ANTONINA DOMAŃSKA AVE MARJA.doc

(179 KB) Pobierz

ANTONINA DOMAŃSKA

AVE MARIA

LEGENDA


Ren, który od Mogunćji rozlewa swe wody szeroko i płynie aż do Bingen,, w kie­runku południowo-zachodnim, tutaj robi na­gły zakręt ku północy; a dostawszy się między strome, wysokie skaliska, szumi gniewnie w ścieśnionem korycie. Przed wie­kami spienione wiecznie fale kryły w swei głębi urwiska granitowe, zabójcze dla wszel­kiej żeglugi. BingerLoch, czyli wir Bingeń- ski, dla flisa i rybaka postrachem śmiertel­nym.

Dziś rzeka uregulowana; przemocne zło­my kamienne usunął mocniejszy od nich dy­namit... Dziś parowce przerzynają bezpiecz-, nie fale Renu, gdzie w zamierzchłych cza­sach galary, tratwy, a nawet łodzie ledwie się przesuwały wąskim pasem, tuż przy , le­wym brzegu.


i              7

W roku Pańskim ....

Mocna wielka bryka, wyładowana skó­rami, suknem, narzędziami rolniczemi i in­nym drobniejszym towarem, a zabezpieczona od sloty rogóżkami, wlokła się powoli trak­tem, wiodącym brzegiem Renu z Bingen do Heimbachu. Gościniec zwężał się i rozsze­rzał, w miarę, jak przybrzeżne olbrzymie skały pozostawiały mniej albo więcej równei przestrzeni nad rzeką. W niektórych miejscach niepodobna było dwom wozom wyminąć się; to też podróżny albo kupiec, ktokolwiek do­jeżdżał do takich przesmyków, wysyła! przodem pachołka, by ostrzec jadących z przeciwnej strony i zatrzymać ich, póki sam nie wydostanie się na miejsce swobod­niejsze.

Lipcowe słońce przypiekało.

, Na preodzie bryki siedział właściciel to­warów, zakupionych na jarmarku w Spren- lingen, sławetny Pieter z Heimbachu, wójt miasteczka i bogaty kupiec. Przy trzech ko­niach, zaprzężonych w pojedynkę dla wąs-
kości drogi, szli jego słudzy, zachęcając to dobrem słowem, to batem zmęczone szkapy do pośpiechu. Zaś tuż przed końmi i tuż za wozem postępowało po sześciu najemnych zbrojnych pachołków. Oprócz kuszy i saj­daka ze strzałami każdy z nich miał jeszcze ostry toporek, zawieszony u pasa.

— Spory szmat drogi mamy już za ple­cami — odezwał się Hans, jeden ze służ­by. — Daj Bóg pogodę, przed zachodem słońca staniemy na miejscu.

— A gdybyśmy wyjechali z noclegu ra­niej — zauważył drugi.

— To co? Foitsbergu tak nie ominie­my — mruknął majster Pieter i westchnął ciężko.

— Nie trapcie się, panie, po próżnicy — rzeki Lebrecht, najstarszy z parobczaków. — Toć ów kumoter wasz, coście go w Bingen spotkali, musiał wiedzieć, co gada, kiedy nas tak zapewniał, że rycerz Heribert wyjechał wczoraj do lasów riidesheimskićh na trzy­dniowe łowy.

— Bógby dał, żeby to prawda była... ja ludzkiemu gadaniu nie wierzę.

Chyba nie siedzi cięgiem w norze jak puhacz w dziupli — ze śmiechem rzucił Ja- kób, a Hans dodał:

— Juści, piesby tego nie wytrzymał, a nie dopiero człowiek.

— Wy mi tu gadacie nicpotem, a ów prze- klętnik ze swymi druhami już tam na nas może czyha u zakrętu — furknął pan Pieter i obejrzał się.

Cobyśćie się wasza miłość lękali... od­kąd ino rnury Foitsbergu1) zamajaczyły w da- lekości, nie spuszczam oka z baszt, a zwłasz­cza z onej Córuchny zatracone; spokoj­no tam, nijakiego ruchu, widno wyjechali na­prawdę.

— Powiadajcież jasno, na wyrozumie­nie — wtrącił się do rozmowy jeden z łucz­ników słowa słyszę, a nijak się wyznać nie zdolę, co chcecie rzec.

J Zamek Rheinstein w średnich wiekach ?wał się Foiłsbergiem.


 

— Jakoż to ma być? — drwiąco zawołał Hans — czupryna szpakowata, a ludzkiego gadania nie rozumiecie?

— Phi... foli słyszę, chodzi wam o jakie­goś rycerza, o jakiś zamek, o córuchnę...

— Tedy, co wam jeszcze więcej po- trza? — Nie zTapiliście nitki?

— My ta od Helweckich gór, nie tutejsi; cóż się dziwujecie, że waszych stron nie zna­my? Wynajęliście nas do obrony przed zbój­cami, to i poszliśmy. A więcej nie wiemy nic.

— Otóż właśnie o zbójach mowa; raczej o jednym, najmocniejszym, najtiiegodziw- szym. Rycerz to, pan całą gębą; włości ma, winnice, lasy, a jeszcze mu się cudzej krwa­wicy zachciewa. Bodaj go ziemia żywcem pochłonęła! Bodaj z piekła nie wyjrzał przez wieki wieków!

— O psi syn jeden!... Wolejbym się spot­kał w boru ze zgrają opryszków, niźli... A cóż ta córuchna? Dopomaga właścicielowi, czy jak?


#

— Juści, srodze mu dopomaga. Widzicie tę basztę -smukłą; co na skalistym występku niemal prosto z rzeki wyrasta?

■ A

— Aha;. r£eklbyś,rże lada chwila przegib- nie. się i runie w. wodę. :

-v - Bodajby runęła! Ta d jest właśnie Córuchna rycerza ' Heriberta z Foits- bergu. Sam ją ' tak przezwał z wdzięczności serca. Bowiem z tej wieży najłacniej i naj­dalej wokół wyzierać może. Płyną-li Renem szkuty sowicie wyładowane, a z gorzkiego musu Bingerłoch wymijający, popod same mury grodu się przesuwają, znagła zalewa głowy przewoźników kipiąca smoła, i parzy śmiertelnie. Zbiry wypadają jakoby istne po- tępieńce, flisów nieszczęsnych wrzucają we wodę, gdzie największa głębia, a statek biorą jak swój i wynoszą łupy na górę, do czar­towskiego gniazda. Ino marny rybak śmiele, krąży po rzece w swej ubogiej łodzi; a i ten jeszcze rybami się musi opłacać drapieżni­kowi.


 

WWWWIUMI—W

k.  „ 

 


 

 


11

— Gdy noc ciemna, deszcz leje, a wicher huczy, to się niekiedy przemknie jakowy ga­lar wedle murów Foitsbergu — dorzucił, mi- mowoli glos zniżając, Lebrecht — zwłaszcza, gdy tamci na górze opiją się niczem bydlęta i chrapią, miasto pilnować swego bezeonego rzemiosła.

— Z dwojga złego wolą już ludziska goś­cińcem; przecie łaeaiej obronić dobytku i sie­bie; a przynajmniej drogo człek życie sprze­da, miasto zdychać jak baran.

— Jakoż to być może? — pytali łucz­nicy. — A sprawiedliwość?

— A sądy cesarskie?

— A topór katowski?

— Diabeł z Foitsbergu drwi ze sądów. Jużci go skazano zaocznie na gardło, mało dziesięć razy; a on gada: „To mię bierzcie!" Któż się ważyć będzie podstąpić pod gródek tak srodze obronny?

— Głodem go wziąć.

— I tego próbowano,-ale napróżno. Mają ci podziemne korytarze na wsze strony


#

świata i ze wszech stron żywność prowadzą. Ponoś zapasów na lata starczy.

— Złapać w szczerem polu, albo w lesic.

— Byli i tacy. Obławę nań czynili, lako nie przymierzając na odyńca. Zawżdy umknął niesamowitym sposobem, jakby w ziemię za- padł. Czeluści jakoweś ma, jemu samemu wiadome. Onego zasię, który nań zasadzki czynił, albo z żołnierstwem go poszukiwał, najdowano do trzech dni obwieszonym na wierzbie u rozstaja, albo we własnym domu z rozpłataną napoły głową.

— Tedy sędziowie Bogu pomstę osia wili, a rycerz Heri...

Wrzask nieludzki zagłuszył ostatnie sło­wa... Ze stromych schodów, wykutych w skale, a skrytych za wystającą basztą ­ruchną, zbiegło dwudziestu pachołów ryce­rza z Foitsbergu, z dobytemi krótkiemi mie­czami w rękach. Ustawili się w porządku, po czterech i czekali rozkazów.

Kitka kroków zaledwie dzieliło ich od łuczników majstra Pietra. O naciąganiu kusz


 

13

mowy już być nie mogło, więc i najemni Szwajcarowie i parobcy porwali za topory.

Ostatni zeszedł ze schodów człek młody, średniego wzrostu, silnie zbudowany. Na płowych, krętych włosach miał kołpak su­kienny z odwiniętemi szeroko kresami. Odziany był w kaftan z łosiowej skóry, no- gawice skórzane i takież grube ciżmy, sznu­rowane rzemykiem. Zwrócił się do podróż­

nych, podniósł miecz w górę i krzyknął:

— Stać! Ani kroku! Topory o ziem!... Nie pilno mi kalać rąk waszą podlą posoką, daruję was zdrowiem. Idźcie do tysiąc dia­błów, albo gdzie wam dogodno.

Hans uchylił czapki i podciął konie.

— Oho, ho... nie udawaj błazna, boś i tak nad potrzebę głupi! — zawołał rycerz Heri- bert, śmiejąc się rubasznie. — Konie i wóz ostawić, a sami precz... na złamanie karku!

Przywódca łuczników dał umówiony znak

swoim ludziom, rzucili się piorunem na zbó­jeckie szeregi; dwunastu silnych, odważnych

chłopów zwarło się ze zbirami z Foitsbergu...


#

Z jednej i z drugiej strony padło obrazu dwóch czy trzech ciężko ranionych... wal­czący podniecali się hukaniem i wrzaskiem, powietrze brzmiało jękami konających, a skaliste ściany przeciwległego brzegu po­wtarzały te straszne głosy kilkakrotnem echem. Pod ciosami toporów i mieczów bluzgala krew na szary proch gościńca.

Stary Pieter zarzucił na twarz kaptur od opończy i siedział na bryce skurczony, nie­przytomny ze strachu.

Walka trwała niedługo. Ktoś krzyknął gromko

Uprzątnąć drogę... trupy do wody! Hej, dziadu, zbieraj manatki; szczęście twoje, iżeś się me przeciwił mej woli; tamci nie chcieii słuchać, zapłacili drogo... No, złaź z woza i kwap się ' co żywo, abyś za dnia w domu stanął. A to się trzęsie, stare próch­no... Cha, cha, cha! Nie zasłaniaj oczu, bo się na którem cielsku przewrócisz. Po spra­wiedliwości godzoby się i tobie łeb roz­trzaskać; moich ludzi padło dziewięciu- Alem


15

jest dobry; znaj pana: wybierz sobie jednego konia, cobyś z wygodą wracał. Przyznaj sam, dziadu, jako niesłusznie oczerniają lu­dzie rycerza z Foitsbergu; nie ino cię zdrowo i żywo puszczam, jeszcze z podarunkiem. Bierz konia śmiele, który ci się zda najza­cniejszy, a zachowaj mnie we wdzięcznej pa­mięci.

Nieszczęśliwy kupiec, odarty z mienia, przerażony widokiem krwi i trupów, jeszcze musiał kłaniać się nisko zbójcy, że go puścił wolno.

* * *

W komnatach Heriberta z Foitsbergu wrzała uciecha. Zjechali sąsiedzi i przyja­ciele. Choć żaden z nich nie dorównywał gospodarzowi w chuci zbójeckiej i okrucień­stwie, już to samo, że radzi z nim przeby­wali, dowodziło, co byli warci: hulaszcza zgraja rozpustników, niegodna szlachetnych imion, wsławionych przez pradziadów.

Po prawicy gospodarza siedział rówieś­nik jego, Ulrich ze Spitzensteinu, chciwiec,


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin