Christie Agatha - Próba niewinności.doc

(821 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

107

AGATHA CHRISTIE

  

  

  

PRÓBA NIEWINNOŚCI

  

TŁUMACZYŁA KRYSTYNA BOCKENHEIM

TYTUŁ ORYGINAŁU: ORDEAL BY INNOCENCE

 

 

   Będęli się chciał usprawiedliwić,

   usta moje potępią mię; jeśli się

   niewinnym pokażę, dowiedzie,

   żem nieprawy.

   Hioba IX, 20

  

  

   Dla Billy’ego Collinsa

   z uczuciem i wdzięcznością

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

I

  

   Kiedy dojechał do promu, zapadł zmierzch.

   Mógł być tam dużo wcześniej. Szczerze mówiąc, odwlekał to, jak długo się dało.

   Najpierw był lunch z przyjaciółmi w Redquay; lekka, swobodna rozmowa, wymiana plotek na temat wspólnych znajomych — wszystko tylko dlatego, że wzbraniał się wewnętrznie przed tym, co miał zrobić. Przyjaciele zaproponowali, by został na podwieczorku, a on przyjął zaproszenie. Wreszcie jednak nadszedł czas, kiedy zrozumiał, że nie może dłużej odkładać załatwienia sprawy.

   Zamówiony samochód czekał. Pożegnał się i pojechał siedem mil zatłoczonym wybrzeżem, a potem w głąb lądu, lesistą drogą, kończącą się przy małym kamiennym molo nad rzeką.

   Kierowca energicznie zadzwonił w wielki, wiszący tam dzwon, wzywając prom z drugiego brzegu.

   — Czy życzy pan sobie, żebym poczekał, sir?

   — Nie — odparł Arthur Calgary. — Zamówiłem samochód, żeby za godzinę zabrał mnie do Drymouth.

   Kierowca otrzymał zapłatę i napiwek. Spojrzawszy na mroczną rzekę, powiedział:

   — Prom już nadpływa, sir.

   Życząc cicho dobrej nocy, zawrócił i odjechał. Arthur Calgary został sam na brzegu mola. Sam, ze swoimi myślami i lękiem przed tym, co go jeszcze czeka. Jaka dzika okolica — pomyślał. Można by wyobrazić sobie, że to szkockie jezioro, położone gdzieś na odludziu. A jednak zaledwie parę mil stąd były hotele, sklepy, cocktail bary i zatłoczone Redquay. Zastanowił się, nie po raz pierwszy, nad kontrastami angielskiego krajobrazu.

   Usłyszał cichy plusk wioseł — prom zbliżył się do brzegu małego mola. Arthur Calgary zszedł po ochlapanym pomoście na łódź, którą przewoźnik przytrzymywał bosakiem. Był to stary człowiek i zrobił na Calgarym dziwne wrażenie: jakby stanowił wraz z łodzią nierozerwalną całość.

   Kiedy odpływali, od morza powiał chłodny wietrzyk.

   — Zimno dziś wieczór — rzekł przewoźnik.

   Calgary odpowiedział coś stosownego. Potem zgodził się, że jest chłodniej niż wczoraj.

   Zdawał sobie sprawę z ciekawości kryjącej się w oczach przewoźnika. Był tu obcym. I to obcym po zamknięciu sezonu turystycznego. Co więcej, przybywał o niezwykłej porze — zbyt późno na herbatę w kawiarni obok przystani. Nie miał bagażu, zatem nie przyjechał, by się zatrzymać. (Dlaczego — zastanowił się Calgary — zjawił się tu o tak późnej porze? Czy rzeczywiście podświadomie oddalał ten moment? Odsuwał — najdalej jak się dało — to, co musiał zrobić?) Przekroczenie Rubikonu — ta rzeka… rzeka… jego myśli pobiegły do innej rzeki — do Tamizy.

   Patrzył na wodę niewidzącymi oczami (czyżby to było zaledwie wczoraj?), potem ujrzał znowu twarz mężczyzny, patrzącego na niego przez stół. W tych oczach było coś, czego nie potrafił zrozumieć. Pewna rezerwa, coś, co zostało pomyślane, ale nie wyrażone…

   — Przypuszczam — zastanowił się — że prawników uczą, by nigdy nie objawiali swych myśli.

   Cała historia była naprawdę okropna, kiedy się w nią zagłębiło. Musiał zrobić co do niego należało i potem zapomnieć!

   Zmarszczył brwi wspomniawszy wczorajszą rozmowę. Miły, spokojny, niezaangażowany głos, mówiący:

   — Jest pan zupełnie zdecydowany, by zacząć działać, doktorze Calgary?

   Odpowiedział gorąco:

   — Co innego mogę zrobić? Na pewno pan to rozumie? Musi się pan ze mną zgadzać. To rzecz, przed którą nie mogę się uchylić.

   Nie pojmował jednak wyrazu szarych oczu i był lekko zakłopotany odpowiedzią.

   — Trzeba rozpatrzyć dokładnie przedmiot, rozważyć wszystkie .aspekty.

   — Z punktu widzenia sprawiedliwości na pewno może istnieć tylko jeden aspekt.

   Mówił zapalczywie, przez chwilę sądząc, że była to haniebna próba zatuszowania całej historii.

   — W pewnym sensie rzeczywiście tak. Ale widzi pan, w tej sprawie jest coś więcej. Więcej niż — nazwijmy to — sprawiedliwość.

   — Nie zgadzam się. Trzeba wziąć pod uwagę rodzinę.

   Tamten odpowiedział szybko:

   — To prawda, tak, słusznie. Myślałem o nich.

   To wydawało się Calgary’emu bzdurą! Ponieważ, jeśli myślał o nich…

   Jednak zaraz potem drugi mężczyzna stwierdził miłym głosem:

   — To zależy wyłącznie od pana. Powinien pan zrobić to, co uważa pan za słuszne.

   Łódź wylądowała na plaży. Przekroczył Rubikon. Przewoźnik powiedział miękkim głosem mieszkańca zachodu:

   — Cztery pensy, sir. Czy będzie pan wracał?

   — Nie — odparł Calgary. — Powrotu nie będzie. (Jak proroczo zabrzmiały te słowa!)

   Zapłacił, a potem spytał: — Zna pan dom, który nazywa się Sunny Point?* Natychmiast ciekawość starego stała się jawna. Zainteresowanie w jego oczach wzrosło gwałtownie.

   — No pewnie. To tam, po pana prawej stronie, widać przez drzewa. Pójdzie pan na wzgórze i drogą w prawo, a potem skręci pan w nową drogę przez osiedle. To ostatni dom, na samym końcu.

   — Dziękuję.

   — Pan powiedział Sunny Point? Tam, gdzie pani Argyle…

   — Tak, tak… — uciął Calgary. Nie chciał dyskutować na ten temat. — Sunny Point.

   Leniwy i dosyć szczególny uśmiech pojawił się na twarzy przewoźnika. Wyglądał jak sędziwy, chytry faun.

   — To właśnie ona nazwała tak dom podczas wojny. To był nowy dom, dopiero co wybudowany, i nie miał nazwy. Ale grunt, na którym został postawiony, ta lesista mierzeja, to jest Viper’s Point!* Ale Viper’s Point nie pasowało na nazwę dla jej domu. Nazwała go Sunny Point. A my wszyscy nazywamy go Viper’s Point.

   Calgary podziękował mu szorstko, powiedział do widzenia i ruszył w stronę wzgórza. Wszyscy zdawali się siedzieć w domach, ale wyobrażał sobie, że niewidoczne oczy zerkają na niego z okien, wszyscy obserwują go, wiedząc dokąd idzie. Mówią do siebie: „On idzie do Viper’s Point…”

   Viper’s Point. Jak trafnie musiała zabrzmieć ta nazwa…

   „Ponieważ ostrzejszy jest niż ząb węża…”

   Zdecydowanie opanował swoje myśli. Musi wziąć się w garść i skupić ściśle na tym, co zamierzał powiedzieć…

 

II

  

   Calgary doszedł do końca nowej drogi, z ładnymi domami po każdej stronie i ośmioakrowymi ogródkami, w których rosły skalniaki, chryzantemy, róże, szałwia, geranium, prezentujące indywidualne gusty właścicieli.

   Przy końcu drogi widniała brama z napisem gotyckimi literami SUNNY POINT. Otworzył ją i poszedł krótką alejką. Dom stał przed nim — solidny, nowoczesny, pozbawiony charakteru budynek, ze spadzistym dachem i portykiem. Mógł znajdować się na każdym dobrej klasy podmiejskim terenie czy osiedlu. Według Calgary’ego nie był wart spojrzenia. Za to widok stąd był wspaniały. Rzeka w tym miejscu skręcała ostro, prawie zawracając. Po przeciwnej stronie wznosiły się wzgórza; po lewej, w górze rzeki widać było następny zakręt z łąkami i sadami w oddali.

   Calgary przez chwilę patrzył w górę i dół rzeki. Ktoś powinien zbudować tu zamek — pomyślał — nieprawdopodobny, śmieszny bajkowy zamek! Taki, jaki mógłby powstać z piernika albo z lukru. Zamiast tego był dobry smak, umiar, powściągliwość, mnóstwo pieniędzy i absolutny brak wyobraźni.

   Oczywiście za to nie winił Argyle’ów. Oni kupili tylko dom, nie zbudowali go. Niemniej jedno z nich (pani Argyle?) wybrało go…

   Powiedział sobie: Nie możesz odkładać tego dłużej…, i nacisnął dzwonek przy drzwiach.

   Stał i czekał. Po stosownej przerwie nacisnął dzwonek jeszcze raz.

   Nie słyszał kroków, drzwi otworzyły się nagle.

   Cofnął się, zaskoczony. Nadmiernie pobudzona wyobraźnia podsunęła mu myśl, że to sama Tragedia broni mu wejścia. Była to młoda twarz; siła jej młodości sprawiała, że tragedia była jej istotą. Tragiczna Maska — pomyślał — zawsze była maską młodzieńca… Bezradna, z góry napiętnowana przeznaczeniem, zbliżaniem się fatum… z przyszłości…

   Przytomniejąc pomyślał, racjonalizując swoje wrażenia: Irlandzki typ. Ciemnoniebieskie oczy, głębokie cienie pod nimi, mocno kręcone, czarne włosy, ponura piękność kości czaszki i kości policzkowych…

   Dziewczyna stała — młoda, czujna i pełna wrogości.

   — Tak? Czego pan chce? Odpowiedział konwencjonalnie.

   — Czy pan Argyle jest w domu?

   — Tak. Ale nie przyjmuje nikogo. To znaczy ludzi, których nie zna. Nie zna pana, prawda?

   — Nie. Nie zna mnie, ale…

   Zaczęła zamykać drzwi.

   — Wobec tego proszę raczej napisać…

   — Przykro mi, ale bardzo mi zależy na spotkaniu z nim. Jest pani panną Argyle?

   — Jestem Hester Argyle — przyznała niechętnie. — Ale mój ojciec nie przyjmuje nikogo, przynajmniej bez umówienia. Proszę lepiej napisać.

   — Przyjechałem z daleka… Dziewczyna pozostała niewzruszona.

   — Wszyscy tak mówią. Pomyślałam jednak, że to się musi wreszcie skończyć.

   Ciągnęła oskarżającym tonem:

   — Jest pan zapewne reporterem?

   — Nie, nic podobnego.

   Obejrzała go podejrzliwie, jakby nie uwierzyła mu.

   — No więc, czego pan chce?

   Za nią trochę w głębi hallu zobaczył inną twarz. Bezbarwną, pospolitą twarz. Mógłby ją opisać jako twarz podobną do naleśnika, twarz kobiety w średnim wieku, z kędzierzawymi, żółtawymi, siwiejącymi włosami, przyklepanymi na czubku głowy. Kręciła się z tyłu, czekając jak czujny smok.

   — To się wiąże z pani bratem, panno Argyle. Dziewczyna gwałtownie złapała oddech. Powiedziała bez przekonania:

   — Z Michaelem?

   — Nie, z pani bratem Jackiem. Wybuchnęła:

   — Wiedziałam! Wiedziałam, że dojdzie do Jacko! Dlaczego nie potraficie zostawić nas w spokoju? To wszystko minęło i skończyło się. Dlaczego ciągniecie to dalej?

   — Nigdy nie można mówić, że coś jest zakończone.

   — Ale to jest zakończone! Jacko nie żyje. Dlaczego nie potraficie go zostawić w spokoju? Wszystko minęło. Jeżeli nie jest pan dziennikarzem, pewnie jest pan lekarzem albo psychologiem, albo kimś takim. Proszę sobie pójść. Nie trzeba niepokoić mego ojca. Jest zajęty.

   Zaczęta zamykać drzwi. Calgary w pośpiechu zrobił to, od czego powinien był zacząć: wyciągnął z kieszeni list i podał go dziewczynie.

   — Mam tu list od pana Marshalla.

   Zmieszała się. Niezdecydowanie zacisnęła palce na kopercie. Zapytała z wahaniem w głosie:

   — Od pana Marshalla z Londynu?

   Kobieta w średnim wieku, ukrywająca się w głębi hallu, podeszła do niej. Zerknęła na Calgary’ego podejrzliwie i to przywiodło mu na myśl zagraniczne klasztory żeńskie. Oczywiście, to była twarz zakonnicy! Okrągłą twarz powinien otaczać sztywny, biały kornet — czy jak tam się to nazywa, czarny habit i welon. Nie była to twarz kontemplacyjna, raczej twarz świeckiej siostrzyczki, która wygląda podejrzliwie przez uchylone ciężkie drzwi, zanim niechętnie wpuści cię i zaprowadzi do rozmównicy albo do wielebnej matki.

Przychodzi pan od pana Marshalla? — spytała.

Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie.

   Hester wciąż wpatrywała się w trzymaną kopertę. Potem bez słowa odwróciła się i pobiegła schodami na górę.

   Calgary pozostał na frontowych schodkach, pod oskarżycielskim i podejrzliwym okiem siostrzyczki–smoka.

   Zastanawiał się, co by powiedzieć, ale nie umiał niczego wymyślić. Przezornie zatem milczał.

   Niebawem dobiegł ich z góry głos Hester, chłodny i pełen rezerwy.

   — Ojciec mówi, żeby on wszedł.

   Jego strażniczka dosyć niechętnie odsunęła się. Wyraz podejrzliwości na jej twarzy nie zmienił się. Minął ją, położył kapelusz na krześle i wspiął się po schodach do czekającej na niego Hester. Uderzyło go, że wnętrze domu wygląda jakoś higienicznie i przypomina raczej ekskluzywny dom opieki.

   Hester poprowadziła go korytarzem i po trzech stopniach w dół. Potem otworzyła szeroko drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Sama wsunęła się za nim, zamykając drzwi.

   Pokój był biblioteką i Calgary podniósł głowę z uczuciem przyjemności. Atmosfera tego pomieszczenia odbiegała zdecydowanie od atmosfery reszty domu. To był pokój, w którym jakiś człowiek żył, pracował i wypoczywał. Ściany były pełne książek, fotele duże, dosyć wytarte, ale wygodne. Biurko było zarzucone papierami, książki leżały na stołach w sympatycznym nieładzie. Zobaczył w przelocie młodą kobietę, wychodzącą przez drzwi po przeciwnej stronie, dosyć przystojną młodą kobietę. Potem jego uwagę zajął mężczyzna, który wstał i podszedł, aby go powitać, z otwartym listem w ręce.

   Na pierwszy rzut oka odniósł wrażenie, że Leo Argyle jest tak kruchy, tak przezroczysty, jakby ledwie istniał.

   Widmo człowieka! Kiedy odezwał się, jego głos brzmiał przyjemnie, choć głucho.

   — Doktor Calgary? Proszę siadać.

   Calgary usiadł. Przyjął papierosa. Gospodarz ulokował się naprzeciw niego. Wszystko to działo się bez pośpiechu, jakby w świecie, w którym czas niewiele znaczy. Leo Argyle uśmiechnął się lekko, kiedy zaczął mówić, pukając delikatnie bezkrwistym palcem w trzymany list.

   — Pan Marshall pisze, że ma pan nam przekazać ważne wiadomości, choć nie precyzuje ich rodzaju.

   Jego uśmiech stał się wyraźniejszy, gdy dodał:

   — Prawnicy zwykle są zbyt ostrożni, by się angażować, prawda?

   Calgary pomyślał z lekkim zaskoczeniem, że człowiek, z którym się spotkał, jest szczęśliwy. Nie radośnie czy beztrosko, jak się normalnie objawia szczęście, ale przez ciche, łagodne zamknięcie się w sobie. Był to człowiek, na którego zewnętrzny świat nie wpływał i który był z tego zadowolony. Nie wiedział, dlaczego go to zaskoczyło, ale tak było.

   — Bardzo miło, że mnie pan przyjął — zaczął Calgary. Te słowa były zwykłym mechanicznym wstępem. — Sądziłem, że lepiej przyjść osobiście, niż pisać.

   Przerwał, a potem powiedział z nagłym wzruszeniem:

   — To jest trudne, bardzo trudne… — Proszę się nie śpieszyć.

   Leo Argyle był wciąż uprzejmy i nie zainteresowany. Pochylił się do przodu; w grzeczny sposób wyraźnie próbował pomóc.

   — Ponieważ przyniósł pan list od pana Marshalla, przypuszczam, że pańska wizyta jest związana z moim nieszczęśliwym synem Jacko — Jackiem. Chcę powiedzieć, że nazywaliśmy go zawsze Jacko. Wszystkie starannie przygotowane przez Calgary’ego słowa i zdania gdzieś się ulotniły. Stanęła przed nim przerażająca rzeczywistość tego, co miał powiedzieć. Zająknął się znowu.

   — To tak okropnie trudne…

   Na chwilę zapadła cisza, po czym Leo powiedział ostrożnie:

   — Jeśli to panu pomoże… jesteśmy zupełnie świadomi tego, iż Jacko był… iż miał niezupełnie normalną osobowość. Cokolwiek od pana usłyszymy, nic nie będzie dla nas niespodzianką. Jakkolwiek okropna była ta tragedia, zawsze miałem pełne przekonanie, że Jacko nie był w stanie odpowiadać za swoje czyny.

   — Jasne, że nie był — odezwała się Hester i Calgary wzdrygnął się słysząc brzmienie jej głosu. Na moment zapomniał o niej. Dziewczyna usiadła na poręczy fotela za jego lewym ramieniem. Kiedy odwrócił głowę, nachyliła się gwałtownie ku niemu.

   — Jacko był zawsze straszny — zwierzyła mu się. — Był już taki jako mały chłopiec, to znaczy kiedy wpadał we wściekłość. Po prostu łapał, co było pod ręką, i… i ruszał na ciebie…

   — Hester… Hester… moja droga — w glosie jej ojca zabrzmiała rozpacz.

   Dziewczyna, przestraszona, podniosła rękę do ust. Zaczerwieniła się i powiedziała z niezręcznością młodej osoby:

   — Przykro mi. Ja nie sądziłam… Zapomniałam… Nie powinnam mówić takich rzeczy, teraz kiedy on… to znaczy kiedy wszystko minęło i… i…

   — Minęło i jest skończone — rzeki Argyle. — Wszystko to przeszłość. Próbuję — wszyscy próbujemy — zachować przekonanie, że chłopca powinno się uważać za chorego. Za jeden z błędów natury. Tak to najlepiej można wyrazić.

   Popatrzył na Calgary’ego.

   — Zgadza się pan ze mną?

   — Nie — odparł Calgary.

   Przez chwilę trwała cisza. Ostre zaprzeczenie musiało zbić z tropu jego słuchaczy. Słowo padło z silą pocisku. Próbując złagodzić ten efekt, powiedział nieporadnie:

   — Ja… ja przepraszam. Widzi pan, pan jeszcze nie zrozumiał…

   — Och! — Argyle zastanowił się. Potem zwrócił się do córki:

   — Hester, sądzę, że może lepiej będzie, jeśli nas opuścisz…

   — Nie zamierzam wychodzić! Muszę usłyszeć, co to wszystko znaczy.

   — To może być nieprzyjemne.

   Hester krzyknęła niecierpliwie:

   — Jakie ma znaczenie, czy Jacko popełnił jeszcze jakieś inne okropieństwa? Wszystko minęło.

   Calgary odezwał się szybko.

   — Proszę mi wierzyć, to nie chodzi o coś, co pani brat zrobił, wręcz przeciwnie.

   — Nie rozumiem…

   Drzwi na drugim końcu pokoju otworzyły się i młoda kobieta, która poprzednio mignęła Calgary’emu, weszła znowu do pokoju. Teraz była ubrana w płaszcz i niosła niewielką teczkę.

   Odezwała się do Argyle’a.

   — Idę już. Jeżeli jest coś jeszcze…

   Argyle zawahał się (on stale się waha — pomyślał Calgary), a potem położył rękę na jej ramieniu i pociągnął ją.

   — Usiądź, Gwendo. To j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin