Carter Philip - Ołtarz kości.txt

(798 KB) Pobierz
Philip Carter

Ołtarz Koci

Altar of Bones

Przełożył Jan Kabat
Dla Catherine
Podziękowania

Pragnę podziękować kilku osobom za ich nieocenione wsparcie i zachętę podczas pisania i publikacji tej ksišżki.
Jest wród nich mój agent, Aaron Priest, który zawsze był wobec mnie szczery, niejednokrotnie aż do bólu  jeste najlepszy w swoim fachu, bez dwóch zdań  także Lucy Childs i Frances Jalet-Miller, których wyczerpujšce i dogłębne uwagi bardzo przysłużyły się ksišżce.
Pragnę też podziękować swemu wydawcy, Louise Burke, i najlepszej w wiecie redaktorce, Karze Cesare z Gallery Books, a także wszystkim pozostałym z Simon & Schuster, pracownikom działu grafiki, sprzedaży i produkcji; to dzięki ich wysiłkom ksišżka trafiła na półki księgarń i do ršk czytelników.
CC  dziękuję za twoje rady i słowa otuchy podczas naszych cotygodniowych obiadów w fabryce zajmujšcej się produkcjš wysokiego cholesterolu. Wiesz, że bez ciebie nigdy bym sobie nie poradził. TG  gdybym chciał wyrazić ci w pełni swš wdzięcznoć, musiałbym napisać ksišżkę. Wszyscy potrzebujemy kogo, kto wycišgnie nas w rodku nocy z więzienia, płacšc kaucję. Ty włanie jeste kim takim (co nie znaczy, by się to kiedykolwiek zdarzyło. Na razie). Dziękuję także kolegom pisarzom z First Wednesday of the Month Group; zawsze mogłem na nich liczyć, jeli chodzi o radę i wsparcie.
Wreszcie dziękuję swej Jedynej za to, że wytrzymała ze mnš przez te wszystkie lata. Jestem wielkim szczęciarzem, że mogę ić przez życie, majšc cię u swego boku.

PROLOG

San Francisco, Kalifornia
Teraz

Rosie wiedziała, że nieznajomy się zjawił, by jš zabić, gdy tylko stanšł w kręgu wiatła wokół ogniska.
Znajdowali się głęboko w zarolach Golden Gate Park, gdzie nie musieli się obawiać policji  niewielka kolonia bezdomnych, którzy za dnia żebrali na Haight Street, a nocš biwakowali w parku. Rosie była nowicjuszkš w tej grupie, ale to ona wpadła na pomysł, żeby ustawić wózki sklepowe w kršg, jak wozy pionierów, a potem przykryć je tekturš i kocami, tworzšc w ten sposób prowizorycznš osłonę. Drżała jednak w przenikliwych porywach lutowego wiatru, spoglšdajšc w oczy nieznajomego. W oczy swojego zabójcy.
Złapała wczeniej kaczkę niedaleko jeziora i teraz piekła jš nad ogniem nadzianš na stalowy wieszak jak na rożen. Nieznajomy udawał, że przycišgnęła go woń mięsa, ale Rosie wiedziała swoje.
	Czeć  rzucił na powitanie. Mówił niele po angielsku ale nie pozbył się do końca akcentu typowego dla języka Matki Rosji.  Spenetrowałem wieczorem kontener na mieci i znalazłem to.  Pokazał napełnionš do połowy litrowš butelkę wild turkey, zbliżajšc się jednoczenie do ogniska.  Chętnie się z wami podzielę, jeli poczęstujecie mnie tym, co tu pichcicie.
Willard, ich samozwańczy przywódca, odstawił swoje piwo i wstał, żeby stuknšć się z nowo przybyłym zaciniętš dłoniš.
	Dawaj, przyjacielu.
Nieznajomy  dobrze zbudowany, kocisty facet z tłustym kasztanowym kucykiem z tyłu głowy i twardym obliczem  usiadł ze skrzyżowanymi nogami blisko ognia. Umiechnšł się szeroko, wycišgajšc rękę z butelkš.
Willard był wysokim mężczyznš o małej głowie, każdy centymetr jego ciała pokrywały więzienne tatuaże. Nawet pod oczami miał wymalowane łzy. Obrzucił jednak butelkę spojrzeniem pełnym dziecięcego zachwytu.
	Człowieku, to był cholernie fartowny kontener.
Nieznajomy znów się umiechnšł.
	Wczoraj w nocy wybuchł pożar w sklepie alkoholowym przy Polk Street, wybebeszyli go podczas gaszenia. To, co było w rodku, poszło z dymem, a to, co się nie spaliło, zwędzili prawdopodobnie strażacy i policjanci. Miałem chyba szczęcie, no nie?
Rosie nie żywiła żadnych wštpliwoci, że sklep alkoholowy i kontener na mieci naprawdę istniały. Ludzie pokroju nieznajomego dbali o szczegóły.
Wyglšdał też na bezdomnego: brudne dżinsy, i to tak bardzo, że trudno było się w nich dopatrzyć niebieskiego koloru, fajka do cracku w kieszeni na piersi, zastarzały brud w porach skóry. Jednak oczy nie pasowały do tego wizerunku. Ich spojrzenie odznaczało się ostrociš i skupieniem. Właciciel tych oczu nawet by nie mrugnšł, gdyby podrzynał komu gardło albo strzelał w głowę, stojšc na dachu w odległoci dwustu metrów.
Rosie milczała, obserwujšc nieznajomego, gdy butelka whisky przechodziła z ršk do ršk wokół ogniska: od transwestyty zwanego Jaskrem, do Gimpy Sama, jednonogiego mężczyzny o połamanych zębach, wreszcie do Dodgera, wysokiego, przygarbionego faceta z szarymi dredami pod dziecięcš wełnianš czapeczkš różowego koloru.
Ja też nie jestem już taka wspaniała, pomylała. Choć kiedy byłam niczego sobie... Od tego czasu jednak upłynęło wiele lat niełatwego życia. Teraz nie miały one żadnego znaczenia, ponieważ umierała na raka, który zdšżył już niemal w całoci pochłonšć wnętrznoci jej brzucha niczym żršcy kwas.
Butelka trafiła w końcu do ršk Rosie. Zostało dostatecznie dużo trunku dla niej i dla nieznajomego. Patrzyła na mężczyznę, osuszajšc szkło do ostatniej kropli. Nie miała nic przeciwko temu, by zapłacił za przywilej zadania jej mierci.
Wsunęła butelkę do kieszeni płaszcza, dajšc mu wzrokiem do zrozumienia, żeby się pieprzył.
Wskazał mięso na ogniu.
	Ładnie pachnie, bez dwóch zdań. Co to takiego?
Rosie rozsunęła usta w umiechu, odsłaniajšc zęby.
	Pieczony szczur.
Zauważyła, że drgnšł mu mięsień pod lewym okiem, ale facet szybko się opanował.
	Musiał być cholernie duży.
Jaskier zachichotał, potem zaczerwienił się i wlepił spojrzenie w ziemię, drapišc się po ranach na szyi  spustoszeniach dokonanych przez brudne igły.
Rosie dojrzała odrazę na twarzy nieznajomego, który odwrócił wzrok.
Może nie jeste mimo wszystko taki twardy, co, wielki gociu?
	Kolacja gotowa  powiedziała i znów się umiechnęła.

* * *

Pochłonęli kaczkę z czerstwymi bułkami, które Gimpy Sam wyżebrał w McDonaldzie. Nikt się specjalnie nie odzywał, zwłaszcza Rosie; niewiele też zjadła. Rak i leki przeciwbólowe, które dostała w przychodni, pozbawiły jš apetytu.
Zrobiło się póno. Rosie dorzuciła chrustu do ognia. Pomylała, że będzie żyła, dopóki pozostali nie zasnš.
Dodger pogrzebał w płomieniach patykiem, a potem jego rozżarzonym końcem zapalił fajkę. Zacišgnšł się niš głęboko, potem przekazał nieznajomemu.
	Chcesz się sztachnšć, kole? Za darmo?
Dodger cišgnšł czapkę i trzepnšł niš Sama po głowie.
	Nie rozdawaj naszego cracku, idioto.
	Wszystko w porzšdku  zapewnił nieznajomy i poklepał się po kieszeni na piersi.  Mam własny towar. Na póniej.
Nawet gdyby Rosie nie była całkowicie pewna, że mężczyzna odgrywa tylko swojš rolę, to ta głupia uwaga przeważyłaby szalę. W wiecie, gdzie można dostać nożem w serce z powodu pary starych butów, żaden prawdziwy ćpun nie przyznałby się za Boga, że ma towar.
Dodger i Gimpy Sam przestali się na chwilę spierać, by wymienić znaczšce spojrzenia, a potem zabrali się do palenia.
Jaskier, nie tknšwszy nawet jedzenia, oddalił się wczeniej, żeby załatwić jakš prywatnš sprawę. Wrócił po jakim czasie ze strzykawkš w ręku. Zajšł swoje miejsce przy ognisku, przecišgnšł igłš po kamieniu, żeby usunšć osad, a następnie wbił jš sobie spokojnie w szyję.
Rosie dwignęła się na nogi, czujšc łamanie w starych kociach.
 	Muszę ić na siku.
Zachowywała się jak stara pijaczka, sunšc niepewnym krokiem i mruczšc co pod nosem. Kiedy znalazła się poza kręgiem wiatła, zaczęła biec.

* * *

Słyszała za plecami tupot stóp na cieżce. W wierzchołkach drzew i w jej uszach huczał wiatr. Była już zdyszana.
Miała nad swym przeladowcš przewagę, ale zabójca zbliżał się szybko. Jej stare nogi nie były już takie sprawne. Mogła się poddać  co za różnica, i tak umierała na raka. On jednak najpierw chciałby jš zmusić do mówienia, a nie wiedziała, ile bólu potrafiłaby znieć. Każdy się łamał prędzej czy póniej.
Szew w boku i tak już sprawiał jej niewyobrażalne cierpienie. Zwolniła, żeby zaczerpnšć tchu i pogrzebać wród mieci w głębokich kieszeniach płaszcza, szukajšc małego skrawka papieru.
Co za idiotka. Jak mogła być tak durna? Trzeba to było podrzeć na kawałeczki, gdy tylko dostarczyła ten list, a teraz...
To przez te leki przeciwbólowe. Tumaniły jej umysł, sprawiały, że zapominała o wszystkim i głupiała. Stawała się nieostrożna.
Muszę go znaleć, muszę znaleć ten kawałek papieru... O Boże, jeli mnie dorwie i przeszuka, to go znajdzie, a wtedy...
Gdzie się podziało to draństwo? Gwizdek, ogryzek jabłka, papierosy, pusta butelka, papier... Zwinęła go w kulkę i wsadziła sobie w usta.
Z lewej strony dobiegł trzask pękajšcej gałęzi.
Rosie rzuciła się do ucieczki.

* * *

Potknęła się o korzeń drzewa i ršbnęła całym ciężarem o ziemię. Poczuła, jak pusta butelka pęka pod jej brzuchem, a ostre kawałki szkła przebijajš gruby wełniany płaszcz i wrzynajš się w ciało.
Wsunęła dłoń w kieszeń i wyjęła duży odłamek; poczuła, jak kaleczy jej rękę, poczuła lepkoć krwi, ale się umiechnęła. Mogła go teraz zranić, wet za wet. Chciała go zranić, nawet gdyby miał potem zrobić z niš to, co uważałby za najgorsze.
Dwignęła się z powrotem na nogi. Kostka nie wytrzymała ciężaru jej ciała i Rosie zatoczyła się na drzewo. Jaka gałš trzepnęła jš w twarz, przyprawiajšc niemal o lepotę. Zamrugała załzawionymi oczami, ale biegła dalej. Był blisko, tak blisko! Słyszała jego chrapliwy oddech, szelest zwiędłych lici i igieł pod jego stopami.
Ujrzała przed sobš blask księżyca odbijajšcy się w szkle. Wiedziała teraz, gdzie się znajduje  niedaleko cieplarni, w której hodowali te piękne kwiaty. Mylała o niej jak o przytulnym budyneczku, bo był biały i przystrojony falbankami. Tuż obok biegła ulica, może pojawiłby się jaki samochód, kto, kto mógłby jej pomóc...
Na jej krtani zacisnęło się stalowe ramię i szarpnęło jš do tyłu. Poczuła, jak czubek noża wlizguje się w szyję, niezbyt głęboko, ale wystarczajšco, by zaczęła...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin