Clancy Tom - Centrum 03 Casus Belli.doc

(1551 KB) Pobierz
Tom Clancy

Tom Clancy

 

 

Centrum 03 Casus belli

1

Poniedziałek, 11.00 - Kamiszli, Syria

Ibrahim al-Raszid zsunął na czuto okulary przeciwsłoneczne i wyjrzał przez brudne okno Forda Galaxy z 1963 roku. Młody Syryjczyk cieszył się blaskiem słońca, odbitym od złotego piasku pustyni. Cieszył się bólem oczu, ciepłem na twarzy, potem zraszającym kark. Cieszył się niewygodami życia, tak jak zapewne cieszyli się nimi prorocy, ludzie, którzy na pustyni oczekiwali ciosów bożego młota, kształtującego ich tak, by byli w stanie spełnić wielkie dzieło Allacha.

W każdym razie, myślał, czy to się komu podoba, czy nie, Syria latem jest jak rozgrzany piec.

W samochodzie zamontowany był wiatraczek, zaledwie poruszający gorące powietrze - tym gorętsze, że oprócz Ibrahima w samochodzie znajdowały się jeszcze trzy osoby.

Samochód prowadził starszy brat Ibrahima, Mehmet. On też się pocił, zachowywał jednak niezwykły spokój wobec wyprzedzających go na dwupasmowej drodze nowszych od Forda Fiatów i Peugeotów. Nie miał zamiaru prowokować walki w żadnej formie, nie teraz. Kiedy jednak dojdzie do walki, będzie, jak zwykle, pierwszy. Jako dziecko bez wahania rzucał się na chłopców starszych od siebie, nawet gdy mieli przewagę liczebną.

Siedzący na tylnym siedzeniu Jusuf i Ali grali w karty, piastra za wejście. Przegraną każdy z nich kwitował przekleństwem. Nie potrafili przegrywać... i właśnie dlatego znaleźli się tu.

Ośmiocylindrowy silnik jadącego drogą nr 7 samochodu mruczał spokojnie. Ford był o dziesięć lat starszy od Ibrahima, remontowano go jednak wielokrotnie - większość napraw dokonał sam Ibrahim - przede wszystkim ze względu na przestronny bagażnik, w którym zmieściło się wszystko, czego potrzebowali, a także solidną konstrukcję nadwozia. Ford Galaxy pod wieloma względami przypominał Arabów, Kurdów, Ormian, Czerkiesów i wiele innych narodów, złożonych z mnóstwa części, niektórych starych, niektórych całkiem nowych.

I jak owe narody, niezmordowanie parł przed siebie.

Ibrahim przyglądał się wypłowiałemu w słońcu krajobrazowi pustyni. Nie była to pustynia południa, pustynia piasku i piaskowych burz, pustynia miraży, pustynia trąb powietrznych, ciemnych namiotów Beduinów, pustynia, na której od czasu do czasu spotyka się kwitnące oazy, lecz raczej nie kończący się pas jałowej ziemi, nagich wzgórz oraz setek kopców, ukrywających ruiny prastarych osad. Od czasu do czasu w owym niezmiennym pejzażu pojawiały się elementy współczesne: porzucone samochody, nędzne stacje benzynowe, szopy, w których sprzedawano wygazowaną Coca-Colę i stare placki z mąki. Syryjska pustynia od zawsze kusiła kupców, poetów, poszukiwaczy przygód i archeologów, rzucających się w objęcia niebezpieczeństw, by opisać je potem tak, jakby były czymś najcudowniejszym w świecie. Niegdyś dorzecze Tygrysu i Eufratu rzeczywiście żyło, niegdyś, ale nie dziś. Nie dziś, bo dziś Turcy opanowali źródła wody.

Woda to życie. Jeśli masz wodę, żyjesz.

Ibrahim znał historię i geografię tych ziem. O wodzie wiedział wszystko. Odsłużył dwie tury w lotnictwie Syrii, a kiedy odszedł do cywila i zatrudnił się na dużej farmie, reperując traktory oraz maszyny rolnicze, uważnie słuchał starych robotników rolnych, opowiadających o głodzie i suszach.

Znana w historii pod nazwą Mezopotamii, co po grecku znaczy „kraj między rzekami", ta część Syrii nosiła teraz nazwę al-Gezira, czyli wyspa. Wyspa bez wody. Rzeka Tygrys była niegdyś najważniejszą drogą transportową świata. Swe źródło miała w dzisiejszej wschodniej Turcji, skąd przez ponad tysiąc osiemset kilometrów płynęła równinami Iraku, łącząc się z Eufratem w Basrze. Równie potężny Eufrat bierze swój początek z połączenia rzek Kara i Murad we wschodniej Turcji. Na długości przeszło dwóch tysięcy siedmiuset kilometrów płynie na południe i południowy zachód. W górnym biegu kanionami spada z gór, a potem rozlewa się szeroko na równinach Iraku i Syrii. Po połączeniu Tygrys i Eufrat płyną na południowy zachód, kanałem Szatt al Arab, stanowiącym granicę między Irakiem i Iranem, do ujścia w Zatoce Perskiej. Oba kraje długo i krwawo walczyły o prawa do żeglugi na tym niespełna dwustukilometrowym odcinku.

Tygrys i Eufrat na wschodzie wraz z Nilem na zachodzie formowały tak zwany Żyzny Półksiężyc, w którym cywilizacje rosły i upadały począwszy od roku 5000 p.n.e.

Kolebka cywilizacji. Ibrahim nazywał ten kraj ojczyzną. Tu żyła w rozpaczy jedna trzecia jego wielkiego narodu.

Przez wieki Eufratem żeglowały okręty wojenne, a wielkie migracje spychały zamieszkujące jego brzegi plemiona na zachód. Kanały irygacyjne i młyny wodne na wschodzie niszczały, rozkwitała za to zachodnia część kraju. To tu powstawały wielkie miasta: Aleppo na północy, Hama, Homs, wieczny Damaszek. Eufrat został wreszcie najpierw porzucony, a potem zamordowany. Przezroczysta niegdyś woda, brązowa dziś była od ścieków miejskich i przemysłowych, pochodzących przede wszystkim z Turcji, nie ratowały jej ani roztopy, ani obfite opady. W latach osiemdziesiątych naszego wieku Turcja rozpoczęła prace nad regulacją rzeki. W jej górnym biegu wybudowano szereg tam. Eufrat nieco się wprawdzie oczyścił, tureckie pola zostały nawodnione, północną Syrię jednak, a zwłaszcza al-Gezirę, zaczęły gnębić susze. ludzie głodowali.

A Syryjczycy nie zrobili nic, by temu zapobiec, pomyślał gorzko Ibrahim. Na południowym zachodzie walczyli z Izraelem, na południowym wschodzie mieli Iran, który bez przerwy trzeba było uważnie obserwować. Syryjski rząd nie miał zamiaru narażać sześćsetpięćdziesięciokilometrowej północnej granicy, prowokując napięcia w stosunkach z Turcją.

Teraz jednak rozległ się tu nowy głos i brzmiał coraz donośniej. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Ibrahim cały swój wolny czas spędzał w Haseke, sennym miasteczku na południowym zachodzie, pracując z patriotami z PPK, Partii Pracy Kurdystanu, której członkiem był jego brat. Dbając o to, by maszyny drukarskie pracowały bez zarzutu, a samochody jeździły bez awarii, Ibrahim słuchał Mehmeta mówiącego o nowej ojczyźnie Kurdów. Pomagając pod osłoną nocy nosić broń i środki do produkcji bomb, Ibrahim przysłuchiwał się gorzkim ocenom możliwości-zjednoczenia z innym kurdyjskimi ugrupowaniami. Odpoczywając po treningu z fedainami, których uczył metod walki wręcz, słuchał o przygotowaniach do spotkań z Kurdami irackimi i tureckimi, spotkań, na których zamierzano planować powstanie nowej ojczyzny, wybrać jej przywódcę.

Ibrahim założył zdjęte przed chwilą okulary przeciwsłoneczne i świat znów pociemniał.

Współcześnie al-Gezirę odwiedzali niemal wyłącznie jadący do Turcji turyści. Ibrahim też jechał do Turcji, choć pod każdym względem różnił się od przeciętnego turysty. Przeciętny turysta, uzbrojony w aparat fotograficzny, przybywał tu zwabiony urokiem bazarów, okopami z czasów I wojny światowej, meczetami. Przybywał z mapami i narzędziami archeologicznymi, albo z amerykańskimi dżinsami i japońską elektroniką do sprzedania na czarnym rynku.

Ibrahim i jego ludzie przybywali natomiast z czymś innym. Przybywali z celem.

Było nim przywrócenie wody al-Gezirze.

2

·        Poniedziałek, 13.22 - Sanliurfa, Turcja

Lowell Coffey II stał w cieniu białej sześciokołowej furgonetki. Rąbkiem zawiązanej na szyi chusty otarł ściekający w oczy pot. W myślach przeklął cichy szum zasilanego z akumulatorów silnika, świadczący o tym, że w środku furgonetki działa klimatyzacja, a potem ruszył przed siebie, depcząc jałową ziemię, na której z rzadka pojawiały się niskie suche pagórki. Jakieś trzysta metrów dalej znajdowała się opuszczona droga, której asfalt gotował się wręcz w żarze słońca, zaś mniej więcej pięć kilometrów i pięć tysięcy lat stąd stało miasteczko Sanliurfa.

Po prawej ręce prawnika szedł doktor Phil Katzen, trzydziestotrzyletni długowłosy biofizyk. Doktor Katzen przysłonił oczy dłonią i przyjrzał się pokrytym kurzem murom starej metropolii.

- Wiesz, Lowell - powiedział - że dziesięć tysięcy lat temu właśnie tu po raz pierwszy udomowiono zwierzę pociągowe? Aurocha - dzikiego wołu. Właśnie woły uprawiały ziemię, na której stoisz.

- Co za wspaniała nowina - odparł Coffey. - I pewnie potrafisz mi nawet powiedzieć, jaki był wówczas skład gleby, prawda?

- Nie - z uśmiechem zaprzeczył Katzen. - Potrafię ci tylko powiedzieć, jaki jest dzisiaj. Wszystkie kraje tego regionu zmuszone są do gromadzenia podobnych danych celem sprawdzenia, jak długo da się tu cokolwiek uprawiać. Mam dyskietkę ze składem gleby. Kiedy Mike i Mary Rose skończą to, co robią, znajdę ją i będziesz mógł przeczytać sobie zawarte na niej dane... jeśli tylko zechcesz.

- Serdecznie ci dziękuję. Wystarczy mi kłopotów z opanowaniem wiedzy, którą muszę opanować. Starzeję się, wiesz?

- Przecież masz dopiero trzydzieści dziewięć lat!

- Już nie. Urodziłem się, licząc od jutra, czterdzieści lat temu. Katzen uśmiechnął się szeroko.

- No to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, panie mecenasie.

- Dzięki, ale nie spodziewam się niczego najlepszego. Starzeję się, Phil.

- Daj spokój. - Biochemik wyciągnął rękę, wskazując Sanliurfę. - Kiedy to miasto było młode, czterdziestolatków uważano za starców. Średnia życia wynosiła wówczas około dwudziestu lat, a dwudziestolatkowie nie bywali bynajmniej zdrowi. Próchnica, źle zrośnięte po złamaniach kości, wady wzroku, grzybica stóp, co tylko chcesz. Niech to diabli, w dzisiejszej Turcji czynne prawo wyborcze dostaje się w wieku dwudziestu jeden lat. Zdajesz sobie sprawę z tego, że starożytnym, którzy rządzili Uludere, Sirnak i Batman, nie wolno byłoby zagłosować na samych siebie?

Coffey przyjrzał mu się z niedowierzaniem.

- Jest tu miejsce, które nazywa się Batman?

- Nad samym Tygrysem - wyjaśnił Katzen. - Widzisz? Zawsze można nauczyć się czegoś nowego. Dziś rano spędziłem kilka godzin w Centrum Regionalnym. Matt i Mary Rose zaprojektowali cholernie fajną maszynę. Wiedza odmładza, Lowell.

- Nie bardzo wierzę, że warto żyć wyłącznie dla tureckiego Batmana i CR - stwierdził Coffey. - A jeśli chodzi o tych twoich starożytnych Turków, to biorąc pod uwagę, że musieli siać, orać, nawadniać pola i oczyszczać je z kamieni, kiedy dożyli czterdziestki mieli pewnie wrażenie, że stuknęła im osiemdziesiątka.

- Prawdopodobnie.

- I pewnie tę samą pracę wykonywali od dziesiątego roku życia. Tylko że w naszych czasach podobno nie tylko żyjemy dłużej, ale jeszcze rozwijamy się pod względem zawodowym.

- Chcesz mi powiedzieć, że nie dotyczy to ciebie?

- Rozwijam się mniej więcej tak doskonale jak dinozaury. Byłem pewien, że w tym wieku będę znanym międzynarodowym prawnikiem, negocjującym porozumienia pokojowe i traktaty handlowe w imieniu prezydenta.

- Rozluźnij się, Lowell. Przecież pracujesz w centrum wydarzeń.

- Jasne. Pracuję dla agencji rządowej tak tajnej, że nikt nic o niej nie wie...

- Utajnienie nie oznacza nieistnienia - zauważył Katzen.

- W moim przypadku praktycznie nie ma różnicy. Pracuję w piwnicy bazy Sił Powietrznych Andrews... nawet nie w Waszyngtonie, niech to wszyscy diabli... uzgadniając szczegóły prawne z narodami średnio przyjaznymi Stanom, takimi jak Turcja, byśmy mogli bez problemu szpiegować narody jeszcze mniej przyjazne Stanom, takie jak Syria. Poza tym smażę się jeszcze na jakiejś cholernej pustyni i pot ścieka mi po nogach w cholerne skarpetki! A chciałem przecież dyskutować aspekty wykładni pierwszej poprawki do konstytucji przed Sądem Najwyższym

- W dodatku marudzisz - stwierdził Katzen.

- Przyznaję się do winy. Jako jubilat mam prawo.

Katzen naciągnął Coffeyowi na oczy kapelusz z podwiniętym rondem, w którym prawnik wyglądał jak australijski traper.

- Rozchmurz się - powiedział. - Nie każda przyzwoita praca musi być zaraz podniecająca.

- Nie w tym rzecz - odparł Coffey. - No, może trochę. Zdjął kapelusz, palcem wskazującym przesunął po potniku i wcisnął go z powrotem na brudne jasne włosy. - Chyba chodzi mi o to, że byłem niegdyś cudownym prawniczym dzieckiem, Phil. Byłem Mozartem prawa. Miałem dwanaście lat, kiedy czytałem akta procesowe z archiwum taty. Kiedy moi koledzy marzyli o karierze astronautów albo zawodowych graczy w baseballa, ja pracowałem nad procedurą zwolnienia oskarżonego za kaucją. W wieku piętnastu lat nie miałbym problemów ze zwolnieniem za kaucją większości oskarżonych, wiesz?

- Tylko że garnitury by na tobie wisiały - zażartował Katzen. Coffey zmarszczył brwi.

- Przecież wiesz, o co mi chodzi - stwierdził, urażony.

- Twierdzisz, że nie spełniłeś pokładanych w tobie nadziei. Ja też, mój drogi, ja też. Witamy w prawdziwym świecie.

- Fakt, że jestem jednym z wielu, wcale mnie nie pociesza, Phil.

Katzen pokręcił głową.

- I co mam ci powiedzieć? W każdym razie żałuję, że nie było cię przy mnie w czasach Greenpeace.

- Niestety, nie nadaję się do skakania z pokładu statku celem ratowania życia ślicznym małym foczkom i nie umiałbym powstrzymać myśliwego o wzroście dwa piętnaście przed wyłożeniem surowego mięsa na przynętę dla czarnego niedźwiedzia.

- Popatrz, a ja robiłem jedno i drugie. Po drugim został mi złamany nos, po pierwszym wspomnienie o tym, jak strasznie przeraziłem pewną małą foczkę. Ale chodzi mi o to, że miałem załogę darmozjadów, z których żaden nie był w stanie odróżnić delfina od morświna i, co gorsza, żadnego z nich nic to nie obchodziło. Byłem u ciebie, kiedy uzgadniałeś wizytę Centrum z ambasadorem tureckim. Odwaliłeś kawał dobrej roboty.

- Rozmawiałem z przedstawicielem kraju, którego zagraniczny dług wynosi czterdzieści miliardów dolarów, z czego większość przypada na Stany. Przekonanie ich, że warto nam pójść na rękę, nie czyni ze mnie geniusza.

- Bzdura - stwierdził spokojnie Katzen. - Islamski Bank Rozwoju też trzyma Turcję w garści. A to przecież zaplecze finansowe fundamentalizmu.

- Turcy nie dadzą się wziąć w karby prawa koranicznego, nawet przez tego swojego fanatycznego fundamentalistycznego przywódcę. Mają gwarancje konstytucyjne.

- Konstytucje można zmieniać. Wystarczy popatrzeć na Iran.

- Turcja ma znacznie większy procent świeckich obywateli. Gdyby fundamentaliści spróbowali zamachu, wybuchłaby wojna domowa.

- A kto mówi, że wojna domowa w Turcji jest niemożliwa? A w ogóle, to przecież nie w tym rzecz. Powołałeś się na regulacje prawne NATO, na prawo tureckie, na polityczne zasady Stanów Zjednoczonych i oto jesteśmy w Turcji. Nikt inny nie potrafiłby tego dokonać.

- Dobra, więc musiałem się odrobinę postarać - przyznał Coffey. - I co z tego? Było to prawdopodobnie moje najważniejsze dokonanie w bieżącym roku. W Waszyngtonie wszystko wróci do normy. Z Paulem Hoodem i Marthą Macall odwiedzimy panią senator Fox, entuzjastycznie pokiwam głową, kiedy Paul będzie ją zapewniał, że wszystko, co robiliśmy w Turcji, było najzupełniej legalne, że wyniki badań gleby udostępnione zostaną Ankarze i że to było „prawdziwym" powodem naszej tu obecności. Obiecam solennie, że jeśli program Centrum Regionalnego dostanie dodatkowe fundusze, nadal operować będziemy w granicach prawa międzynarodowego. Potem wrócę do biura popracować nad użyciem CR w sposób, któremu prawo międzynarodowe drastycznie się nie sprzeciwia. - Coffey pokręcił głową. - Wiem, że tak załatwia się te sprawy, ale to praca zupełnie pozbawiona godności.

- Przynajmniej próbujemy zachować godność - zwrócił mu uwagę Katzen.

- Ty z pewnością. Poświęciłeś życie śledzeniu wypadków w elektrowniach atomowych, dokumentowaniu pożarów pól naftowych, mierzeniu stopnia skażeń atmosfery. To, co robiłeś, pozostawiło po sobie jakiś ślad, a nawet jeśli nie, to przynajmniej stawiałeś czoło wyzwaniom. Ja poszedłem przecież na prawo, by walczyć z przestępstwami na skalę światową, a nie szukać prawniczych wybiegów dla szpiegów w nieznośnie upalnych krajach Trzeciego Świata.

- Jesteś szwitzing - westchnął Katzen.

- Jestem co?

- Pocisz się. Denerwujesz. Jutro skończysz czterdziestkę. I oceniasz się wyjątkowo niesprawiedliwie.

- Nie, wręcz przeciwnie, oceniam się zbyt łagodnie. - Coffey ruszył w kierunku lodówki, stojącej w cieniu jednego z trzech rozbitych nieopodal namiotów. Wewnątrz namiotu w oczy rzuciło mu się nie otwarte kieszonkowe wydanie „Rewolty na pustyni” D. H. Lawrence'a. To właśnie on przywiózł ze sobą tę książkę. W klimatyzowanej waszyngtońskiej księgarni wydawała się doskonale odpowiadać duchowi wyprawy. Teraz żałował, że nie zabrał ze sobą raczej „Doktora Żiwago" albo „Zewu krwi". - Zdaje się, że doznałem objawienia. Jak ci patriarchowie, którzy udawali się na pustynię.

- Przecież to nie pustynia. Fachowo nazywa się to nieuprawnymi pastwiskami.

- Dzięki. Zapamiętam to sobie na równi z informacją, że w Turcji istnieje miejscowość o nazwie Batman.

- Jezu, rzeczywiście jesteś roztrzęsiony. Nie sądzę, by czterdziestka miała z tym cokolwiek wspólnego. Po prostu słońce wyprażyło ci mózg.

- Być może - zgodził się Coffey. - Być może to przez słońce ludzie w tej części świata bez przerwy ze sobą wojują. Słyszałeś o Eskimosach, walczących o prawa do jakiejś kry albo o jaja pingwinów?

- Odwiedziłem Inuitów, mieszkających nad Morzem Beringa uświadomił go Katzen. - Oni nie walczą, bo mają po prostu zupełnie inny pogląd na świat. Religia opiera się na dwóch elementach: wierze i kulturze. Inuici wierzą bez fanatyzmu, dla nich wiara jest czymś bardzo prywatnym. Kulturę za to mają publiczną. Dzielą się mądrością, tradycją, legendami i nie udowadniają nikomu, że ich prawda jest jedyną prawdą. To samo da się powiedzieć o wielu ludach zamieszkujących tropikalną i subtropikalną Afrykę, Amerykę Południową i Daleki Wschód. Nie ma to nic wspólnego z klimatem.

- Nie wierzę. A przynajmniej nie do końca. - Coffey wyjął leżącą wśród kostek lodu puszkę Taba. Popijał napój, przyglądając się długiej, lśniącej furgonetce. Na moment rozpacz go opuściła. Ten na pozór zupełnie przeciętny samochód w rzeczywistości był piękny. Samo to, że jest z nim jakoś związany, już było powodem do dumy.

Odjął puszkę od ust i powiedział:

- Tylko popatrz na miasta i więzienia, w których zdarzają się rozruchy. Przypomnij sobie sekciarzy z Jonestown czy Waco. Nic nigdy nie dzieje się podczas zimy i zamieci, tylko gdy nadejdą upały. Pomyśl o biblijnych prorokach, którzy szli na pustynię. Wychodzili jako normalni ludzie, siedzieli na pustyni, wracali jako prorocy. Upały przepalają nam bezpieczniki.

- Nie sądzisz, że z Mojżeszem lub Jezusem mógł mieć coś wspólnego na przykład Bóg? - spytał go Katzen poważnym tonem.

- Touche - stwierdził Coffey i napił się.

Katzen spojrzał na stojącą po jego prawej ręce młodą ciemnoskórą kobietę. Miała na sobie szorty i przepoconą bluzę khaki. Włosy przewiązała białą chustką. Tak wyglądał mundur „czysty". Nie było na nim emblematu oddziału szybkiego reagowania Iglica - skrzydlatej błyskawicy - nie było na nim w ogóle niczego sugerującego wojsko. Podobnie jak furgonetka, której umieszczone na burcie pokaźne lusterko wsteczne wyglądało jak zwykłe lusterko, a nie antena satelitarna, a celowo pogięta i miejscami sztucznie skorodowana blacha doskonale ukrywała wzmocnioną stal. Kobieta sprawiała wrażenie weteranki polowych prac archeologicznych.

- A ty co myślisz, Sandra? - spytał ją Katzen.

- Z całym szacunkiem - odparła dziewczyna - myślę, że obaj się mylicie. Moim zdaniem pokój, wojna, rozsądek to wyłącznie kwestie przywództwa. Przyjrzyjcie się tylko temu staremu miastu. - W jej głosie brzmiała nuta wielkiego szacunku. - Trzydzieści stuleci temu właśnie tam narodził się prorok Abraham. Właśnie tam mieszkał, kiedy Bóg nakazał mu przenieść się wraz z rodziną do Kanaan. Człowiek ten napełniony został Duchem Świętym. Stworzył ród, naród, moralność. Jestem pewna, że było mu równie gorąco jak nam, a zwłaszcza wtedy, gdy na rozkaz Boga przyłożył ostrze sztyletu do piersi swego syna, Izaaka. Jestem pewna, że na przerażoną buzię Izaaka padały nie tylko jego łzy, ale i pot. - Dziewczyna spojrzała najpierw na Katzena, potem na Coffeya. - Jego rządy opierały się na wierze i miłości, a teraz po równi szanują go muzułmanie i chrześcijanie.

- Doskonale powiedziane, szeregowa DeVonne - stwierdził Katzen.

- Doskonale powiedziane - poparł go Coffey. - Tyle że w niczym nie sprzeciwia się to mojej tezie. Nie wszyscy możemy być tak posłuszni i tak twardzi jak Abraham. U niektórych upał podwyższa naturalny stopień irytacji. - Wśród kostek lodu znalazł wilgotną puszkę zimnej wody mineralnej. - I jest jeszcze jedna sprawa. Po dwudziestu siedmiu godzinach i piętnastu minutach naszego pobytu w tym miejscu znienawidziłem je szczerze. Uwielbiam klimatyzację i zimną wodę w szklance, zamiast ciepłej wody w plastikowej butelce. No i kocham łazienki. Nie powiem nigdy złego słowa o łazienkach.

- Tu, być może, nauczysz się doceniać je tak, jak na to zasługują - uśmiechnął się Katzen.

- Doceniałem je wystarczająco przed wyjazdem. Szczerze mówiąc, nadal nie rozumiem, dlaczego nie mogliśmy przeprowadzić testów prototypu w Stanach Zjednoczonych. I tam nie brakuje nam przeciwników. Od każdego sędziego natychmiast dostałbym pozwolenie na obserwację podejrzanych o terroryzm, obozów bojówek paramilitarnych, mafiosów - co tylko chcecie.

- Odpowiedź na to pytanie znasz równie dobrze jak ja - powiedział Katzen.

- Jasne. - Coffey opróżnił puszkę, wyrzucił ją do plastikowej torby na odpadki i ruszył z powrotem w kierunku furgonetki. Jeśli nie pomożemy umiarkowanej Partii Prawdziwej Drogi, partia fundamentalistów islamskich, Partia Dobrobytu, będzie powiększała swe wpływy. A mamy tu przecież także Socjaldemokratyczną Partię Ludową, Partię Demokratycznej Lewicy, Partię Demokratycznego Środka, Partię Reform Demokratycznych, Partię Prosperity, partię Refah, Partię Jedności Socjalistycznej, Partię Słusznej Drogi, Partię Wielkiej Anatolii. Z każdą trzeba się dogadać i każda chce ugryźć kawałek niewielkiego tureckiego tortu. Że już nie wspomnę o Kurdach, którzy pragną uwolnić się z niewoli Syryjczyków, Turków i Irakijczyków. - Palcem wskazującym Coffey otarł pot z czoła. - Jeśli Partia Dobrobytu zdobędzie władzę w Turcji i wpływy w armii, Grecja poczuje się zagrożona. Nasilą się konflikty w basenie Morza Egejskiego i NATO rozpadnie się na kawałki. Europa i Bliski Wschód poczują się zagrożone i natychmiast zwrócą się o pomoc do Stanów Zjednoczonych. Pomożemy im, oczywiście, ale będzie to pomoc polegająca wyłącznie na wysyłaniu i przyjmowaniu dyplomatów. W wojnie takiej jak ta po prostu nie wolno nam będzie poprzeć żadnej ze stron.

- Doskonałe podsumowanie, panie mecenasie.

- Zabrakło w nim tylko jednego - powiedział Coffey. - Jeśli o mnie chodzi, oni wszyscy mogą .sobie iść równym krokiem do diabła. Nie przypomina to sytuacji, kiedy bierze się wolny dzień, by ocalić przed drwalami rzadki gatunek sowy.

- Przestań - przerwał mu Katzen. - Zawstydzasz mnie. Nie jestem aż taki cnotliwy.

- Nie mówię o cnocie. Chodzi mi o poświęcenie się czemuś, czemu rzeczywiście warto się poświęcić. Pojechałeś do Oregonu, zorganizowałeś protest na miejscu, złożyłeś zeznanie przed sądem stanowym i załatwiłeś sprawę. Tu mamy do czynienia z konfliktami liczącymi sobie pięć tysięcy lat. Grupy etniczne zawsze ze sobą walczyły, zawsze będą ze sobą walczyć i my nigdy nie zdołamy ich od tego odwieść, a kiedy próbujemy, marnujemy tylko cenne środki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin