Clancy Tom - Zwiadowcy 03 Walka kołowa.rtf

(1766 KB) Pobierz

 

Tom Clancy

Zwiadowcy 03

Walka kołowa

One is the Loneliest Number

Przełożyła: Anna Zdziemborska

Wydanie oryginalne: 1999

Wydanie polskie: 2000

Prolog

Międzynarodowe lotnisko w Corteguay,

Ameryka Południowa - czerwiec 2025

Kiedy samolot zbliżał się do pasa startowego, Julio Cortez wziął głęboki oddech. Burza, z którą zmagali się od pół godziny, nadal smagała samolot falami ulewnego deszczu i atakowała kadłub podmuchami porywistego wiatru. Julio praktycznie nic nie widział przez okno po swojej stronie, więc nie miał szans sprawdzenia, czy lądowanie przebiega pomyślnie. Koła samolotu z wściekłym hukiem uderzyły w mokry pas. Julio słyszał jęk silnika i furkot klap odrzutowca, kiedy osiągały maksymalny kąt wychylenia i czuł, jak targany wstrząsami samolot zaczyna zwalniać. Mógł wreszcie wypuścić z płuc długo wstrzymywany oddech. Na razie udało im się ujść z życiem.

Nawierzchnia lotniska była wyboista i zaniedbana, więc droga do terminalu dla pasażerów nie należała do przyjemnych. W normalnej sytuacji Julio cieszyłby się, że po takim locie znajduje się bezpiecznie na ziemi, ale to na pewno nie była normalna sytuacja.

Julio przebiegł wzrokiem po twarzach pozostałych pasażerów. Tak jak przedtem, tak i teraz unikali jego wzroku, jakby nagle zainteresowały ich czasopisma, torby podróżne czy współpasażerowie, co pozwalało im uniknąć spotkania się ze wzrokiem Julio lub kiwnięcia mu na przywitanie.

Personel pokładowy CorteAir zachowywał się podobnie. Podczas ciężkiej podróży byli uprzejmi, profesjonalni i troskliwi - ale nigdy przyjacielscy czy serdeczni wobec Julio i jego rodziny. Nie tak, jak w przypadku pozostałych pasażerów.

Nikt nie jest pewien, czy bezpiecznie jest przyjąć do wiadomości naszą obecność, pomyślał z niepokojem, zastanawiając się, kiedy - jeśli w ogóle - to się zmieni.

Kiedy jego rodzice zajmowali się małą Juanitą, Julio wyglądał przez okno, starając się dostrzec pierwsze szczegóły ojczyzny, którą bardzo słabo pamiętał z wczesnego dzieciństwa, ale widział tylko ciemność i strugi deszczu na oknie z pleksiglasu oraz odległe, migające czerwone światła na końcu pasa startowego.

Samolot hamował, silniki stopniowo traciły moc. Podskakując na wybojach i trzęsąc się, maszyna wykonała skręt w lewo. Wreszcie przed oczami zamajaczył im terminal, zniekształcony w strugach deszczu. Samolot wykonał szeroki łuk i podkołował do słabo oświetlonego głównego terminalu.

Termina Internacional w Corteguay nie był wystarczająco duży i nowoczesny, żeby przyjmować samoloty stratosferyczne, więc Julio wraz z rodziną przybyli do południowoamerykańskiego wyspiarskiego państewka starym typem samolotu pasażerskiego, latającego w niższych warstwach atmosfery. Był to Boeing 777, który bez wątpienia odsłużył już pewnie dwadzieścia lat i to w ciężkich warunkach.

Cóż, pomyślał Julio, i tak nie miałem ochoty na opuszczanie Waszyngtonu i na podróż do Corteguay, więc im dłużej to będzie trwało, tym lepiej.

Ta myśl przepełniła go smutkiem.

Chociaż nie dzieli tych miejsc zbyt duża odległość, pomyślał, to i tak są to dwa różne światy. Równie dobrze mogliśmy się przenieść na inną planetę.

Wyjątkowo niebezpieczną planetę.

W innych okolicznościach, Julio potraktowałby lot takim prymitywnym, staroświeckim samolotem jako przygodę, w końcu bardzo przypominał ćwiczenia w symulatorach lotów, które tak uwielbiał.

Ale tego wieczoru Julio wiedział, że sam fakt przybycia na ojczystą ziemię to wystarczająco niebezpieczna przygoda.

Zrezygnował z wpatrywania się w ciemność za oknem i odwrócił się do swojej rodziny. Przyglądał się rodzicom, próbującym uspokoić wystraszoną Juanitę i zastanawiał się, co skłoniło ich do powrotu do kraju, w którym ludzie nienawidzą i boją się wszystkiego, w co wierzą jego matka i ojciec.

Zdaniem Julio, jego ojciec zachowywał się bardzo odważnie, uśmiechając się do rodziny, kiedy kapitan odezwał się przez interkom, witając ich w Socjalistycznej Republice Corteguay.

A właściwie dlaczego nie miałby się uśmiechać? - pomyślał Julio. Dziś kończy okres swojego życia jako uchodźca polityczny... i zaczyna rolę kandydata na prezydenta w pierwszych od dwudziestu lat wolnych wyborach w Corteguay.

Dzisiejszego wieczoru mój ojciec wrócił do domu...

To przecież także mój dom. Julio musiał sobie to często powtarzać. Wolałby raczej siedzieć bezpiecznie w Waszyngtonie, gdzie spędził większą część życia i gdzie zostawił wszystkich przyjaciół.

Siłą woli Julio oderwał się od tych rozmyślań i skupił na chwili obecnej, tak jak zawsze uczył go ojciec. Odsunął od siebie myśli o osobistym szczęściu i bezpieczeństwie.

Tego też nauczył go ojciec, choć nie przekazał mu tego wprost.

Kiedy samolot hamował, Julio odwrócił się do matki. Miała pełne ręce roboty przy Juanicie, która próbowała wypiąć się z pasów i jednocześnie zamknąć stolik przy fotelu. Julio prawie się roześmiał, pomimo dręczących go obaw.

Niewiarygodne, ile kłopotów może sprawić tak mała i młoda osoba. Jestem pewien, że nie byłem takim nieznośnym dzieckiem, uznał Julio, ponieważ tak odległa przeszłość zatarła mu się nieco w pamięci. Juanita dopiero da nam popalić, kiedy będzie nastolatką!

Julio przyglądał się, jak matka cierpliwie poucza pięciolatkę. Z pozoru wydawała się spokojna, a jej słowa przeznaczone dla Juanity były pełne otuchy, ale Julio wyczuwał pod tą maską czający się cień. Natychmiast go rozpoznał.

Strach.

Jego matka się bała. O nich wszystkich. Julio też się bał. Podobnie jak ojciec, choć jako patriarcha rodu Cortezów ukrywał swój strach staranniej niż pozostali.

Jeśli on to potrafi, to ja też, postanowił Julio.

Nieustraszona postawa ojca dała Julio do zrozumienia, że człowiek, którego znał - ekonomista wyróżniony nagrodą Nobla, działacz na rzecz praw człowieka i profesor na uniwersytecie - odszedł na zawsze. Na jego miejscu pojawił się polityk i niebawem osoba publiczna, która, jeśli tak zdecydują wyborcy w Corteguay, weźmie na swoje barki odpowiedzialność za cały naród.

Aby osiągnąć ten cel, Ramon Cortez musiał ukryć prawdziwe uczucia przed wszystkimi oprócz najbliższych, których kochał i którym ufał. A może nawet i przed nimi.

Julio przyszło do głowy, że oni wszyscy przeszli jednego dnia wielką zmianę. Zaledwie kilka godzin temu byli typową amerykańską rodziną, prowadzącą typowe amerykańskie życie. Wystarczyła jednak podróż samolotem, żeby stali się politycznymi agitatorami i wrogami obecnego rządu Corteguay. Działalność polityczna jest niebezpiecznym zajęciem w państwie słynącym z tajnej policji, wojskowych dyktatorów i represji politycznych.

Ponure myśli Julio zostały przerwane, kiedy samolot zatrzymał się na dobre. W pomieszczeniu rozległ się bezbarwny, elektroniczny głos informujący pasażerów, że mogą odpiąć pasy i bezpiecznie poruszać się po samolocie.

Ale kiedy Julio rozejrzał się wokół, zauważył, że nikt nie podnosi się z miejsca. Pozostali pasażerowi przyglądali się im i czekali, co się wydarzy i kto będzie czekał na rodzinę Cortezów na lotnisku.

Po chwili pełnej napięcia, drzwi zostały otwarte. Na szczęście do środka nie wpadli ani żołnierze, ani policja uzbrojona w karabiny i tasery. Zamiast tego Julio zobaczył nieznajomą, chociaż dość sympatyczną twarz, zdenerwowanego człowieka, który najwyraźniej miał ich powitać. Obiecano im eskortę dla bezpieczeństwa.

Okazał się nią niski, bojaźliwy mężczyzna w źle skrojonym garniturze, który ściskał w drżących rękach kapelusz. Uśmiechnął się na widok ojca Julio.

Kiedy ojciec wstał, żeby się z nim przywitać, Julio wymienił z matką ukradkowe spojrzenia. Miała bladą, ale opanowaną twarz. Nie zamierzała zdradzać emocji, bez względu na okoliczności. Personel pokładowy usunął się z drogi, żeby przepuścić ojca Julio. Obydwaj mężczyźni nie uścisnęli sobie dłoni, tylko objęli się na chwilę, a potem człowieczek szepnął coś do ucha Ramonowi Cortezowi.

Julio dostrzegł na twarzy ojca wyraz ulgi, który prawdopodobnie udzielił się reszcie pasażerów, ponieważ zaczęli opuszczać pokład samolotu.

Ojciec Julio przecisnął się przez falę wychodzących pasażerów i przyprowadził niskiego mężczyznę z powrotem do ich foteli.

- To Manuel Arias - przedstawił go. - Przybył tu, żeby nas powitać. Mój brat Mateo czeka na nas w terminalu.

Wujek Mateo! - ucieszył się w myślach Julio. To była duża niespodzianka. Mateo został w Corteguay i wiele wycierpiał z rąk obecnego reżimu. Zachował się odważnie przyjeżdżając na lotnisko, żeby przywitać powracającego z emigracji brata.

Julio pamiętał wuja z dzieciństwa. W tamtych czasach Mateo był pułkownikiem w armii Corteguay, walcząc z handlarzami narkotyków, komunistycznymi rebeliantami i przemytnikami.

Julio poczuł ogromną ulgę. Nareszcie ktoś, komu możemy bez obaw powierzyć nasze bezpieczeństwo, pomyślał. Pod opieką wuja Mateo nic się nam nie może stać!

Julio w pośpiechu pozbierał swoje rzeczy i pomógł matce z Juanitą, podczas kiedy ojciec szeptem rozmawiał z Manuelem Ariasem. Kiedy samolot prawie opustoszał, rodzina Cortezów ruszyła do wyjścia.

Gdy wychodzili z samolotu, ładna stewardesa o ciemnych oczach uśmiechnęła się do Julio i jego małej siostrzyczki, i Julio dostrzegł w tych oczach współczucie i troskę.

Znów powróciły obawy.

Idąc rękawem prowadzącym z samolotu do terminalu, ojciec Julio zwrócił się do swojej żony.

- Mateo czeka na nas w hali przylotów. Przyprowadził ze sobą przyjaciół i - na moją prośbę - kilku przedstawicieli międzynarodowej prasy.

Ojciec znacząco zawiesił głos i Julio zobaczył, jak matka kiwa głową i uśmiecha się.

Julio również się uśmiechnął. Zdawał sobie sprawę ze znaczenia starannie zaaranżowanego spotkania z mediami. Z chwilą, kiedy cały świat dowie się o powrocie jego ojca do Corteguay, komunistyczny reżim nie będzie mógł ich skrzywdzić, a przynajmniej nie w tajemnicy przed całym światem.

Zaczynam myśleć jak polityk, z przerażeniem zdał sobie sprawę Julio. A jedyne czego zawsze chciałem to zostać pilotem myśliwskim!

Rękaw zdawał się ciągnąć bez końca. Kiedy dotarli do bramki, ojciec Julio wziął żonę i córkę za ręce, a następnie odwrócił się z uśmiechem do syna.

- Jesteśmy w domu, mój chłopcze - powiedział. - Prasa na nas czeka. Cały Corteguay będzie nas słuchać.

Julio posłał ojcu uśmiech i powiedział: - Nie zawiodę cię, tato. Bez względu na to, jak głupie pytania mi zadadzą.

Ramon Cortez roześmiał się. - Tego się nie obawiam, Julio - odpowiedział. - Nigdy dotąd mnie nie zawiodłeś...

Ojciec Julio zamilkł i odwrócił głowę. - To mnie zależy, żebyście byli ze mnie dumni - wyszeptał tak cicho, że tylko Julio go usłyszał.

Po wejściu do hali odpraw Julio odniósł wrażenie, że błysnęło mu w oczy ze sto fleszy. Zostali otoczeni tłumem dziennikarzy, który zasypał ich gradem pytań w kilku językach, co przeraziło małą Juanitę.

W całym zamieszaniu Julio dostrzegł, jak jego ojciec podchodzi do kogoś i ściska mu rękę, potem obejmuje go, a z tłumu dziennikarzy rozlegają się pojedyncze oklaski. Julio przecisnął się obok Manuela Ariasa i spojrzał na tego człowieka. To był wujek Mateo. Julio rozpoznałby go wszędzie. Brat jego ojca był wysoki, o dumnym wyglądzie i niewiele zmienił się od czasu, kiedy Julio widział go po raz ostatni, może z wyjątkiem tej szczególnej czujności, którą wyrabia w sobie człowiek, żyjący w ciągłym niebezpieczeństwie w totalitarnym systemie.

Kamery z szumem kręciły pierwsze spotkanie Ramona Corteza z bratem po ponad dziesięciu latach rozstania. Po powitaniu obaj mężczyźni odwrócili się do prasy, a Julio, jego matka i mała Juanita stanęli za nimi.

Kiedy reporterzy zarzucali ich pytaniami, Julio przyglądał się przedstawicielom mediów. Zauważył, że choć większość z nich miała aparaty fotograficzne, a kilku kamery wideo, to żaden z dziennikarzy nie posługiwał się holokamerą, nawet jeśli pochodził ze Stanów Zjednoczonych, Japonii czy Europy.

Julio przypomniał sobie wtedy, czego się dowiedział o swojej ojczyźnie przed wyjazdem z USA z dokumentów dostarczonych jego rodzinie przez Departament Stanu.

Z raportu dowiedział się, że na terenie Corteguay posiadanie sprzętu do obsługi systemu rzeczywistości wirtualnej i kamer HoloNet było zabronione - nawet obcokrajowcom. Technologia ta była znana na wyspie, lecz używano jej w największej tajemnicy przed siłami bezpieczeństwa.

Telewizja Corteguay była płaskoekranową wersją z dwudziestego wieku. Na terenach wiejskich ludzie nie posiadali nawet płaskoekranowych telewizorów. Ich jedynym źródłem informacji było kontrolowane przez państwo radio.

Prawdę mówiąc, w Corteguay niedostępne były również nowoczesne komputery, cyfrowe procesory, a nawet wideofony. Te zdobycze technologiczne uznawano za wywrotowe. W tym „socjalistycznym raju” wolny przepływ informacji był zakazany - w innym wypadku ludzie dowiedzieliby się, bardzo są zacofani i biedni. Sprowadzanie z zagranicy jakiegokolwiek nowoczesnego sprzętu było karane natychmiastową konfiskatą, więzieniem, a nawet śmiercią. Tak wielu ludzi straciło życie, próbując wprowadzić Corteguay w dwudziesty pierwszy wiek, że w kraju nie istniał właściwie czarny rynek sprzętu komputerowego. I mimo że taki zakaz trudno jest do końca egzekwować, w Corteguay to się prawie udało.

Julio rozejrzał się po hali odpraw, ale zobaczył tylko płaskie ekrany telewizyjne. Nigdzie nie było podłączeń do VR[1] holoarkad, a telefony były wyłącznie głosowe. Opatrzono je napisami, z których wynikało, że wolno ich używać wyłącznie do rozmów lokalnych. Fakt ten przypominał dobitnie o tym, że w Corteguay nie można się podłączyć do sieci. W każdym razie jeśli się jest szarym obywatelem, ponieważ od dawna krążyły plotki, że rządowe elity mają własny dostęp do sieci oraz lekarzy, którzy potrafią wszczepić im neuroimplanty, umożliwiające pełen dostęp do rzeczywistości wirtualnej.

Jednak takimi przywilejami cieszyła się tylko elita, przekonana, że są one zbyt ważne i niebezpieczne, żeby udostępnić je masom. Podczas pobytu w Corteguay Julio nie będzie miał możliwości dołączenia do przyjaciół w wirtualnych grach, symulacjach, a nawet zajęciach wirtualnych. I chociaż dawno już pogodził się z faktem, że nie weźmie udziału w seminarium z okazji Stulecia Lotnictwa Wojskowego oraz w towarzyszących mu zawodach, to na samą myśl aż go skręcało z żalu.

W końcu tak długo i ciężko ćwiczył w Dziale Symulacji Lotów Instytutu Smithsona. Julio wiedział, że w tym roku miał duże szanse, żeby zostać Asem Asów. Od trzech lat walczył o ten tytuł. Zeszłoroczny zwycięzca, Paweł Iwanowicz, obecnie przygotowywał się, żeby dołączyć do rosyjskiej eskadry, wyznaczonej do obrony Moskwy. Julio zajął wtedy drugie miejsce, za Pawłem. Wygrał wtedy skórzaną kurtkę.

Wielu zdobywców tytułu Asa Asów było obecnie prawdziwymi pilotami myśliwskimi.

Spełnienie marzeń, pomyślał Julio, wzdychając tęsknie. Tego marzenia nie da się spełnić, dopóki jest w Corteguay.

Julio zauważył, że wuj Mateo zakończył zaimprowizowaną konferencję prasową. Idąc za bratem, ojciec Julio poprowadził rodzinę do schodów ruchomych, którymi zjechali na parter. Kiedy szli pustym terminalem, Julio chciał zamienić z wujem kilka słów, ale ten był zajęty rozmową z ludźmi, którzy pojawili się nie wiadomo skąd wraz z bagażem rodziny Cortezów.

W tajemniczy sposób Mateo udało się przeprowadzić ich przez drobiazgową odprawę celną Corteguay.

Wreszcie Julio udało się podejść do wuja na tyle blisko, żeby klepnąć go w ramię. Wysoki siwowłosy mężczyzna odwrócił się do swojego bratanka.

- Wujek Mateo - powiedział Julio. - Dobrze cię znów widzieć.

Ku jego zdziwieniu, wuj nie spotkał się z nim wzrokiem.

- Ciebie też, Julio - wymamrotał pośpiesznie. I natychmiast skierował uwagę z powrotem na swoich ludzi.

Nie zrażony tym Julio próbował podtrzymać rozmowę, ale wtedy poczuł czyjąś rękę na ramieniu i odwrócił się. Zobaczył Manuela Ariasa.

- Twój wuj jest zajęty, odpowiada za wasze bezpieczeństwo - powiedział cicho z miłym uśmiechem. - Poczekaj, aż wyjdziemy z lotniska.

Julio kiwnął głową i wyszedł wraz z rodziną przez automatyczne drzwi. Powietrze na zewnątrz było parne, mimo iż od deszczu osłaniał ich dach. Ponieważ znajdowali się w Ameryce Południowej, w Corteguay zaczynała się zima, jeśli tak można to było nazwać. Julio cieszył się, że ma na sobie swoją kurtkę. Zobaczył, że ojciec do niego mruga.

- To nie to samo co w do... co w Waszyngtonie - powiedział po angielsku. Julio zauważył, że ojciec ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć o Waszyngtonie „dom”. I wtedy zdał sobie sprawę, że powrót do Corteguay jest dla ojca takim samym poświęceniem, jak dla niego i matki.

Nagle Julio zrozumiał, że jego ojciec też nie chciał opuszczać Stanów Zjednoczonych. Ramon Cortez nie wrócił po to, żeby zostać prezydentem, ale dlatego, iż czuł się w obowiązku wrócić do ojczyzny i przeprowadzić ją przez dwudziesty pierwszy wiek.

To odkrycie ukazało mu ojca w nowym świetle i Julio nigdy nie był z niego bardziej dumny niż w tym momencie.

- Tędy - powiedział wuj Mateo, wskazując na rząd nie oznakowanych, pozbawionych okien ciężarówek, czekających na nich na zadaszonym terenie przy wejściu do terminalu. Julio patrzył, jak wuj wyprzedza ich i otwiera podwójne tylne drzwi do największego pojazdu.

- Wsiadajcie, szybko - powiedział Mateo. - To dla waszego bezpieczeństwa.

Ramon delikatnie dotknął twarz żony, gdy ta brała na ręce małą Juanitę. Julio też postąpił do przodu, gdy nagle znów poczuł na ramieniu uścisk Manuela Ariasa.

- Może dzieci powinny jechać ze mną? - zaproponował niski mężczyzna.

Kiedy Mateo usłyszał te słowa, stanął jak wryty. Potem odwrócił się i spojrzał na Ariasa.

- Trzymajmy się planu - powiedział Mateo lekko poirytowanym głosem. Ale Manuel Arias nie zwolnił uścisku na ramieniu Julio.

- Chłopiec mógłby pojechać ze mną - zaproponował Manuel. - Przyda mi się towarzystwo...

Julio zobaczył, że ojciec pomógł już matce i siostrze wsiąść do ciężarówki i sam wchodził już do środka. Mateo długo patrzył na Manuela, jakby obydwaj mężczyźni przekazywali sobie jakąś tajemnicę. Julio poczuł, że Manuel puszcza jego ramię.

Mateo podszedł do bratanka. Uśmiechnął się do Julio i popchnął go w stronę ciężarówki.

- Myślę, że powinieneś pojechać z rodziną - powiedział wuj Mateo. - Dla własnego bezpieczeństwa.

Julio poczuł nagle, jak oblewa go fala podejrzeń. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Manuela Ariasa, ale człowieczek spuścił wzrok.

Wtedy Julio zauważył, że pozostali mężczyźni, którzy wyszli po nich na lotnisko, czekają, aż Julio wejdzie do samochodu, ustawieni w wojskowym szeregu. Patrzyli na niego dziwnym wzrokiem.

- Chwileczkę, ja... - Zanim dokończył zdanie, jego wuj wepchnął go do ciężarówki z taką siłą, że Julio o mało się nie przewrócił.

- Uważaj, Julio - powiedziała zaskoczona matka.

Julio podniósł wzrok i zobaczył, że jego ojciec blednie i patrzy ponad głową syna. Julio odwrócił się i zobaczył, jak Mateo zamyka drzwi z wyrazem okrutnego triumfu na twarzy.

Za jego wujem stał Manuel Arias, wciąż mnąc kapelusz w rękach.

Drzwi zamknęły się z hukiem, rozległ się szczęk zamka. Pozbawione okien wnętrze zatonęło w całkowitym mroku. Julio usłyszał, jak ojciec całym ciałem uderza o drzwi i bębni pięściami w metal.

Ciężarówka gwałtownie ruszyła do przodu z piskiem opon. Julio usłyszał przerażone westchnienie matki i płacz przestraszonej siostry.

Biedna Juanita wciąż boi się ciemności, pomyślał Julio. Wtedy usłyszał szept ojca.

- Wybaczcie mi...

Rozległ się syk i po chwili wnętrze pojazdu wypełniło się jakąś dziwnie pachnącą substancją. Julio wziął oddech i stracił przytomność...

01

Kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie wschodzącego słońca, na wyboistym polu wzlotów pojawił się rząd pięciu dwupłatowców Sopwith Camel z buczącymi silnikami. Ich drewniane śmigła podrywały w powietrze kurz i źdźbła trawy. Całości dopełniała mgiełka gorącego oleju rycynowego, używanego do smarowania silników, brudząc gogle Matta Huntera i drażniąc nozdrza. Matt widział, jak płócienne skrzydła maszyny marszczą się pod naporem powietrza, ukazując drewniane ożebrowanie.

Kiedy samoloty dotarły do rzędu drzew na przeciwległym końcu gruntowego pola wzlotów, cztery z pięciu Cameli oderwały się od ziemi i wolno wzbiły w jaśniejące niebo. Matt wolno obleciał swoją maszyną pole, czekając aż wystartuje ostatni samolot.

- Jezu! - jęknął Mark Gridley, kiedy jego Sopwith kilkakrotnie podskoczył na murawie, zanim udało mu się rozwinąć wystarczającą prędkość, żeby wzbić się w powietrze.

Mimo że dwupłatowiec jego przyjaciela mozolnie piął się do góry, Matt zauważył, że Mark prawie zahaczył o czubki najwyższych drzew. Mało brakowało - Matt widział, jak Mark bierze głęboki oddech i zwiększa prędkość, żeby dogonić resztę eskadry. Leciał za Markiem, dopóki się nie upewnił, że jego przyjaciel panuje nad maszyną, a wtedy wyprzedził go, żeby uformować szyk.

- Najwyższa pora, Mały! - nie darował mu szesnastoletni Matt, z brązową czupryną targaną gwałtownymi podmuchami wiatru. Jego najlepszy przyjaciel zajął wreszcie pozycję na prawym skrzydle dwupłatowca Huntera.

Matt nie potrafił powstrzymać się od śmiechu, na myśl o niezdarnym starcie Marka. Pokonanie w jakiejkolwiek dziedzinie tego cudownego dziecka było przyjemną odmianą. Mały, choć miał zaledwie trzynaście lat, był prawdziwym geniuszem w kwestiach elektroniki. Jego geniusz najwyraźniej nie obejmował pilotowania stuletnich samolotów. Co nie znaczy, że latanie w rzeczywistości wirtualnej na dwupłatowcach należało do łatwych zadań, upomniał się w duchu Matt. On sam rozbił się podczas pierwszego lotu - a jego matka jest w końcu pilotem w Marynarce, na litość boską.

Nie, żeby kiedykolwiek udzieliła mu jakichś wskazówek. Jej kariera nie zostawiała jej wiele czasu na domowe obiadki z rodziną, które widywało się w holonoweli. Ale Matt był przekonany, że w lataniu jego matka zdaje się zwłaszcza na predyspozycje genetyczne. On w każdym razie tak właśnie robił.

Matt uwielbiał latać w każdym symulatorze lotów, dostępnym w wirtualnym świecie, a w rzeczywistym brał lekcje lotniarstwa. W przyszłości - kiedy pozwoli na to domowy budżet - chciał zrobić licencję pilota.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin