Charriere Henri - Papillon.rtf

(2703 KB) Pobierz

Henri Charriere

 

PAPILLON

Skan Operator: Nabuchodonozor

 

Pierwsze wydanie: Paryż 1969

 

Ludowi Wenezueli, skromnym rybakom znad zatoki Paria, intelektualistom, wojskowym i tym wszystkim, którzy dali mi szansę rozpoczęcia życia na nowo;

 

żonie Ricie, mojej najlepszej przyjaciółce.

 

W paryskim środowisku przestępczym nazywano go Papillon, czyli Motyl, gdyż nigdy nie było go tam, gdzie go szukano, pojawiał się nieoczekiwanie i znikał niepostrzeżenie. Zatrzymany w roku 1930 pod zarzutem morderstwa, którego nie popełnił, zostaje skazany na dożywotnie zesłanie. Henri Charriere, bo takie jest nazwisko bohatera i autora książki, nie godzi się ze swym losem: z niewiarygodną pomysłowością planuje i przygotowuje ucieczki. Zdumiewa jego upór i wytrwałość w dążeniu do celu. Nie poddaje się nawet wówczas, gdy kolejna próba kończy się niepowodzeniem. Dopiero po 13 latach ostatecznie wygrywa, a jego ojczyzną z wyboru staje się Wenezuela.

Wspomnienia Papillona zekranizowane w 1973 roku ze Steevem Mac Oueenem w roli głównej stanowią niepowtarzalny dokument o życiu zesłańców w „zielonym piekle", jakim jest tropikalna dżungla Gujany Francuskiej, a losy bohatera to niezwykły przykład odwagi, hartu ducha, męskości.

 

 

SŁOWO WSTĘPNE

 

Książka ta prawdopodobnie nie powstałaby nigdy, gdyby w lipcu 1967 roku w Caracas, w rok po trzęsieniu ziemi, które zrujnowało miasto, pewien młody duchem sześćdziesięcioletni mężczyzna nie dowiedział się z gazet o istnieniu, a zarazem o śmierci Albertyny Sarrazin. Była ona jak niepozorny, pełen blasku czarny diament. Tryskała humorem i zadziwiała odwagą. Światową sławę zyskała po opublikowaniu w czasie nieco dłuższym niż rok trzech książek. Dwie z nich dotyczyły jej pobytu w więzieniach oraz przygód, jakie przeżyła podczas ucieczek.

Mężczyzną tym był Henri Charriere. Przybył tu z daleka, ze zsyłki, a dokładniej mówiąc z Cayenne, dokąd powędrował w roku 1933. Aniołem nie był, to prawda, ale skazano go na karę dożywotniego więzienia za zabójstwo, którego nie popełnił. Znany niegdyś w środowisku przestępczym pod pseudonimem Papillon, Henri Charriere - który przyszedł na świat w roku 1906 we francuskiej rodzinie nauczycielskiej w departamencie Ar-deche - został Wenezuelczykiem dlatego, że mieszkańcy tego kraju nie zaglądali do policyjnej kartoteki, zaufali jego spojrzeniu i temu, co mówił, będąc zgodni co do tego, że trzynaście lat pobytu w więzieniach, lat bezustannych ucieczek i walki o wyrwanie się z piekła dożywotniej zsyłki jest już tylko zamkniętym rozdziałem.

Otóż w lipcu 1967 roku Charriere wstępuje do francuskiej księgarni w Caracas i kupuje UAstragale (wyd. poi. Skok, PIW, 1968). Na banderoli opasującej książkę widzi napis: nakład 123 000 egz., co skłania go do refleksji: „Jeśli tej małej, z którą los obszedł się tak surowo, udało się sprzedać tyle egzemplarzy tej swojej opowieści, to ja sprzedam trzy razy więcej książek, w których opiszę trzydzieści lat swoich bezustannych przygód." Rozumowanie logiczne, ale i niesłychanie ryzykowne, gdyż po sukcesie Albertyny na biurkach wydawców wylądowały dziesiątki rękopisów nie nadających się do druku, bowiem przygoda, nieszczęście czy doznane krzywdy nie dają wcale gwarancji, że przelane na papier staną się interesującą lekturą. Trzeba jeszcze posiadać ów rzadki dar, który sprawia, że czytelnik widzi i odczuwa to samo co bohater, staje się uczestnikiem zdarzeń oglądanych i przeżywanych przez narratora, jakby tam z nim był.

Henn Charriere miał pod tym względem dużo szczęścia. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby sięgnąć po pióro: Jest to człowiek czynu, niesłychanie żywotny; czuła, szlachetna dusza. Cechuje go burzliwy temperament, bystre spojrzenie, ciepły, z lekka chropawy głos zdradzający śródziemnomorskie pochodzenie; można go słuchać całymi godzinami, ponieważ obdarzony jest wyjątkowym talentem gawędziarza. I oto jesteśmy świadkami cudu: ów człowiek nie mający żadnych kontaktów ze światem literackim ani jakichkolwiek ambicji w tym względzie („Przesyłam panu moje przygody, proszę dać to do zredagowania jakiemuś profesjonaliście" -oto słowa, jakich użył, zwracając się do mnie) pisze tak, jak mówi: widzi się to, czuje, przeżywa, i jeżeli przypadkiem - doczytawszy do końca stronę -czytelnik postanawia odłożyć lekturę, podczas gdy autor opowiada właśnie, że idzie do kibla (a miejsce to spełnia w zamorskim więzieniu rozliczne i ważne funkcje), bezwiednie czyta jednak dalej, gdyż opis jest tak sugestywny, iż w końcu nie tylko Papillon idzie sobie ulżyć, lecz także ten, który czyta książkę.

W trzy dni po przeczytaniu LAstragale Charriere za jednym zamachem zapisze dwa pierwsze zeszyty - są to zeszyty formatu szkolnego, w których grzbiet tworzy metalowa spirala łącząca poszczególne kartki. Przerywa na pewien czas pisanie, by zasięgnąć opinii osób postronnych o najbardziej zdumiewającej ze wszystkich przygód, jakie do tej pory przeżył. Po czym, na samym początku 1968 roku, znów chwyta za pióro. Dwa miesiące później ma już zapisanych trzynaście zeszytów.

I - podobnie jak Albertyna - przesyła mi rękopis pocztą, a trzy tygodnie później jest już w Paryżu. Albertynę wylansowałem wraz z Jean-Jacques Pauvertem: swoją książkę Charriere powierzył tylko mnie.

W opowieści tej - będącej rejestracją świeżych jeszcze wspomnień -przepisanej na maszynie przez kilka zmieniających się często entuzjastek, z których nie wszystkie władały biegle językiem francuskim, nie zmieniłem praktycznie rzecz biorąc niczego. Właściwie poprawiłem tylko znaki przestankowe, skorygowałem kilka niezbyt czytelnych hispanizmów, przydałem w paru miejscach jasności tekstowi, usprawniając szyk wyrazów zachwiany zapewne na skutek posługiwania się na co dzień trzema czy czterema językami, których autor nauczył się ze

 

 

słuchu.

Za autentyzm opisu ręczę, przynajmniej w odniesieniu do przedstawionych przez piszącego treści. Gdy Charriere dwukrotnie przyjeżdżał do Paryża, przegadaliśmy ze sobą całe dnie, a nawet i parę nocy. Jest rzeczą o-czywistą, że po trzydziestu latach niektóre szczegóły mogły ulec w pamięci

zatarciu czy przeinaczeniu. Nie to wszak jest ważne. Odnośnie do spraw o znaczeniu zasadniczym wystarczy zajrzeć do dzieła pt. Cayenne pióra profesora Deveze'a (Julliard, coli. Archives, 1965), by natychmiast zdać sobie sprawę z faktu, że Charriere nic nie przesadził zarówno w opisie zwyczajów, jak i nieludzkich warunków panujących w więzieniu. Wprost przeciwnie.

Zgodnie z przyjętą zasadą zmieniliśmy nazwiska współwięźniów, strażników i naczelników jednostek penitencjarnych, ponieważ celem, jaki przyświecał autorowi tej książki, nie było atakowanie konkretnych osób, ale przedstawienie pewnego środowiska i poszczególnych typów ludzkich. Podobnie rzecz się ma z datami: niektóre są dokładne, inne jedynie z grubsza określają czas. Jest to w zasadzie bez znaczenia. Charriere bowiem nie miał zamiaru pisać książki historycznej, a tylko opowiedzieć o tym, co sam przeżył, czego twardo doświadczył na własnej skórze. I tak powstała niesłychanie barwna epopeja człowieka, który nie akceptuje tego, co zdecydowanie wykracza poza zrozumiałą samoobronę społeczeństwa przed żyjącymi na jego łonie przestępcami i stanowi akt przemocy i represji niegodny cywilizowanego narodu.

Pragnę podziękować Jean-Francois Revelowi za to, że - pozostając pod wrażeniem tego tekstu, którego był jednym z pierwszych czytelników -zechciał uświadomić nam, w czym tkwi jego wartość, oraz wyjaśnić związki, jakie łączą go z literaturą dawną i współczesną.

Jean-Pierre Castelnau

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ZESZYT PIERWSZY

DROGA WIECZNOŚCI

PROCES

 

Policzek okazał się tak silny, że pozbierać się po nim zdołałem dopiero po trzynastu latach. Było to zupełnie coś innego, niż dostać po prostu w twarz, i żeby mi go wymierzyć, rzucili się na mnie całą gromadą.

26 października 1931. Już o ósmej rano wyprowadzono mnie z celi, którą zajmuję w Conciergerie już od roku. Jestem świeżo ogolony, dobrze ubrany; garnitur od dobrego krawca sprawia, że wyglądam elegancko. Ostatni akcent memu strojowi nadaje biała koszula i bladoniebieska muszka.

Mam dwadzieścia pięć lat, a wyglądam na dwadzieścia. Nieco onieśmieleni faktem, że sprawiam wrażenie dżentelmena, żandarmi odnoszą się do mnie grzecznie. Zdejmują mi nawet kajdanki. Siedzimy w szóstkę - pięciu żandarmów i ja - na dwóch ławkach w sali o nagich ścianach. Na dworze pochmurno. Na wprost nas drzwi, które mają niewątpliwie połączenie z salą sądową, gdyż znajdujemy się w Paryżu, w Pałacu Sprawiedliwości departamentu Sekwany.

Za kilka chwil oskarżony zostanę o zabójstwo. Podchodzi mój adwokat, mecenas Raymond Hubert, by się ze mną przywitać: „Nie ma przeciwko panu żadnego poważnego dowodu obciążającego, jestem dobrej myśli, zostaniemy ułaskawieni." Uśmiecham się, słysząc to jego „my". Można by powiedzieć, że on też, że pan mecenas Hubert także staje przed ławą przysięgłych w charakterze oskarżonego i że jeśli zapadnie wyrok skazujący, on również będzie go musiał odsiedzieć.

Woźny otwiera drzwi i zaprasza do środka. Pod eskortą czterech żandarmów - dowódca idzie obok - wchodzę do ogromnej sali drzwiami, których oba wielkie skrzydła otwarte są na oścież. Szykując się do wymierzenia mi tego policzka, dano tej sali krwistoczerwony wystrój, na który się składają:

*  „Wieczność" w gwarze więziennej znaczy dożywocie. (Przyp. tłum.)

dywan, wiszące w wielkich oknach firanki, a nawet togi sędziów, którzy za chwilę będą mnie sądzili.

- Proszę wstać, sąd idzie!

W drzwiach po prawej stronie pojawia się sześciu mężczyzn, idą gęsiego. Przewodniczący i pięciu sędziów w okrągłych biretach na głowie. Przewodniczący składu sędziowskiego zatrzymuje się przy krześle znajdującym się pośrodku, po jego lewej i prawej stronie miejsca zajmują asesorzy.

W sali, gdzie wszyscy - ja też - stoją, panuje absolutna cisza. Sędziowie siadają, po nich zaś dopiero reszta sali.

Pucołowaty przewodniczący o różowych policzkach z surową miną patrzy mi prosto w oczy, wzrok jego nie wyraża żadnego uczucia. Nazywa się Bevin. Później prowadził on będzie posiedzenie bezstronnie i postawą swoją da wszystkim do zrozumienia, że on, zawodowy sędzia, niezbyt jest przekonany o prawdomówności policjantów i świadków. Nie, on nie ponosi żadnej odpowiedzialności za ten policzek, on mi go tylko wymierzy.

Prokurator nazywa się Pradel. Istny postrach wszystkich adwokatów z palestry. Powodem jego smutnej chwały jest fakt, że był on pierwszym dostawcą kandydatów na gilotynę i więźniów do zakładów penitencjarnych Francji i jej terytoriów zamorskich.

Pradel występuje w roli oskarżyciela publicznego. Jest oficjalny, pozbawiony jakichkolwiek ludzkich uczuć. Reprezentuje prawo, Temidę, to on obsługuje jej wagę i zrobi wszystko, aby przeważyć szalę na swoją stronę. Ma oczy sępa; przymyka nieco powieki i przygląda mi się natarczywie, patrząc na mnie z góry. Po pierwsze dlatego, że siedzi wyżej niż ja, następnie zaś dlatego, że jest wysoki i z arogancją obnosi się z tym swoim wzrostem -mierzy co najmniej metr osiemdziesiąt. Nie zdejmuje czerwonej togi, nakrycie głowy natomiast kładzie przed sobą. Wspiera się na obu wielkich jak bochny chleba rękach. Złota obrączka wskazuje na to, że jest żonaty; na małym palcu nosi wygięty w formie pierścienia, gładko oszlifowany hacel.

Pochyla się z lekka w moją stronę, dając mi jeszcze bardziej odczuć swoją wyższość. Sprawia wrażenie, jakby mi mówił: „Jeśli myślisz, mój zuchu, że uda ci się wymknąć, to się mylisz. Ręce moje nie wyglądają jak szpony, gdyż pazury, którymi cię rozerwę na strzępy, noszę w sercu. Jeśli zaś obawiają się mnie wszyscy adwokaci i uchodzę w oczach całej palestry za groźnego prokuratora, dzieje się tak tylko dlatego, że nigdy nie pozwalam swojej ofierze się wyślizgnąć. Wcale nie muszę wiedzieć, czy jesteś winny czy nie, wystarczy, że się posłużę tym tylko, co udało się zgromadzić przeciwko tobie: życiem, jakie wiodłeś na Montmartrze, wymuszonymi przez policję zeznaniami oraz oświadczeniami złożonymi przez samych policjantów. Za pomocą wszystkich tych przyprawiających o obrzydzenie informacji zgromadzonych przez sędziego śledczego powinno udać mi się uczynić

cię wystarczająco odrażającym, aby sędziowie przysięgli wyrzucili cię poza nawias społeczeństwa."

Rzeczywiście wydaje mi się, że słyszę wyraźnie, jak do mnie mówi -chyba że mi się to wszystko śni, bo ten „pożeracz ludzi" zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie:

Jesteś oskarżony, pozwól sobą powodować, a przede wszystkim nie próbuj się nawet bronić: ja ci wskażę drogę wieczności.

I mam nadzieję, że nie pokładasz zbyt wielkiej wiary w sędziach przysięgłych? Nie łudź się. Tych dwunastu ludzi nie wie o życiu nic.

Przyjrzyj im się tylko, siedzą rzędem na wprost ciebie. Czy dobrze widzisz te dwanaście kukieł importowanych do Paryża z dalekiej, zabitej deskami prowincji? Są wśród nich mieszczuchy, emeryci, sklepikarze. Nie ma potrzeby bliżej ich opisywać. Chyba nie sądzisz, że uświadamiają sobie fakt, iż ty masz dwadzieścia pięć lat; że potrafią zrozumieć życie, jakie wiodłeś na Montmartrze? Dla nich Pigalle i plac Blanche to piekło, każdy zaś, kto prowadzi nocne życie, jest wrogiem społeczeństwa. Wszyscy oni aż nazbyt są dumni z tego, że zasiadają w roli przysięgłych w sądzie departamentu Sekwany. Poza tym - zapewniam cię - niesłychanie doskwiera im fakt, że są tylko zwykłymi, nic nie znaczącymi mieszczuchami.

I oto zjawiasz się ty, młody i piękny. Domyślasz się zatem, iż nie zawaham się przedstawić cię jako nocnego donżuana z Montmartre'u. Tak więc, już od samego początku, zrobię z tych ławników twoich wrogów. Zbyt jesteś wytworny, powinieneś był skromniej się ubrać. Popełniłeś tutaj wielki błąd taktyczny. Czy nie widzisz, jak zazdroszczą ci twojego garnituru? Oni ubierają się w domu towarowym «Samaritaine» i nigdy, nawet we śnie, nie szyli sobie garnituru u krawca."

Dochodzi dziesiąta i posiedzenie może się w końcu rozpocząć. Przede mną sześciu sędziów, w tym jeden agresywny prokurator, który użyje całej swej makiawelicznej mocy, posłuży się całą swą inteligencją, aby przekonać te dwanaście kukieł, że jestem winny i że w dzisiejszym procesie jedynym wyrokiem, jaki może zapaść, jest kara dożywotniego więzienia lub gilotyna.

Sądzić mnie będą za zabójstwo pewnego sutenera, który okazał się policyjną wtyczką w środowisku przestępczym Montmartre'u. Nie ma żadnych dowodów, ale gliniarze - którzy za każdym razem, gdy uda im się znaleźć sprawcę przestępstwa, dostają awans - będą utrzymywać, że jestem winien zarzucanego mi czynu. Z powodu braku dowodów powiedzą, że posiadają „poufne" informacje nie pozostawiające żadnej wątpliwości co do osoby sprawcy. Podstawiony i przygotowany przez nich świadek - prawdziwa płyta gramofonowa nagrana w budynku numer 36 przy Quai des Orfevres, człowiek nazwiskiem Polein - okaże się najskuteczniejszym elementem

oskarżenia. Ponieważ twierdze, że go nie znam, w pewnej chwili przewodniczący sądu pyta mnie w sposób całkiem bezstronny:

- Oskarżony mówi, że świadek kłamie. No dobrze, ale po co miałby to robić?

- Wysoki sądzie, jeśli od momentu aresztowania nie mogę spać po nocach, to nie dlatego, że dręczą mnie wyrzuty sumienia, bo zamordowałem Rolanda le Petit, gdyż nie ja to zrobiłem. Ale dlatego, że próbuje właśnie znaleźć motyw, jaki popchnął świadka do tego, że z taką zawziętością mnie obciąża, i za każdym razem, gdy oskarżenie traci grunt pod nogami, dostarcza nowych elementów, by je wesprzeć. I dochodzę, proszę wysokiego sądu, do wniosku, że policja nakryła go w czasie popełniania jakiegoś grubszego przestępstwa i zawarła z nim następującą umowę: nie wniesiemy aktu oskarżenia pod warunkiem, że złożysz obciążające zeznanie w sprawie Pa-pillona.

I jakbym zgadł. Polein, którego przedstawiono ławnikom jako człowieka uczciwego i nie karanego sądownie, kilka lat później został zatrzymany i skazany za handel kokainą.

Mecenas Hubert usiłuje mnie bronić, ale gdzie mu się tam równać z prokuratorem. Jedynie mecenasowi Bouffay, który nie skrywa swego gorącego oburzenia, udaje się przez czas jakiś postawić prokuratora w kłopotliwej sytuacji. Niestety, nie na długo, i zręczny Pradel znów szybko zyskuje w tym pojedynku przewagę. W dodatku podlizuje się przysięgłym, którzy aż puszą się z dumy, że taka imponująca osobistość uważa ich za równych sobie i traktuje jak swoich współpracowników.

O godzinie jedenastej wieczór partia szachów dobiega końca. Moi obrońcy dostają szacha i mata. A ja, chociaż niewinny, zostaję skazany.

Społeczeństwo francuskie, którego prokurator Pradel jest reprezentantem, na całe życie wyeliminowało ze swych szeregów młodego, dwudziestopięcioletniego mężczyznę. I to bez żadnej taryfy ulgowej. To treściwe danie serwuje mi swym beznamiętnym głosem przewodniczący składu sędziowskiego, Bevin.

- Proszę oskarżonego o powstanie.

Podnoszę się. Na sali panuje cisza jak makiem zasiał, ludzie wstrzymują oddech w piersiach, serce zaczyna mi bić nieco szybciej. Przysięgli spoglądają na mnie i spuszczają głowy, wyglądają na zawstydzonych.

-  Sędziowie przysięgli odpowiedzieli twierdząco na wszystkie pytania. Nie dopatrzyli się wszakże w czynie przestępnym znamion premedytacji i postanowili skazać oskarżonego na dożywotnią karę ciężkich robót. Czy skazany chciałby coś powiedzieć?

Jestem całkowicie spokojny, tylko moje dłonie zacisnęły się nieco silniej na barierce przed ławą oskarżonych.

-  Tak, wysoki sądzie, chcę powiedzieć, że jestem całkowicie niewinny i padłem ofiarą policyjnej machinacji.

Od strony ławek zajętych przez eleganckie damy siedzące za plecami wysokiego sądu w charakterze znamienitych gości dobiega mnie szum. Zwracając się w ich stronę, mówię głośno:

- A te obwieszone perłami damy, które przychodzą tutaj niezdrowo się podniecać, lepiej by zrobiły, siedząc cicho. Komedia skończona. Policji i wymiarowi sprawiedliwości udało się szczęśliwie zakończyć sprawę o zabójstwo, powinnyście więc, panie, być zadowolone!

- Wyprowadzić skazańca - poleca strażnikom wysoki sąd.

Przed opuszczeniem sali słyszę jeszcze, jak ktoś krzyczy: „Głowa do góry, Papillon, przyjadę tam po ciebie!" To moja dzielna i szlachetna Nenette głośno obwieszcza swoją miłość. Chłopcy z Montmartre'u, którzy znajdują się na sali, klaszczą w dłonie. Oni wiedzą, co sądzić o tym zabójstwie, i pokazują mi w ten sposób, że dumni są ze mnie, iż nie załamałem się podczas śledztwa i nikogo nie sypnąłem.

Po powrocie do niewielkiej salki, w której się znajdowaliśmy przed rozpoczęciem rozprawy, żandarmi zakładają mi kajdanki, jeden zaś z nich sku-wa się ze mną krótkim łańcuszkiem łączącym mój prawy nadgarstek z jego lewym. Nie pada ani jedno słowo. Proszę o papierosa. Dowódca eskorty podaje mi go i zapala. Za każdym razem, kiedy wyjmuję go czy wkładam do ust, żandarm musi podnosić i opuszczać rękę, naśladując ruch, jaki wykonuję.

Palę stojąc. Nikt nie odzywa się słowem. Gdy nie zostaje mi już więcej niż jedna czwarta papierosa, przerywam milczenie.

- No to w drogę - mówię spoglądając na dowódcę eskorty.

W towarzystwie około tuzina żandarmów schodzę po schodach na wewnętrzny dziedziniec Pałacu Sprawiedliwości. Czeka tu już policyjna suka. Nie jest to wóz więzienny, siadamy wszyscy, około dziesięciu chłopa.-

- Conciergerie - rzuca dowódca eskorty.

 

CONCIERGERIE

 

Po przybyciu do ostatniego zamku Marii-Antoniny żandarmi przekazują mnie dowódcy więziennej straży, który podpisuje jakiś papier, pokwitowanie odbioru więźnia. Odchodzą bez słowa, ale wcześniej - niespodzianka - dowódca eskorty ściska moje dłonie zakute w kajdanki. „Ile ci wlepili?

* W czasach Rewolucji Francuskiej w Conciergerie, budynku przyległym do Pałacu Sprawiedliwości, wieziono osoby posyłane następnie na gilotynę, m.in. królową Marie Antoninę, Dantona, Robespierre'a. (Przyp. tłum.)

- pyta mnie nadzorca straży. - Wieczność. - Naprawdę?!" Spogląda na żandarmów i już wie, że nie kłamie. Ten pięćdziesięcioletni strażnik, który niejedno już widział w życiu i doskonale zna moją sprawę, znajduje dla mnie takie oto słowa pocieszenia: „Oni chyba wszyscy powariowali! A to dopiero łobuzy!"

Powoli rozkuwa mi ręce i łaskawie sam prowadzi mnie do specjalnej, wyciszonej celi przeznaczonej dla skazanych na karę śmierci, wariatów, więźniów szczególnie niebezpiecznych i tych, którzy mają zostać wysłani na ciężkie roboty.

- Trzymaj się, Papillon - mówi zamykając za mną drzwi. - Dostaniesz tu część swoich rzeczy i jedzenie nie gorsze niż w poprzedniej celi. I nie ma co rozpaczać!

- Dziękuję, szefie. Ja wcale nie rozpaczam i mam nadzieję, że to moje dożywocie stanie im jeszcze kością w gardle.

W parę minut później słyszę za drzwiami jakieś szmery.

- Co tam znowu?

- Nic. To tylko ja, zawieszam na drzwiach specjalną tabliczkę - słyszę w odpowiedzi czyjś głos.

Po co?! A co tam jest napisane?

- „Dożywotnia kara ciężkich robót. Szczególny nadzór!"

Daje mi to do myślenia: oni naprawdę powariowali. Czyżby przypadkiem sądzili, że grom, jaki spadł mi na głowę, oszołomił mnie do tego stopnia, że mógłbym targnąć się na własne życie? Jestem i pozostanę dzielny. Walczył będę przeciwko wszystkim i ze wszystkimi. Już od jutra przystępuję do działania.

Rano, popijając kawę, zastanawiam się: odwoływać się do sądu kasacyjnego? Ale po co? Czy mogę liczyć na większe szczęście przed innym trybunałem? A ile stracę na to wszystko czasu? Rok, może półtora... żeby w końcu dostać dwadzieścia lat zamiast dożywocia?

Ponieważ zdecydowałem się na ucieczkę, wysokość wyroku nie ma znaczenia. Przypomina mi się słynne pytanie, z jakim pewien skazaniec zwrócił się do wysokiego sądu: „Wysoki sądzie, a ile trwa dożywotnia kara ciężkich robót we Francji?"

Krążę przy ścianie wokół celi. Pocztą pneumatyczną posłałem list do mojej kobiety, by ją pocieszyć, i drugi do siostry, która sama, wszystkich mając przeciwko sobie, bronić próbowała swojego brata.

Koniec przedstawienia, kurtyna opadła. Moim bliskim jest pewno ciężej aniżeli mnie samemu, mój biedny brat, siedzący na tej swojej dalekiej prowincji, będzie z niemałym trudem dźwigać aż tak ciężki krzyż.

I nagle elektryzuje mnie jedna myśl: przecież jestem niewinny! Ano jestem, tylko dla kogo? No tak, dla kogóż ja jestem niewinny? Tylko nie baw się nigdy w opowiadanie, że jesteś niewinny - tłumaczę sobie - jeśli nie

chcesz, żeby się z ciebie ludzie śmiali. Zarobić dożywocie za jakiegoś alfonsa i w dodatku opowiadać, że to kto inny go załatwił - no nie, tylko boki zrywać. To już lepiej zamknąć dziób na kłódkę.

Ponieważ nigdy, ani w więzieniu Sante, ani w Conciergerie nie przemknęło mi nawet przez głowę, że mógłbym zostać skazany na tak ciężką karę, nie przejmowałem się zbytnio, dopóki się nie dowiedziałem, czym jest droga wieczności.

No dobrze. Najważniejsze teraz nawiązać kontakt z ludźmi skazanymi przede mną, spośród których mógłbym sobie dobrać w przyszłości towarzyszy ucieczki.

Wybór mój pada na pewnego marsylczyka nazwiskiem Dega. Spotkam go na pewno u fryzjera. Przychodzi tam codziennie do golenia. Proszę o pozwolenie wyjścia do fryzjera. I rzeczywiście, kiedy się tam zjawiam, tamten już jest, stoi twarzą do ściany. Dostrzegam go w chwili, gdy przepuszcza niepostrzeżenie jakiegoś więźnia przed siebie, by móc dłużej czekać na swoją kolejkę. Staję tuż przy nim, odsuwając innego.

- Jak się masz, Dega? - rzucam pospiesznie.

- Jakoś leci, Papi. Dostałem piętnastaka, a ty? Słyszałem, że ci nie pofolgowali.

- Ano, nie. Ja zarobiłem dookoła.

- Będziesz się odwoływał?

- Nie. Najważniejsze to dobrze się odżywiać i nie zardzewieć. Trzymaj formę, Dega, bo to się na pewno przyda. Dziany jesteś?

- Owszem, mam dziesięć paczek w funtach szterlingach. A ty?

- Ja nic.

- No to skombinuj coś, i to szybko. Twój adwokat to Hubert? Straszny wał, na pewno nic ci nie będzie chciał przynieść. Poślij swoją starą z pieniędzmi do kawiarni „Dante". Niech odda szmal Bogatemu Dominikowi, a gwarantuję, że forsa do ciebie dotrze.

- Psst, klawisz ma na nas oko.

- A wy co, na pogaduszki żeście tu sobie przyszli?

- On mi tylko powiedział - Dega na to - że jest chory.

- A co mu jest? Jeszcze nie zaczął na dobre siedzieć i już dostał hemoroidów?! - rechoce opasły klawisz.

Samo życie. „Droga wieczności" -już na nią wstąpiłem. Ludzie zrywają sobie boki, żartując z dwudziestopięcioletniego chłopczyny skazanego na przesiedzenie w pierdlu reszty życia.

Dostałem pieniądze. Schowane są w „sejfie", aluminiowym, niesłychanie gładkim, cylindrycznym pojemniczku, który rozkręca się w samym środku, przy czym jedna część wchodzi w drugą. Znajduje się w nim pięć tysięcy sześćset franków w nowych banknotach. Dostawszy go do ręki, całuję ten sześciocentymetrowej długości kawałek aluminiowej rurki grubości

kciuka; tak, całuję go, a potem wsuwam sobie w odbyt. Oddycham głęboko, żeby dostał się wyżej, do jelita prostego. To mój sejf. Nawet gdyby mi kazali rozebrać się do naga, rozstawiać nogi, kasłać, zginać się w pól, to i tak by się nie kapnęli, że coś mam. Przesunął się bardzo wysoko, do jelita grubego. Stanowi część mnie. Noszę w sobie swe życie, swoją wolność... drogę ku zemście. Bo mam oczywiście zamiar się zemścić. O niczym innym nie myślę.

Na dworze ciemno. W celi siedzę sam. Silne światło żarówki wiszącej pod sufitem pozwala klawiszowi obserwować mnie przez niewielki otwór w drzwiach. To jaskrawe światło oślepia mnie. Składam chusteczkę do nosa i kładę ją na oczy, gdyż światło boleśnie mnie razi. Leżę na materacu rozłożonym na żelaznym łóżku, bez poduszki, i przed oczyma przewijają mi się najdrobniejsze szczegóły tego okropnego procesu.

Teraz zaś, ażeby móc zrozumieć dalszy ciąg tej długiej opowieści, aby dogłębnie pojąć, co służyć mi będzie za punkt oparcia w mej walce, należałoby chyba, nawet jeżeli komuś mogłoby się to wydać przydługie, opowiedzieć o tym wszystkim, co przyszło mi wówczas do głowy i co przywołałem na pamięć w tych pierwszych dniach, gdy zostałem żywcem pogrzebany.

Co też będę robił, kiedy ucieknę? Bo teraz, kiedy już mam w końcu ten swój „sejf, nie wą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin