sukni nie smolił; kształtna główka dziewczęcia zdawała się uginać pod tym warkoczem. W domu vice-dyrektora fabryki cukru Kalinówki głęboka cisza panowała: pan Damian spał jeszcze; dzwonek fabryczny dopiero o szóstej budził urzędników, lecz Wacława o piątej wstawała, gdyż ojciec lubił, gdy zawoła: „Śniadanie!” aby w jednej sekundzie wszystko było gotowe. W altance, dzikiem winem oplecionej, a przylegającej do domu pana Damiana, cień i chłód panowały w najskwarniejsze południe, w niej też jadano obiad, śniadanie i wieczerzę. Wacława krzątała się właśnie koło przygotowania śniadania: na białym obrusem zasłanym stole stawiała różne przybory i przysmaki, służąca Marysia pomagała jej czynnie; obie chodziły na palcach, mówiły do siebie po cichu, najlżejszy hałas nie dochodził stąd do pokoju pana Damiana. Już samowar kipiał na stole i kłęby pary rzucał dokoła siebie, już Wacława naparzyła herbatę i w jedną szklankę nalała gorącej wody, by ostygła, bo ojciec latem pijał zawsze chłodną herbatę,— gdy w progu drzwi sieni, wiodącej do wnętrza domu pana Damiana, ukazało się dwoje dzieci: chłopiec i dziewczyna, oboje w koszulach, boso, oboje w ręku trzymali ubranie, oboje mieli włosy rozczochrane i zaspane oczy.
Zajęta krajaniem chleba dla ojca, Wacława nie spostrzegła ich zaraz; byli to najmłodsi z jej rodzeństwa: pięcioletni Zenuś i sześcioletnia Zosia. Dzieci spoglądały to na siostrę,
— 9 —
to na siebie—zdawały się nie być zdecydowane, co począć z sobą; nareszcie Zosia zdobyła się na krok stanowczy: położyła paluszek na ustach, jakby komuś milczenie nakazywała, przebiegła cichutko z sieni do altanki i na jedną z ławek tam się znajdujących wskoczyła; Zenuś za nią podążył.
— A to co?—spytała Wacława, teraz dopiero dzieci spostrzegłszy, i surowo na oboje spojrzała.
— Moja Waciuniu, nie gniewaj się; my się tu ubierzemy prędziutko i cichutko — odparła Zosia, wdzięcząc się do siostry.
—■ Dlaczego nie w pokoju?—spytała Wacława.
— Mama nas wygnała, bośmy się śmieli— szepnęły dzieci nieśmiało.
—■ I tatkę obudzili. Tatko cały dzień pracuje ciężko dla nas, a wy mu sen przerywacie, nie pozwalacie wypocząć —z łagodną wymówką rzekła Wacława.
Dzieci spuściły oczy, uśmiech pustoty uleciał z ich ust; teraz widziały ogrom swego przestępstwa i nie dziwiły się matce, że je wygnała z domu.
— Nie przebudził się jeszcze; tylko mama bała się, byśmy go nie obudzili—tłómaczyła się Zosia.
— A może się obudził! Co ty wiesz...— dodał Zenuś.
— Ubierajcie się żwawo—rzekła Wacława z uśmiechem, rozbrojona ich pokorą;—włóżcie pończochy i trzewiczki, i przejdźcie na paluszkach do kuchni; tam się umyjecie i dokończycie ubierać.
Dzieci spełniły co do słowa rozkaz siostry, a Wacława krzątała się dalej przy śniadaniu; już dla ojca przygotowała kromki chleba z masłem, rzodkiewki i jajka, teraz krajała chleb dla innych członków rodziny.
— Przynieś jeszcze trzy szklanki—rzekła do Marysi:—siedm nie wystarczy.
—' A bo to goście będą u nas dzisiaj? — spytała dziewczyna. — Przyniosłam tyle, co zawsze.
— Będą goście—odparła Wacia:—tylko ich patrzeć.
— Może panicze i panienka z Warszawy przyjadą?
— Nie kto inny.
Marysia pobiegła co żywo po szklanki do kuchni, gdzie właśnie Zenuś i Zosia pluskali się w wielkiej miednicy.
— Niech Zenuś i Zosia nie marudzą z ubraniem, bo pan Jakób wyśmieje, że śpiochy; panna Wacława mówi, źe go ino patrzeć — rzekła do dzieci.
Zosia prędko twarz ręcznikiem otarła i skoczyła do okna, gdzie stało rozbite lusterko, leżały grzebienie i szczotka, i poczęła rozczesywać splątane włosy, drąc je niemiłosiernie. Zenuś pluskał się jeszcze, pewny, źe i tak dogoni siostrę, bo jego przystrzyżone przy skórze włosy mniej czasu potrzebowały, by je doprowadzić do porządku.
— Nie chciałbym być dziewczyną. Toż to bieda z waszymi włosami. Ja dwa razy musnę szczotką po głowie, i dobrze — mówił tonem wyższości i spoglądał z politowaniem na siostrę.
Gdy Marysia przyniosła trzy brakujące szklanki, a Wacia wzięła chleb do ręki, aby dla młodszego rodzeństwa kromki pokrajać, na ulicy, wiodącej od bramy wjazdowej, coś zaturkotało. Żywe rumieńce wybiegły na twarz dziewczęcia, nie rzuciła jednak chleba.
— Marysiu, pobiegnij, zobacz, kto jedzie— rzekła tylko i krajała dalej; gdy porcye były gotowe dla wszystkich, dopiero wtedy podniosła oczy i zwróciła je w stronę, skąd hałas leciał.
Drogą, od cukrowni do domku pana Damiana wiodącą, pędziła bryczka, w niej dwóch studentów i dziewczynkę w ciemno-fiołkowym mundurku widać było; przed bryczką biegła zdyszana Marysia, i wpadłszy do altanki, zawołała:
— Panicze i panienka przyjechali!
Wacława już widziała jadących. Otarła
zawalane przy krajaniu chleba mąką ręce, otrzepała fartuszek i podążyła witać przybyłych. Wyprzedziły ją dwa psy: chudy chart, który imienia nie posiadał żadnego —chartem go zwali wszyscy—i kudłaty Borsuń.
Zapomniawszy, że pan Damian nie ukazał się jeszcze w progu drzwi i nie krzyknął: „Teraz sobie szczekajcie głośno, pan już nie śpi!” co czynił każdego ranka, — psy z radosnem skomleniem rzuciły się na przybywających, a wspiąwszy się na tylne łapy, przednie oparły na ramionach paniczów i panienki, i lizały im ręce i twarze.
Wacia nie mogła się dostać do braci i sióstr, lecz najstarszy z przybyłych, młodszy o rok od Waci Jakób, odepchnąwszy charta, wyciągnął ramiona do siostry.
— Jak zawsze, pierwsza w domu na nogach—rzekł, całując ją serdecznie.—Co tu słychać? Ojciec, matka, siostry, Zdzisio, czy zdrowi?
— Zdrowi wszyscy — odpowiedziała Wacia.—Ojciec jeszcze śpi, więc cicho się sprawujcie. Chodźcie do altanki, tam porozmawiamy swobodnie.
To powiedziawszy, zwróciła się do młodszej siostry, trzynastoletniej Edzi, i do brata Julka, który liczył lat jedenaście—i ucałowała
13
oboje; potem poszli do altanki, siedli obok siebie, a Marysia, zdjąwszy z bryczki tło- moczki podróżnych, poniosła je do domu.
— Więc ty po dawnemu prawą ręką matki—mówił Jakób, patrząc z miłością na siostrę: — krajesz i smarujesz chleb, gotujesz obiad, siejesz kwiaty i jarzyny w ogrodzie, dzieci uczysz a b c, chwili czasu nie masz dla siebie. Szkoda mi cię, szkoda, siostrzyczko moja!
— Nie żałuj ty mnie, braciszku, bo tak, jak jest, być musi; bo inaczej być nie może—odparła Wacława z prostotą. — Mama nie dałaby sobie rady; od świtu do nocy pracuje, choć pomagam, jak mogę.
Jakób westchnął.
— Musi tak być, kiedy inaczej być nie może — powtórzył, całując siostrę.— Przywiozłem ci znowu stos książek. Zimą je czytać bę^^esz.
— Jakiś ty dobry, Kubusiu! zawsze o mnie pamiętasz—odparła Wacława.—Zima to moje
akac3,,e, twoje książki to moje szczęście wówczas. Wieczory takie długie i ciche u nas.
— A we dworze bywasz czasami?
— W niedzielę prawie zawsze.
— Cóż panna Jadwiga porabia?
— Śliczna i dobra, jak zawsze. Wczoraj była u mnie, chciała mnie zabrać na spacer, lecz smażyłam poziomki, które ojciec tak lubi; czasu nie miałam. Złota dziewczyna! widząc, źe mnie nie oderwie od zajęcia, siadła w tej altance i razem ze mną przebierała poziomki; powiedziała, źe jej u nas dobrze, jak w domu.
Jakób się roześmiał, oczy mu szczęściem zabłysły.
— A Karol, czy przyjechał już?—zapytała Wacia.
— Dopiero za tydzień ujrzymy go tutaj— odparł Jakób.
— Nie pytam cię o promocyę, bom pewna, źe jest—rzekła.
Jakób podniósł dumnie czoło.
— Pewno, źe jest—odparł;—słucham ojca rady: co rok o jeden szczebel wdzieram się ku górze; już teraz wyżej niż ojciec stoję; ojciec na czwartej klasie skończył, jam już piątą przebył.
— Mój brat szóstoklasista!—z uśmiechem, w którym duma i radość się malowały, rzekła Wacia.—A pan Karol?—spytała następnie
— Ten ukończył już gimnazyum, teraz do uniwersytetu pójdzie na wydział prawny; i ja tam z czasem dostać się muszę; poradzę sam sobie, już ojca pomocy nie chcę; wstyd byłoby dalej nadużywać łask jego; teraz kolej przyszła na młodsze rodzeństwo.
— A wy macie promocye?—spytała Wacława, zwracając się do Edy i Julka.
— Eda popisała się—wyręczył siostrę Ja- kób:—dostała nie tylko promocyę do czwartej klasy, lecz i nagrodę. Julek fiasco 4urządził: promocyi nie dostał.
Jasne, pełne wesela oczy Waci posmutniały.
— Ciszej, Kubusiu; lękam się, by ojciec nie usłyszał; wolę mu sama później o tem powiedzieć; może nie zapyta zaraz na wstępie o promocye. Julek się poprawi na przyszły rok. Wszak prawda, braciszku?—dodała, spojrzawszy na młodszego z chłopców.
Julek nic nie odpowiedział, siedział ze spu- szczonemi w ziemię oczami. Jakób popatrzał na niego surowo i ruszył ramionami.
— Ten wyżej iść nie chce — mruknął. — A gdzież nasza Frufru?—dodał głośniej, rozmowę zwracając na inny przedmiot.
— Frufru ma honor sama odpowiedzieć łaskawemu panu na zapytanie — odparł głos wesoły i dźwięczny.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się w stronę, skąd szedł. U wnijścia altany stała śliczna postać piętnastoletniego dziewczęcia; jasno ubrana, przystrojona w polne kwiaty, wstążki i paciorki, oblana promieniami słońca, stanowiła bijące przeciwieństwo ze skromnie
— 17 —
ubraną Wacią; była to Fruzia, druga z kolei córka pana Damiana. Bracia i siostry pobiegli ją witać, ona ucałowała każde z kolei.
r
—i Odpoczynek po pracy pensyonarskiej wyszedł ci na korzyść: ślicznie wyglądasz! — rzekł Jakób, obejmując ją wzrokiem pełnym miłości.
Fruzia pocałunkiem podziękowała bratu za komplement; on ujął ją za rękę i posadził obok siebie na ławce; z drugiej strony miejsce zajęła Wacia.
— No, cóż teraz myślisz robić z sobą? — zapytał Jakób. — Skończyłaś trzy klasy, rok odpoczywałaś: wszystko według programu, zakreślonego przez szanownego pana Damiana Dolańskiego w sprawie wychowania córek. Wacia po takim odpoczynku stanęła obok matki, by pomódz jej w pracy, i stoi do dziś odważnie. A ty co będziesz robić?
— Ja? Pojadę do Warszawy i uczyć się będę kroju. Tak ojciec postanowił.
— To i po moich marzeniach!— odezwała się milcząca dotychczas Eda i westchnęła.
-— A cóż ty miałaś za marzenia?—spytała ją Fruzia.
— Iść do czwartej klasy.
Fruzia ruszyła ramionami.
...
gwatemala12