Cherryh Carolyn Janice - Przybysz 04 Prekursor.rtf

(2515 KB) Pobierz
Prekursor

               

               

 

 

 

 

 

 

 

 

 

C. J. Cherryh

               

              Prekursor

               

              (Precursor)

              Przekład Agnieszka Sylwanowicz

              Data wydania oryginalnego 1999

              Data wydania polskiego 2001

 


 

              1

              Stojący w pogotowiu odrzutowiec pełnił teraz role samolotu pasażerskiego; przewoził bagaż jedynie paidhiego oraz dyplomatów podróżujących za jego aprobatą.

              Co więcej, od czasu pewnego niepomyślnego przelotu przed trzema laty samolot nosił barwy - pieczęć rodu oraz osobistą pieczęć Tabini-aijiego, które stanowiły informacje dla każdego małego samolotu, że - niech diabli osobiste liczby pilota - odrzutowiec paidhiego ma absolutne pierwszeństwo.

              Status dyplomatyczny na wyspiarskiej enklawie Mospheiry nie oznaczał jednak luksusowej poczekalni. Nie oznaczał nawet dostępu do publicznego terminalu obsługującego ruch na wyspie, po którym kręciły się mniej lub bardziej szczęśliwe rodziny w drodze na wakacje. Nie, pasażerowie o statusie dyplomatycznym wsiadali do samolotu w porcie towarowym. Ten odosobniony, łatwy do obrony teren bardziej się podobał ochronie. Departament Stanu dysponował bardzo niewielkim budżetem, ale jako drobne ustępstwo na rzecz pozorów kazał rozłożyć na nagim betonie czerwony dywan.

              Bren wolał to odosobnienie, z dywanem czy bez niego. Przed jakimiś pięcioma minutami ochrona poinformowała go, że misja z Mospheiry jest już na pokładzie... nie czekali długo, siedząc bezpiecznie w samolocie, z załadowanym bagażem.

              Bren miał ze sobą tylko własny komputer, urządzenie zawierające informacje, dla zdobycia których pewne ugrupowania mogłyby posunąć się do zabójstwa. Żegnając się, postawił go na ziemi. Odosobnienie mogło oznaczać rodzinne pożegnania w obskurnym, nagim magazynie, za to można było je odbyć na osobności: matczyne łzy i braterskie uściski po krótkiej wizycie z okazji Dnia Niepodległości, nie mającej nic wspólnego z rodzinnymi zobowiązaniami, a będącej raczej czterodniowym ciągiem oficjalnych spotkań, zakończonym noclegiem u matki na dzień przed świętem.

              Po drodze z ludzkiej enklawy - Bren przyjechał prywatnym samochodem i nie musiał iść szpalerem kamer programów informacyjnych - zmienił swobodne wyspiarskie ubranie na buty z cholewkami do łydek i atewski dworski kaftan zapinany na liczne guziki. Bez niczyjej pomocy zaplótł włosy w porządny, ciasny warkocz, zwisający dokładnie - jak miał nadzieję - między łopatkami, w który najstaranniej jak potrafił wplótł białą wstążkę oznaczającą urząd paidhiego. Rano przepadła mu chyba w przewodzie grzewczym gościnnego pokoju matki spinka od mankietu; Bren był prawie pewien, że wpadła do przewodu, ale nie miał czasu, by zdjąć kratkę i poszukać zguby. Matka uraczyła go wystawnym domowym śniadaniem - była to jej namiastka święta - i Bren po prostu musiał usiąść i spędzić z nią choć tę odrobinę czasu.

              Zapiął mankiet na pożyczoną szpilkę, której podczas pożegnalnego uścisku starał się nie wbić w ramię brata.

              - Trzymaj się - powiedział Toby, a matka, co było do przewidzenia, dorzuciła:

              - Może byś został jeszcze kilka dni.

              - Nie mogę, mamo.

              - Mógłbyś załatwić sobie jakąś inną pracę - mówiąc to, wyprostowała mu kołnierz. Bren miał trzydzieści lat i prawdopodobnie trzeba mu było wyprostować kołnierz. - Mógłbyś porozmawiać z Tabinim. Przynajmniej załatwić jakąś porządną łączność telefoniczną.

              Tabini-aiji był tylko przywódcą cywilizowanego świata, najpotężniejszym przywódcą na planecie i prawdopodobnie poza nią.”Porządna łączność telefoniczna” w pojęciu matki Brena oznaczała przyjmowanie telefonów w mospheiranie zamiast w ragi i przepuszczanie przez atewskie zabezpieczenia o każdej porze dnia i nocy - to by wystarczyło. Fakt, że na pokładzie samolotu jest czworo dyplomatów i ma miejsce trudna sytuacja, nie istniał w jej wykresie wszechświata. Za chwilę zażąda, by Bren poszedł do fryzjera.

              - Masz pager, mamo. - Dał go jej na urodziny podczas ostatniej wizyty. - Pokazałem ci...

              - To nie to samo. A gdybym miała atak i nie mogła się posłużyć tym twoim pagerem? Nie jestem coraz młodsza.

              - Gdybyś nie mogła użyć pagera, to nie skorzystałbyś też z telefonu. Po prostu mów do niego. Jest automatyczny, to ostatni krzyk techniki.

              - Ciekawe czyjej?

              - Mospheirskiej. Kupiłem go tu, na wyspie.

              - Nie wiadomo, dokąd nadaje. Ani kto go słucha. A wyprodukowali go atevi. Oni robią wszystko.

              - Ja wiem, kto słucha - powiedział Bren i spróbował ułagodzić matkę uściskiem. Była sztywna i opierała się.

              - Strzały po nocy - mruknęła, nie bez racji. - Farba na moim domu.

              To było kilka lat temu, ale Bren nie mógł jej winić za to, że ona wini jego.

              Do akcji wkroczył Toby, stosując taktykę odwracania uwagi. Położył rękę na ramieniu matki, podając Brenowi równocześnie prawą dłoń do uściśnięcia, i zrobił mu przejście do czerwonego dywanu.

              - Na razie - powiedział Toby. - Idź już.

              Było to dość gładkie i prawie się udało.

              Zza posterunku ochrony dobiegł jednak dziki okrzyk:

              - Bren! - Na beton wbiegła kobieta w furkoczącej bieli oraz delikatnych żółtych pantoflach, nie przeznaczonych do lekkoatletycznych wyczynów.

              Barb - była sympatia Brena, której przez ostatnie cztery dni skutecznie unikał i która przesyłała mu wiadomości głosowe, starannie przez niego kasowane.

              Barb - z którą omal się nie ożenił.

              Podczas tej, poprzedniej i jeszcze wcześniejszej wizyty nie pojawiła się, chociaż jego matka za każdym razem o niej mówiła: Barb zrobiła to, Barb zrobiła tamto; Barb robiła dla niej sprawunki i załatwiała różne sprawy.

              Barb, mężatka, prawie zameldowała się na stałe w mieszkaniu matki Brena, a jednak nie udało się jej z nim spotkać... nie żeby rozgłaszał swoją wizytę czy choćby uprzedził matkę o planowanym noclegu. Był pewien, że Barb starała się z nim skontaktować. Tyle że podczas tych odwiedzin dwa razy ”właśnie się z nią rozminął”. Nie wiedział, skąd ten jej nagły upór. Pomyślał, że może nie powinien kasować tych wiadomości głosowych.

              A teraz dostała się na teren odpraw - Bren mógłby się założyć, że dzięki karcie jej męża, który był facetem na wysokim stanowisku.

              - Barbie - odezwała się z miłością matka Brena.

              - Idź - ponaglił go półgłosem brat. Cokolwiek się działo, Toby był w tym zorientowany.

              - Termin wyznaczony przez ochronę - rzekł Bren, z zastygłym na ustach uśmiechem. - Muszę iść. Czekają na mnie w samolocie. Mamo. Toby. Barb. - Wyciągnął rękę. - Miło cię widzieć. Ładnie z twojej strony, że opiekujesz się mamą.

              - Bren, do cholery! - Barb rzuciła mu się w ramiona. Nie chcąc okazać się gburem, Bren musiał ją uścisnąć, chociaż uczynił to z rezerwą. - Wiem, że jesteś na mnie zły - mruknęła mu w koszulę.

              - Nie jestem zły, Barb. - Rozmyślnie zrobił najobrzydliwszą rzecz, jaką potrafił wymyślić: uniósł twarz, będącej na krawędzi płaczu Barb, i ucałował ją... w policzek. - Ja się cieszę. Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. Nie zmieniaj tego.

              - Nie jestem szczęśliwa! - Chwyciła go za klapę kaftana, zarzuciła mu rękę na kark i mocno ucałowała w usta. Bierny opór nie wystarczał, by potrafił się oprzeć... Początkowo. Po chwili, ku swemu ponuremu zmartwieniu, Bren stwierdził, że w ogóle nie reaguje. Pocałunki Barb nie były mu obce - całymi latami za nimi tęsknił. Jej usta chciały, usiłowały rozgrzać jego wargi... ale nic się nie stało.

              Był zaniepokojony. Opuścił go gniew; Bren zaczął żałować Barb i trochę się niepokoić o siebie. Ze względu na dawne czasy próbował zatuszować jej skrępowanie pocałunkiem - nawet namiętnym pocałunkiem, czułym... O ile jeszcze pamiętał, jak to się robi.

              Lecz między nimi wciąż nic się nie działo - a przynajmniej nic nie działo się z nim.

              Barb cofnęła się, świdrując go zaskoczonym, zaniepokojonym wzrokiem. Odwzajemnił jej spojrzenie, zastanawiając się, co wie albo dlaczego jego ludzkie ciało nie zareagowało na drugiego człowieka, dlaczego nie rozgrzało się, nie odpowiedziało. Feromony znajdowały się na swoim miejscu - były to dawne perfumy, zapach Barb i całej Mospheiry, znajomy dla nosa przyzwyczajonego do kontynentu.

              Nie było natomiast zainteresowania. Nie dało się go wskrzesić. Upłynęło zbyt wiele czasu. Za dużo przeprosin.

              I przez tę jedną krótką chwilę Bren stał, patrząc w twarz kobiety, którą tuż przed rozłamem chciał poślubić... kobiety, która w trudnych chwilach walczyła u jego boku i ryzykowała swoje życie - po czym wyszła za spokojnego, wysoko postawionego technika imieniem Paul, woląc schronić się za jego tarczą.

              Czy Bren mógł ją za to winić?

              Biorąc to na zimno, właściwie nie. Ale jego niepokój o siebie przerodził się w gniew na nią. Nie chodziło o ślub; gniew budziła cała kampania Barb o odzyskanie go i to, że w tym celu opiekowała się jego matką, załatwiała jej sprawy.

              Pierwszym na wpół uświadomionym pytaniem było: Co do diabła Barb sobie wyobraża? Po co teraz przyszła? Dlaczego zaleca się do jego matki, na litość boską?

              Patrząc jej w twarz, tak naprawdę nie znał odpowiedzi na te pytania. Jedna samotna kobieta zaprzyjaźniająca się z drugą samotną kobietą. Jedna kobieta nie mająca szczęścia w miłości przekracza granice pokoleniowe, by znaleźć bratnią duszę, coś jak najbardziej zbliżonego do miłości?

              Bren odsunął się od jakby sparaliżowanej Barb, mierzącej go długim, niedowierzającym spojrzeniem... z płonącą twarzą uściskał Toby’ego i matkę, wyszeptał coś na pożegnanie, chwycił komputer i ze spuszczoną głową ruszył po dywanie do samolotu, nie odrywając wzroku od czerwiem pod stopami.

              - Bren! - zawołała za nim Barb. Ze złością. Tak, do cholery, ze złością. Teraz była zła. Jego nerwy znały ten głos i ze względu na nich oboje miał nadzieję, że Barb rzeczywiście jest zła... na tyle zła, by dalej prowadzić własne życie. Na tyle zła, by się rozwieść ze swoim nowym mężem albo się ustatkować i żyć zgodnie z tym, co wybrała przed trzema laty - na tyle zła, by zrobić coś w kierunku własnej przyszłości. Ale bez względu na to, co wybierze, nie będzie to już jego wybór. Ani odpowiedzialność jego matki.

              Nie mogą podjąć wspólnego życia od miejsca, w którym je przerwali. Nie chodziło tylko o to, że Barb wyszła za mąż. Chodziło o to, że on już nie jest tym Brenem Cameronem, którego znała Barb. Wtedy był autorem słowników i tłumaczem... do chwili gdy jego życie eksplodowało i sprowadziło na nią niebezpieczeństwo, przed którym udało się jej uciec. Nie mógł już wrócić do tej bezpiecznej anonimowości. Nie mógł przyjąć marzeń swojej matki, a także Barb, że ta anonimowość jeszcze kiedykolwiek powróci. Istniał powód tej konkretnej izolacji.

              Poza tym wiele z tego co ludzkie nie leżało już w ramach jego wyboru. Stracił wszystkich na wyspie; właśnie miał stracić jedynego ludzkiego towarzysza na kontynencie. Nie był z tego zadowolony, lecz owego wyboru dokonały władze o wiele wyższe od niego.

              Po metalowych stopniach wspiął się do luku odrzutowca, wciąż nie oglądając się za siebie, nie chcąc dać Barb cienia zachęty - nawet jeśli oznaczało to, że nie spojrzy ani na brata ani na matkę. Jej zdrowie naprawdę szwankowało. Miał powody, by się o nią martwić. Z jego powodu grożono śmiercią Toby’emu i jego rodzinie. Barb też stanowiła cel... i wiedziała o tym. Teraz sytuacja się zmieniła, a ona nie potrafiła się odczepić.

              Matka i brat przyjeżdżali w odwiedziny na kontynent. Barb natomiast nie mogła otrzymać wymaganego zezwolenia - bez względu na wielkie wpływy jej męża - ponieważ wydanie wizy zależało od rządu atewskiego, a nie stanowiska Paula w rządzie ludzkim.

              Niewątpliwie to też ją złościło. Barb nie była przyzwyczajona do odmownych odpowiedzi. Nie znosiła słowa ”nie”. Postanowiła też nie słyszeć sformułowania ”wszystko skończone”.”Sypiam regularnie z kimś innym” nijak nie mieściło się w zakresie jej pojmowania. Gdyby wiedziała, że ten ktoś nie jest człowiekiem, może mogłoby to jakoś wpłynąć na jej determinację.

              Bren miał jednak cholerną nadzieję, że nie wie nawet jego brat... a już na pewno nie Barb, bo zaraz potem dowiedziałaby się jego matka, a następnie cała wyspa.

              - Panie Cameron - powitał go na pokładzie ludzki steward i wziął od paidhiego paradny kaftan.

              Zdejmując go, Bren rozejrzał się po ciasnym wnętrzu luksusowego odrzutowca. Moduł pasażerski, którego używał w samolocie kursującym dotychczas na tej trasie, zawsze był umieszczany w kadłubie - tuż przed suszonym grochem i świeżymi kwiatami; lecz ten smukły produkt Zakładów Kosmicznych Patinandi, samolot aijiego, miał zamiast chodnika gobelin, a tapicerkę zdobiły atewskie hafty. Kiedy nie woził paidhiego nad cieśniną, służył personelowi i gościom aijiego do transkontynentalnych podróży... a siedzenia i wyposażenie były zrobione na atewską miarę.

              Dlatego czworo mospheirskich dyplomatów wyglądało jak dziesięcioletnie dzieci siedzące w ogromnych fotelach, ustawionych wokół niskiego - w porównaniu z siedzeniami - stolika i sączące z atewskiego szkła mospheirskie napoje alkoholowe.

              Jeśli nie będą się pilnować, wytoczą się z samolotu.

              Bren został poinformowany, kto jest kim w tej grupie; dwoje z czworga uczestników misji poznał już wcześniej: Ben Feldman był szczupłym, wątłym i łysiejącym młodzieńcem z tworzącymi się zakolami, a Kate Shugart, kobieta z krótko obciętymi, matowymi brązowymi włosami, spiętymi spinką, szkoliła się do objęcia stanowiska Brena, ale przestało ono istnieć i Shugart nie zdobyła potrzebnych kwalifikacji. Ta dwójka starych wyjadaczy w Biurze Spraw Zagranicznych to byli ludzie Shawna Tyersa. Kiedy Bren pracował dla Biura, mógł powierzyć Shawnowi życie.

              Jednak pozostałej dwójce...

              Podszedł do grupy, wciąż czując na ustach smak pocałunku Barb, a w żołądku ciężar obfitego śniadania. Instrukcje Shawna zamknęły się jedynie w przypomnieniu Brenowi, że Mospheira zgłosiła chęć lotu w kosmos, i oznajmieniu, że aiji w Shejidan niespodziewanie udzielił zezwolenia na tę misję. Ludzie nie mieli innego wyboru jak natychmiast je wykorzystać.

              Shawn powiedział też, że, co więcej, stacja znajdująca się na orbicie właśnie odwołała swojego drugiego i ostatniego przedstawiciela, który miał polecieć najbliższym rejsem. Decyzja ta głęboko wpłynie na pracę Brena.

              Tabini zaś na to wszystko zezwolił.

              Był to jeden wielki, irytujący bałagan, a Shawn nie mógł już udzielać Brenowi pełnych informacji. Służyli różnym rządom. Mógł tylko powiedzieć, że kiedy aiji wydał zgodę, której spodziewali się za jakiś rok, to mospheirski rząd nie zamierzał odmówić jej przyjęcia...

              Mospheiranie nigdy nie rozumieli, jak szybko potrafi działać aiji, kiedy zechce.

              Pytanie tylko, dlaczego aiji tego chce.

              Prom był jeszcze w fazie testów; obciążenie do rzeczonego testu zostało ustalone i obliczone do ostatniej drobiny... tylko atevi w pełni rozumieli, jaki zamęt oznaczała taka zmiana. Było to niewygodne, owszem, ale, co ważniejsze, głęboko niepokojące dla osób, których kultura obraca się wokół pomyślnych skojarzeń numerycznych. Zmiana jednego kilograma ładunku mogła pociągnąć za sobą konieczność przemodelowania całej misji.

              Ściskanie w żołądku Brena spowodował nie tylko manewr Barb.

              Wyobrażał sobie, jak pan Brominandi przemawia w legislaturze: Niech głupi ludzie nadstawiają karku w promie, który odbył tylko cztery loty. Mospheiranie nagle oznajmili, że chcą miejsc, tylko miejsc, nie będą mieli żadnego dużego bagażu, tak powiedział Shawn, żadnej dużej dodatkowej masy... niech prom weźmie dość paliwa. To żaden problem. Nie trzeba niczego przeliczać, o, nie, nic podobnego.

              Bren był przerażony. Wściekły. To jest jego prom, do cholery, i nawet możliwość jakiegoś potknięcia i utraty promu mroziła mu krew w żyłach. Boże, cały program narażony na nieobliczalne ryzyko. I z jakiego powodu?

              A Tabini zezwolił na ten lot?

              Lecz ludzie znajdujący się na orbicie odwołali swoich tłumaczy do domu, najpierw z Mospheiry, co nie zaniepokoiło nikogo na kontynencie. Spodziewano się tego, choć nie tak szybko.

              A kiedy przed następnym kursem jedynego istniejącego promu kosmicznego, przed tym właśnie ostatnim lotem, przysłali na dół wyższego przedstawiciela stacji, mającego zastąpić - jak założyli z Tabinim - Yolandę Mercheson jako paidhiego między ludźmi, też się tym nie przejęli.

              Kiedy jednak Shawn tak niewinnie oznajmił, że stacja odwołała do domu jedynego innego człowieka znajdującego się na kontynencie, jedynego człowieka, z którym Bren utrzymywał regularne kontakty i który miał teraz wrócić na statek... fakt dokonany. Żadnych negocjacji, żadnej prośby, żadnego ustępstwa na rzecz protokołu czy planów Brena...

              To już stanowiło powód do niepokoju.

              Gdyby Bren dowiedział się o tej zmianie planów, kiedy prom wylądował i nieoczekiwanie wypluł z siebie na ziemię kontynentu rzeczonego wyższego przedstawiciela, może mógłby zająć się tymi niepokojami. Zamiast tego został wysłany na Mospheirę, by dostarczyć owego starszego przedstawiciela stacji, niejakiego Trenta Cope’a, do przełożonych Shawna, a teraz o rychłym odjeździe Jase’a musiał dowiadywać się od byłego kolegi, który nie miał pojęcia, jaką bombę na niego spuszcza.

              Yolanda odwołana na stację. Teraz bez zapowiedzi wyjeżdża Jase...

              A Tabini pozwolił ludzkiej misji udać się na orbitę i zająć sytuacją na stacji, zanim mogli tam polecieć przedstawiciele Tabiniego?

              Bren był więcej niż przerażony. Był wściekły. I kiedy wszedł do samolotu, roztrzęsiony po spotkaniu z Barb, na widok ludzkich uśmiechów zawrzała w nim ślepa furia. Przyjazne powitania byłych młodszych pracowników Biura Spraw Zagranicznych grały mu na nerwach, a dwoje starszych pracowników Biur Nauki i Handlu, co do pochodzenia których miał głębokie wątpliwości, tylko przepełniało dzban.

              Cholernie dobrze wiedział, co myśli się na wyspie: Mercheson poleciała na górę z raportem, jaki mogła sporządzić po swoim pobycie na planecie, a rząd wyspy zaczął się denerwować tym, co zechce o nim przekazać... i słusznie, wziąwszy pod uwagę, że pewni nieroztropni durnie na Mospheirze zaczęli do siebie strzelać w jej obecności.

              Ludzki rząd został zmieniony przed trzema laty - pozbyto się George’a Barrulina i jego kumpli, a na stanowisko prezydenta wyniesiono Hamptona Duranta... poniekąd posprzątał w domu. Mercheson uciekła na krótko z wyspy na rządzony przez atevich kontynent, czując, że wśród ludzi jej życie jest w niebezpieczeństwie. Kiedy polityczny kurz osiadł, wróciła do swojej pracy... i od miesiąca znajdowała się na orbicie, wyjawiając Gildii Pilotów wszystkie grzechy wyspy.

              To właśnie stanowiło powód istnienia promu: statek, który przywiózł na tę planetę przodków Brena, odleciał, zaginął na paręset lat, po czym wrócił, zastając stację kosmiczną w odstawce, robotników zmienionych w kolonistów na planecie, a gatunek będący właścicielem planety mniej więcej panujący nad sytuacją, mimo złudzeń wyspy, że ludzie są rasą wyższą. Przegrali oni wojnę na planecie, zgodzili się na stopniowe przekazywanie techniki, by nie zakłócić gospodarki światowej, i nigdy właściwie nie pojęli faktu, że przekazanie wiedzy informatycznej matematycznie uzdolnionym atevim wypuściło dżina z lampy. Ludzie na Mospheirze nie byli najbardziej zaawansowanymi technicznie istotami na planecie... już nie.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin