Dan Abnett - 3 - Nekropolia.pdf

(2507 KB) Pobierz
Necropolis
Tłumaczenie:
Szymon Gwiazda
Tom
3
cyklu: Duchy Gaunta
redakcja:
W
UJO
P
RZEM
(2018)
1.
Powstanie Zoican
„Różnica pomiędzy sztuką kupiecką, a wojenną jest postrzegana wyłącznie
przez tych, którzy o żadnej z nich nie mają pojęcia”
– Heironymo Sondar, Dom Sondar, fragment mowy inauguracyjnej
Klaksony zaczęły wyć przeraźliwie, chociaż do końca zmiany brakowało jeszcze godziny.
Mieszkańcy metropolii przerwali niemal równocześnie swoje codzienne zajęcia. Miliony
oczu spojrzały na cyferblaty zegarków w poszukiwaniu źródła nieoczekiwanego dźwięku,
umilkły konwersacje. Rubaszne żarty ustąpiły miejsca niepokojącemu milczeniu, małe dzieci
zaczęły płakać. Żołnierze strzegący Muru wysyłali drogą radiową prośby o wyjaśnienie
przyczyn alarmu do centrali w kompleksie Main Spine. Nadzorcy linii produkcyjnych i
brygadziści zaczęli zaganiać robotników do pracy, ale oni sami również czuli niepokój. To
musiał być jakiś test. Albo pomyłka. Jeszcze chwila i alarm umilknie.
Klaksony nie ucichły.
Po minucie dołączyły do nich syreny przeciwlotnicze w centralnym dystrykcie. Sygnał ten
został powielony automatycznie przez fabryczne radiowęzły na niższych poziomach
metropolii, a także w dokach i habitatach na zewnątrz miasta. Nawet wielkie ceremonialne
trąby na kopule bazyliki Eklezjarchii zaczęły wibrować przeciągłym wyciem.
Vervunhive krzyczało poprzez każdy głośnik.
Wszędzie zaczęły migotać światła ostrzegawcze. Osłony przeciwburzowe automatycznie
zsunęły się po prowadnicach zasłaniając okna. Publiczne ekrany informacyjne w całym
mieście zgasły na chwilę przestając wyświetlać informacje o pogodzie, temperaturze, kursach
akcji giełdowych i lokalnych wydarzeniach. Kiedy rozbłysły ponownie, pojawił się na nich
napis Proszę czekać, migający w regularnych odstępach czasu.
***
W rozpalonych żarem halach huty Vervun Jeden – wchodzącej w skład dystryktu
przetwórczego na zachód od Hałdy – szynowe wózki wyładowane rudą żelaza zaczęły
hamować z piskiem kół, kiedy system bezpieczeństwa automatycznie zatrzymał linię
transferową. Pracujący na górnym poziomie hali dyrektor Agun Soric wstał zza zasypanego
dokumentami biurka i podszedł do przeszklonej ściany swego gabinetu. Spojrzał z
niedowierzaniem na stojące w bezruchu taśmociągi, po czym chwycił swoją kurtkę i wybiegł
na metalowy pomost. Powitał go zaskoczony wzrok tysięcy pracujących poniżej robotników.
1
Vor, zastępca dyrektora, nadbiegł pomostem, łomot jego ciężkich butów nikł pośród
kakofonii syren i klaksonów.
– Co to, szefie? – wydyszał stając przy Soricu i zdejmując swój respirator z otwartych
szeroko ust.
– Piętnaście tysięcy kubików straconej produkcji – potrząsnął gniewnie głową Soric – Ot,
co.
I strata dalej rośnie!
– Z jakiej przyczyny? Awaria alarmu?
– W całym mieście jednocześnie? Ruszże głową. Awaria?!
– Więc co?
Soric umilkł próbując się skupić. W jego umyśle powoli krystalizowało się wyjaśnienie,
którego rozum nie chciał zaakceptować.
– Modlę się do Imperatora, żeby to nie było to...
– Co, szefie?
– Zoica... Zoica znowu zaczęła.
– Co?
Soric spojrzał z irytacją na swego zastępcę. Podrapał łysą czaszkę noszoną na ręce złotą
bransoletą.
– Nie czytasz wiadomości?
– Tylko pogodę i wyniki sportowe – wzruszył ramionami Vor.
– Więc jesteś idiotą – oświadczył Soric. A także zbyt młody, by pamiętać, dodał w
myślach.
Gak, on sam był zbyt młody, ale jego dziadek często opowiadał o Wojnie Kupieckiej.
Kiedy to było... jakieś dziewięćdziesiąt lat temu? Chyba nie ponownie? Ale elementy
układanki z ostatnich kilku miesięcy coraz bardziej do siebie pasowały. Zoica wstrzymująca
kontakty towarzyskie, Zoica zrywająca współpracę handlową, Zoica zamykająca bramy i
uzbrajająca północne mury metropolii.
Syreny przeciwlotnicze nie odzywały się od czasów Wojny Kupieckiej, Soric doskonale o
tym wiedział.
– Miejmy nadzieję, że to ty masz rację, Vor – powiedział dyrektor – Miejmy nadzieję, że
to cholerna awaria systemu alarmowego.
W Commercii, handlowej dzielnicy na północ od Main Spine, w cieniu Pylonu Tarczy,
kupiec Amchanduste Worlin próbował uspokajać swoich klientów, ale nie potrafił
przekrzyczeć alarmowych syren. Ludzie opuszczali sklep popędzając asystentów i tragarzy,
wykrzykując niezrozumiałe pytania do komunikatorów. Żaden z nich nie pomyślał o
pozostawieniu kontaktu czy zamówienia, nie mówiąc już o pieniądzach. Worlin chwycił
rękami za głowę i zaklął. Jego jedwabne ubranie stało się nagle ciężkie i gorące.
Wezwał swoich ochroniarzy. Pojawili się natychmiast: Menx i Troot, mężczyźni o
byczych karkach noszący ciasne kombinezony z naszywkami Gildii Worlin na piersiach.
2
Welwetowe płaszcze odrzucili z prawych ramion odsłaniając przytroczone do bioder
kabury.
– Sprawdźcie serwery Gildii i Administratum! – warknął kupiec – Wróćcie tu, by
powiedzieć mi, co się dzieje albo nie wracajcie wcale!
Potwierdzili przyjęcie rozkazu i odbiegli, przepychając się pomiędzy uciekającymi ze
sklepu klientami. Worlin przeszedł do swojego prywatnego gabinetu za salą aukcyjną,
przeklinając w myślach syreny. Kłopoty w zrealizowaniu transakcji były najgorszą rzeczą,
jaka mogła go teraz spotkać. Poświęcił miesiące pracy i duże sumy z kont bankowych Gildii
Worlin na utrwalanie kupieckich powiązań z Wysokim Domem Yetch i czterema mniej
wpływowymi rodzinami. Wszystkie te wysiłki miały pójść na marne, gdyby nie doszło do
wymiany handlowej. Cały pakt handlowy przestałby istnieć. Jego przełożeni wpadliby na
wieść o tym w furię. Może nawet pozbawiliby go licencji kupieckiej i stanowiska w Gildii.
Worlin był wstrząśnięty. Podszedł do kryształowej karafki ustawionej na mosiężnym
stoliku chcąc pociągnąć porządny łyk dziesięcioletniej joiliqi dla uspokojenia nerwów.
Zmienił jednak zamiar. Stanął przy swoim biurku i wsunął noszoną na szyi kartę w
elektroniczny zamek szuflady. Kiedy otworzyła się, wyjął ze środka niewielki igłowy pistolet.
Sprawdził czy broń jest naładowana i gotowa do użytku, potem zrobił sobie drinka. Usiadł
na swoim fotelu sącząc napój i patrząc na trzymany w drugiej ręce złoty medalion z
insygniami Gildii Worlin, symbol jego statusu i pozycji społecznej. Pistolet położył na
kolanach. Czekał.
Na zewnątrz wciąż wyły syreny.
***
Na stacji kolejki magnetycznej C4/a wybuchła panika. Robotnicy i urzędnicy niższego
stopnia planujący zakupy po pierwszej zmianie zaczęli pchać się pośpiesznie do metalowych
wagoników. Pociągi kursujące pomiędzy Main Spine i habitatami zewnętrznymi były pełne
pasażerów, w niektórych z powodu tłoku nie domykały się drzwi.
Tłum stojący na peronie podskakiwał za każdym razem, gdy syreny powtarzały swój jęk.
Frustracja rosła w ludziach na widok kolejnych zapchanych wagoników, przejeżdżających
przez stację bez zatrzymywania się. Pod naporem ciał popękały metalowe barierki chroniące
przed upadkiem na tory.
Livy Kolea zaczynała tracić panowanie nad nerwami. Napór ludzkich ciał poniósł ją w
kierunku kolumn podpierających kopułę atrium stacji. Dłonie zaciskała kurczowo na
uchwycie dziecięcego wózka i Yoncy był bezpieczny, ale straciła z oczu Dalina.
– Mój syn! Czy ktoś widział mojego syna?! – wypytywała potrącających ją ludzi – Ma
dopiero dziesięć lat! Dobry chłopiec! Ma jasne włosy, jak jego ojciec!
Chwyciła przechodzącego kupca za rękaw. Rękaw uszyty z drogiego barwionego
jedwabiu.
3
– Mój syn – zaczęła mówić. Ochroniarz kupca, mężczyzna w pancerzu osobistym koloru
rdzy, odepchnął ją natychmiast. Odsunął płaszcz z ramienia kładąc ostrzegawczym gestem
dłoń na kaburze pistoletu.
– Zabierz ręce, suko – jego wzmocniony przez wiszący przy ustach mikrofon głos brzmiał
beznamiętnie.
– Mój syn – powtórzyła Livy próbując wydostać się z ludzkiej rzeki płynącej przez stację.
Yoncy śmiał się w wózku, nieświadomy rozgrywających się wokół wydarzeń. Kobieta
pochyliła się przed składanym daszkiem wózka szepcząc ciche matczyne słowa.
Była przerażona. Ludzie potrącali ją nieustannie, szarpali wózek, z całej siły musiała
chronić go przed przewróceniem. Dlatego to musiało się jej wydarzyć właśnie dzisiaj?
Dlaczego właśnie tego jedynego dnia w miesiącu, kiedy jeździła na niższe poziomy
Commercii po zakupy? Gol potrzebował pary nowych rękawic, jego dłonie były tak obtarte
do krwi po każdej zmianie w kopalni.
Tylko tyle potrzebowała. A teraz ten chaos! I nawet nie kupiła tych przeklętych rękawic.
Livy poczuła gorące łzy na swoich policzkach.
– Dalin! – krzyknęła.
– Tutaj jestem, mamo – rozległ się ledwie słyszalny pośród ryku syren głos. Livy
chwyciła swego dziesięcioletniego syna z furią, jakiej nigdy by u siebie nie podejrzewała.
– Znalazłam go przy zachodnim wyjściu – odezwał się inny głos. Livy spojrzała w górę
nie wypuszczając syna z uścisku. Dziewczyna mogła mieć góra szesnaście lat, uznała.
Dziwka z zewnętrznych habitatów, nosząca bransolety i kolczyki miejskiego gangu.
– Wszystko z nim w porządku.
Livy obejrzała szybko dziecko szukając wzrokiem śladów jakichkolwiek obrażeń.
– Tak, tak... Jest w porządku. Wszystko jest w porządku, prawda, Dalin? Mama jest z
tobą.
– Dziękuję – Livy spojrzała na dziewczynę – Dziękuję za...
– Nie ma za co.
Dziewczyna budziła w Livy wstręt. Te bransolety, tatuaże. Kolczyk w nosie. Znaki gangu.
– Tak. Jestem twoją dłużniczką. Teraz muszę iść. Podaj mi rękę, Dalin.
Nieznajoma zastawiła jej drogę, kiedy ukrywając strach próbowała obrócić w miejscu
wózek.
– Dokąd chcesz iść? – zapytała.
– Nie próbuj mnie zatrzymywać! Mam w torbie nóż!
Dziewczyna cofnęła się z nieznacznym uśmiechem.
– Jestem pewna, że masz. Tylko pytałam. Perony są pełne, a schody wyjściowe trudno
pokonać kobiecie z dziećmi i wózkiem.
– Och.
– Może pomogę ci przejechać wózkiem przez ten tłok?
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin