Ciszewski Marcin - Krüger 01 Szakal.txt

(518 KB) Pobierz
Ciszewski Marcin - Krüger 01 SzakalI


	 Krüger jest
	Zawahałem się. Ognisko emanowało łagodnym ciepłem. Noc była rozgwieżdżona i cicha.
	Starzec czekał.
	 Nie. Przepraszam, ale w ten sposób chyba nie potrafię  powiedziałem niepewnie.
	 W takim razie wybierz sposób, który ci odpowiada.
	 Nie mogę opowiedzieć o nim bez sięgnięcia wstecz, do przeszłoci.
	 To zrozumiałe.
	 By w pełni pojšć, kim jest, muszę wyjanić, kim był. Sięgnšć do głęboko zakopanych fragmentów jego życiorysu, których częci nawet ja  choć sšdzę, że naprawdę dobrze go znam  tylko się domylam.
	 Mamy sporo czasu. A to dla mnie ważne  odparł Starzec i oparł się wygodnie o drzewo, pod którym siedział.
	Poprawiłem się i ja. Nadal nie mogłem przyzwyczaić się do jego obecnoci. Miałem tylko nadzieję, że zdołam zrozumieć jej cel. Na razie nie mogłem nawet jasno myleć. Zbyt szybko biegły ostatnie wydarzenia.
	 Startował z wysokiego c  zaczšłem.  Z domu opływajšcego w dostatki i szacunek rodu, potem spadł nisko, tak nisko, że niemal niżej się nie da; w końcu stał się tym, kim jest dzisiaj. By pojšć, jak do tego doszło, muszę opowiedzieć wydarzenia, które popchnęły go do długiego, usianego niebezpieczeństwami marszu. O tym włanie będzie ta opowieć: o drodze. Wszystko zaczęło się w padziernikowy ponury ranek tysišc dziewięćset osiemnastego roku
	Starzec poruszył się. Płomień ogniska owietlał jego podłużnš, jakby wykutš z kamienia twarz o prostym nosie i niebieskich przenikliwych oczach.
	 Pytasz, dlaczego wtedy? Że przecież to nie jest poczštek historii?  zapytałem.
	Skinšł głowš.
	 Oczywicie. Pełna zgoda. Krüger urodził się osiemnacie lat wczeniej i przez te blisko dwie dekady jego życie obfitowało w takš iloć dramatycznych wydarzeń, że można by nimi obdzielić kilka życiorysów po brzegi wypełnionych emocjami. Więc dlaczego wtedy? Już odpowiadam. Ponieważ w tamten mglisty poranek na ulicach zawieszonej pomiędzy wojnš a pokojem niegdysiejszej stolicy Rzeczpospolitej po raz pierwszy skrzyżowały się drogi dwóch miertelnych wrogów. Tamtego włanie dnia rozpoczęli oni wzajemne mordercze, wyniszczajšce polowanie, trwajšce z przerwami przez ponad dwadziecia lat. O pierwszym z tych ludzi wspomniałem: to włanie Krüger, zwany jeszcze wtedy po prostu Wilek, co stanowiło skrzyżowanie zdrobnienia imienia Wilhelm i pseudonimu Wilk i było dla niego, odkšd pamiętał, czym w rodzaju nom de guerre.
	Drugi z bohaterów tego niezwykłego spektaklu nazywał się Iwan Piotrowicz Kolcow.
	Tak oto zaczyna się ta historia

30 padziernika 1918

Warszawa


	Niemiecki garnizon Warszawy na razie miał się dobrze, ale już wiedział.
	Jeszcze oficerowie tęsknym okiem wyglšdali za Ordnung i wzdychali do Disziplin, jeszcze wrodzone, silne w dalszym cišgu poczucie obowišzku spajało szeregi liczšcej niemal trzydzieci tysięcy żołnierza załogi miasta; broni i amunicji starczyłoby do rozegrania dużej bitwy, a wszechwładny generał-gubernator Hans Hartwig von Beseler podejmował na Zamku wysokich notabli okupacyjnej administracji oraz przedstawicieli coraz mielej podnoszšcych głowę Polaków, próbujšc umknšć przed toczšcym się nieubłaganie walcem historii.
	Jeszcze.
	Garnizon jednak już wiedział.
	Że ciepły wiatr ze Wschodu przywiał nie tylko traktat brzeski, który pozwolił zajšć Ukrainę bez walki i słać do wygłodzonej Heimat całe eszelony z żywnociš oraz zapewnił więty spokój po tej stronie kontynentu, a także pozwolił wojskom Ober-Ostu bez narażania się na niebezpieczeństwa wyglšdać końca wojny, ale przyniósł również Ideę, wielkš, podniecajšcš Ideę, obiecujšcš zaprowadzenie wszechwiatowej sprawiedliwoci i wolnoci od wszelkiej tyranii. Garnizon chętnie więc nadstawiał ucha, wychwytywał z Idei atrakcyjne, powabne nuty, tak wielkš niosšce nadzieję i będšce w tak jaskrawej sprzecznoci z dotychczasowym porzšdkiem wiata.
	Z drugiej strony Europy za napływały hiobowe wieci. Niemcy, przez całš prawie wojnę zwycięskie, teraz przegrywały, okrywajšc się hańbš. Kraj był wyczerpany; duch wielkiego niemieckiego posłannictwa gasł, by w końcu rozpać się na drobne kawałki. Cel walki, od poczštku niezbyt dla prostego żołnierza jasny, zniknšł zupełnie. Garnizon był rozgoryczony i sfrustrowany, na jego oczach bowiem walił się dotychczasowy ład. Spontanicznie powstawały więc komitety rad żołnierskich i przejmowały władzę. Były nowš siłš, z którš należało się liczyć. Rady wiedziały, że szary garnizonowy tłum nie może karmić się wyłšcznie Ideš: żołnierze i większoć oficerów nade wszystko pragnęli wrócić do domu.
	Niejako w odpowiedzi obudzili się mieszkańcy stolicy. Ulice gęciej niż wczeniej zaludniły się grupkami patriotycznej młodzieży, łakomym wzrokiem patrzšcej na butnych do tej pory okupantów. Tworzono komitety i stowarzyszenia; spontanicznie organizowano broń i sporzšdzano plany na najbliższe dni. Ludzie uwiadamiali sobie, że Niemcy coraz mniej mylš o okupacji i utrzymywaniu porzšdku, a coraz bardziej zaczynajš się krzštać wokół własnych spraw.
	Niewola szybkim krokiem zmierzała ku końcowi. Nadchodził czas zmian.
	Pasażerowie czarnego luksusowego adlera zaparkowanego przy krawężniku ulicy Fredry od strony parku Saskiego nie zaprzštali sobie głowy buntowniczymi nastrojami warszawiaków ani kłopotami niemieckiego garnizonu. Ich uwagi w najmniejszym stopniu nie zajmowały rewolucyjne idee, spiski, knowania ani patriotyczne uniesienia. Za sobš mieli kilkutygodniowy okres intensywnych przygotowań i planowania wyznaczonej na dzisiejszy poranek akcji, przed sobš za wymagajšce precyzji, odwagi i szybkoci jej wykonanie. Ich cel znajdował się sto metrów dalej, od dawna wrósł w krajobraz stolicy i nosił nazwę Banku Zachodniego.
	Było ich czterech: kierowca, starszy pan i dwóch młodzików. Wszyscy z uwagš obserwowali ruch uliczny oraz sam budynek. Włanie wybiła dziewišta; o tej porze w okolicy można było doliczyć się tylko pojedynczych przechodniów. Sišpišca od dwóch godzin zimna, przenikajšca do szpiku koci mżawka stała się nieoczekiwanym, ale nader efektywnym sojusznikiem: nikt, kto naprawdę nie musiał, nie wychylał nosa z domu.
	Szpakowaty, dostojny pan, zwany przez swych współpracowników Mentorem, popatrzył na kiszonkowy zegarek.
	 Teraz  mruknšł, gdy wskazówka sekundnika doszła do godziny dwunastej i pokryła się dokładnie ze wskazówkš minutowš.
	Kierowca i Mentor zostali w rodku, młodzieńcy wysiedli. Obaj nosili czarne trzyczęciowe garnitury i długie, również czarne płaszcze. Ubiór dopełniały meloniki na głowach. W dłoniach trzymali duże skórzane teczki. Wypielęgnowane wšsy i brody starannie skrywały rysy twarzy. Jedynym niepasujšcym do ich emploi elementem były długie jasne kosmyki włosów, wysuwajšce się spod meloników. Mimo tego dysonansu wyglšdali na szacownych, młodych ludzi interesu.
	W istocie: w pewien sposób byli nimi.
	Wilek Krüger, niższy, o jasnej cerze i czarnych jak węgiel oczach, umiechnšł się nieznacznie, energicznym ruchem rozłożył parasol, gestem zachęcił swego towarzysza, by skorzystał z wytworzonej w ten sposób osłony, po czym obaj lekkim krokiem ruszyli w stronę wejcia do banku. Jeżeli w okolicy, mimo wczesnej pory i fatalnej pogody, znalazłby się jaki przechodzeń obdarzony zmysłem obserwacji, zauważyłby, że poruszajš się w sposób zdradzajšcy ludzi energicznych, nawykłych do wysiłku fizycznego, a ich wzrok uważnie omiata okolicę.
	Gdy oddalili się nieco, automobil ruszył, wyprzedził ich, po czym skręcił w lewo, zatrzymujšc się przed bramš stanowišcš drugie, tak zwane wjazdowe wejcie do banku. Zdobione stalowymi elementami wrota były zamknięte. Kierowca zatršbił. Szpakowaty pan siedzšcy z tyłu, wsparty na czarnej lasce zakończonej główkš ze szczerego złota, obojętnym wzrokiem przebiegł przestrzeń dookoła. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Stróż, w dzień pełnišcy funkcję odwiernego, otworzył judasz i wyjrzał na zewnštrz.
	 Panowie do kogo?  zapytał ochrypłym głosem.
	 Pan Stanisław Ruszczyc ma umówionš wizytę u pana Rotwanda  odparł kierowca przez uchylone okno, po czym wzdrygnšł się. Wiatr wepchnšł do wnętrza auta przenikliwy chłód i eskadrę lodowatych kropel deszczu.
	 U pana prezesa Rotwanda?  upewnił się odwierny.
	 Tak  potwierdził niecierpliwie kierowca.
	Zgrzytnęła zasuwa i brama z hurgotem zaczęła otwierać podwoje. Mentor pomylał, że to banalnie łatwe: odwierny nie kwapił się do sprawdzania czegokolwiek, nawet nie zadał sobie pytania, czy spotkanie faktycznie będzie miało miejsce. Za przekonujšcy dowód wystarczyła mu po prostu wzmianka dotyczšca wszechmocnego prezesa banku.
	Automobil powoli wjechał w bramę, by po kilku metrach zatrzymać się dokładnie naprzeciw obramowanego kamiennym portalem wejcia. Starszy pan nachylił się w stronę kierowcy.
	 Wjed na dziedziniec i zawróć. Nie wyłšczaj silnika.
	 Długo to potrwa?  zapytał kierowca. Nazywał się Barański. Pocił się.
	Mentor pomylał, że zatrudnienie tego człowieka było błędem. Wszystko przez to, że stały współpracownik, rzetelny i godny zaufania Stanisław Boguszewski leżał w łóżku, złożony winkš. Tak, chorobš przechodzonš przez małe dzieci bez specjalnych komplikacji, niejako rutynowo, a która stukilogramowego, twardego jak skała mężczyznę zwaliła z nóg i spowodowała, że czuł się coraz bliższy przejcia na tamten wiat. Do dzisiejszej akcji kierowca był jednak niezbędny, Mentor zwrócił się więc do jednego ze swych warszawskich przyjaciół, by polecił mu kogo godnego zaufania, fachowego i dyskretnego. Ów znajomy zarekomendował mu Barańskiego, chwalšc go jako solidnego współpracownika, znajšcego doskonale Warszawę i potrafišcego obsługiwać najróżniejsze rodzaje automobili. Szybko jednak okazało się, że nowo pozyskany współpracownik Warszawę może i znał, ale kierowcš był co najwyżej zadowalajšcym, a jego nerwy były w strzępach, o czym uprzejmy znajomy nie raczył ju...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin