Card Orson Scott & Kidd Kathryn H. - Lovelock.txt

(532 KB) Pobierz
Orson Scott Card
i
Kathryn H. Kidd

Lovelock
 
PRZEDMOWA

O WSPÓŁPRACY
 

 Fantastyka naukowa szczyci się tradycjš współpracy między znakomitymi autorami, którzy razem tworzš dzieła inne - a niekiedy nawet lepsze - niż wówczas, gdy piszš osobno. Z takim udanym efektem współpracy zetknšłem się pierwszy raz czytajšc wspaniałš rzecz Larry'ego Nivena i Jerry'ego Pournelle'a "The Mote in God's Eye". Póniej przeczytałem ich ksišżki pisane samodzielnie, a wtedy ze zdumieniem odkryłem, że styl "The Mote in God's Eye" nie jest po prostu wypadkowš stylów obu pisarzy. Rezultatem ich współpracy okazuje się nowy "wirtualny autor", który nie jest ani Nivenem, ani Pournellem. Żaden z nich nie stworzyłby takiej powieci sam.
 Od tego czasu w fantastyce naukowej pojawiła się jednak nowa forma współpracy. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy pewien księgarz podsunšł mi, bym przekazywał swoje pomysły, wraz z zarysem akcji, jej miejsca i głównych postaci, jakiemu młodemu, nieznanemu (a więc chętnemu) pisarzowi, który ubrałby to wszystko w słowa. Ja miałbym prawo do odrzucania lub zatwierdzania kolejnych rozdziałów oraz wprowadzania dowolnych zmian. Księgarz ów argumentował, że takie rozwišzanie byłoby dobre nie tylko dla młodych pisarzy, którzy dzięki handlowej wartoci mojego nazwiska zyskaliby większy rozgłos, niż mogliby marzyć, ale również dla mnie, ponieważ stale istniałbym na rynku, a poza tym miałbym dodatkowe honoraria bez wykonywania ciężkiej pracy, zwišzanej z samym pisaniem.
 Chyba nie muszę mówić, jak bardzo ta propozycja mi pochlebiała, choć wcale nie byłem i nie jestem przekonany, że moje nazwisko ma jakš szczególnš wartoć handlowš. W każdym razie firma American Express jeszcze nie zwróciła się do mnie z probš, bym wystšpił w jej reklamie telewizyjnej. To, że księgarz potraktował mnie tak, jakby moje nazwisko na okładce gwarantowało natychmiastowš sprzedaż ksišżki, naturalnie połechtało mojš próżnoć. W dodatku jestem leniwy. Stale pragnę, żeby kto inny pisał za mnie moje ksišżki. I czyż to nie przypominałoby tradycji warsztatu renesansowego artysty? Pisarz-praktykant uczyłby się od swojego (hm, hm) mistrza, a przy okazji trochę by mu ulżył...
Sęk w tym, że jako ówczesny recenzent magazynu "Fantasy & Science Fiction" czytywałem ksišżki, które powstały w ten sposób i pisywałem o nich recenzje, m.in. pierwszš powieć z cyklu "Robot City" Isaaca Asimova. Jego młody współpracownik, Michael Kube-McDowell, nie był nowicjuszem - zdšżył już opublikować swojš własnš trylogię "Trigon Disunity", chwalonš przez krytyków i entuzjastycznie przyjętš przez czytelników. Ku memu zaskoczeniu, ich wspólne dzieło okazało się gorsze od indywidualnych produkcji obu autorów, jakby żaden z nich nie czuł się odpowiedzialny za jakoć ksišżki. Kube-McDowell może powiedzieć: "To nie mój pomysł", Asimov za: "Przecież nie ja to napisałem". W każdym razie rezultat moim zdaniem okazał się doć słaby. Jednakże po kilku latach stwierdziłem, że "współpraca" Asimova i Kube-McDowella dała stosunkowo najlepsze wyniki, jeli idzie o ksišżki pisane na podobnej zasadzie.
 Ja nie chciałem tego robić w ten sposób.
 Jednakże bardzo pragnšłem dokonać czego w rodzaju tego, co opisał Harlan Ellison w swoim wspaniałym zbiorze "Partners in Wonder". Mianowicie w latach siedemdziesištych zaproponował współpracę między czołowymi pisarzami SF, polegajšcš na tym, by każdy z nich przygotowywał szkic ksišżki, a potem przekazywał innemu do obróbki. Poszczególni autorzy musieliby wzajemnie szanować swojš pracę, równoczenie jednak mieliby swobodę w rozszerzaniu i przekształcaniu tego, co napisał kolega. Przypominało to moje dawne dowiadczenia teatralne, kiedy dramaturg, reżyser i aktorzy wspólnie pracowali nad tekstem, by nadać spektaklowi ostateczny kształt, nieosišgalny w pojedynkę.
 Nie posłuchałem księgarza, ale zaczšłem się zastanawiać, czy istnieje pisarz, który by mi się bardzo podobał i mógłby zrobić to, czego ja nie potrafię. W wypadku fantastyki naukowej pod tym względem nie napotkałem, oczywicie, żadnych trudnoci - chętnie bym współpracował z Johnem Kesselem, Nancy Kress czy Karen Joy Fowler, lecz byłem prawie pewien, że oni by się nie zgodzili, a jestem doć niemiały, więc nie zdobyłem się na odwagę, by ich spytać (jedna z tych osób dała mi póniej jasno do zrozumienia, że miałem rację). Z autorami nie zajmujšcymi się fantastykš naukowš moje szanse wyglšdały jeszcze gorzej. Nie sšdziłem, by Anne Tyler, Henry Crews, Tom Gavin, Frangois Camoin, John Hersey czy James Clavell chcieli ze mnš współpracować przy pisaniu czegokolwiek w tej dziedzinie, a zwłaszcza powieci.
 Kiedy przestałem fantazjować, uwiadomiłem sobie, że jednak znam osobę, której twórczoć bardzo lubię i która znakomicie robi to, czego ja nie umiem. Wiedziałem również, że nie wybuchnie miechem, gdy zaproponuję jej współpracę. Z Kathy Helms Kidd przyjaniłem się od czasu, gdy pracowała jako dziennikarka w "Desert News", a ja zajmowałem stanowisko zastępcy naczelnego "The Ensign" w Salt Lake City. Byłem nawet wiadkiem na jej lubie z Clarkiem Kiddem i to ja doprowadziłem do tego, że napisała powieć o mormonach, która pomogła mi uruchomić małš firmę wydawniczš, Hatrak River Publications. Pierwsza powieć Kathy, "Paradise Vue", miała trzy wydania i nadała nowy kształt mormońskim publikacjom - zabawne było patrzeć, jak inne firmy wypuszczajš ksišżki wyranie naladujšce oryginalny humor, język i pomysły Kathy, ale zawsze bez powodzenia, wydawnictwo Hatrak River Publications za prosperowało.
 Od tego czasu Kathy napisała inne wietne ksišżki dla Hatrak River, pracowała też nad powieciš z głównego nurtu literackiego "Crayola Country". Kathy ma to, w czym jej nie dorównuję: wrodzone poczucie humoru, umiejętnoć tworzenia całej plejady osobliwych, fascynujšcych postaci i łatwoć, z jakš opisuje cierpienie. Chciałem się przekonać, co zdołamy zrobić razem, a więc przedstawiłem jej ten pomysł i zaczęlimy budować fabułę od podstawowego założenia - "małe miasteczka w przestrzeni kosmicznej".
 Nieustannie do tego wracalimy, kiedy ukryłem się z niš i Clarkiem, piszšc innš powieć (często zmieniam otoczenie, gdy zaczynam pracować nad czym nowym). Żadne z nas nie pamięta, kto wymylił to, czego postanowilimy się trzymać, ale wreszcie mielimy gotowe postacie i sytuacje, które przynajmniej nam wydawały się interesujšce. Fabuła rozrosła się bardziej niż w pierwotnym założeniu - owe małe miasta wcišż tam sš, lecz akcja, choć się w nich toczy, właciwie nie ma z nimi nic wspólnego. Nasz narrator za, genetycznie udoskonalona małpka kapucynka imieniem Lovelock, z obserwatora awansował na protagonistę i tak oto zrodziła się powieć, którš teraz trzymacie w ręku.
 Powstała w procesie rzeczywistej współpracy. Czytajšc tę ksišżkę, nie sposób się zorientować, które z nas napisało pierwszy szkic poszczególnych rozdziałów. W istocie sam tego nie pamiętam, aczkolwiek mam wrażenie, że każde przygotowało mniej więcej połowę. Oboje moglimy swobodnie zmieniać teksty partnera, niemniej wzajemnie szanowalimy swój wkład. Oboje również czulimy się głęboko odpowiedzialni za ostateczny wynik.
 Był tylko jeden szkopuł - oboje doskonale znamy czytelników SF. Jeli zobaczš, że autorzy tej ksišżki, to Orson Scott Card, o którym prawdopodobnie słyszeli oraz Kathryn H. Kidd, o której najpewniej nie słyszeli, ponieważ uprawia literaturę innego rodzaju, wówczas naturalnie dojdš do wniosku, że ta powieć jest jeszcze jednym owocem współpracy mistrza z praktykantem, a zatem chyba niezbyt dobra.
 Cóż, nie możemy być pewni, czy uznacie jš za dobrš, choć my jš za takš uważamy, bo inaczej nie postanowilibymy jej publikować. Pragniemy jednak, abycie wiedzieli, że wszelkie ewentualne niedostatki tej ksišżki wcale nie wynikajš z tego, że młody pisarz zrealizował pomysł starszego. To naprawdę była współpraca od poczštku do końca.
 Również Ellison przestrzegał, że praca we dwójkę, jeli ma być dobra, jest trudniejsza niż pisanie samemu. Przypominam sobie, jak mówił, że za podwójnš robotę dostaje się połowę pieniędzy. Na poczštku naszej współpracy wspomniałem o tym Kathy i oboje się rozemialimy. Sšdzilimy, że z nami będzie inaczej.
 Jak w wielu innych wypadkach, Ellison miał rację, ale przecież nie współpracuje się po to, by oszczędzić czas czy unikać roboty. Celem współpracy jest stworzenie czego, co w pojedynkę jest nieosišgalne.
 (Pomyl, Kathy - musimy to zrobić jeszcze tylko dwa razy).

 Orson Scott Card
 
ROZDZIAŁ PIERWSZY

POŻEGNANIE
 
 Gdybym wiedział, co się zdarzy w Mayflowerze, chyba zostałbym w New Hampshire. Mogliby sobie wołać, żeby siłš wycišgać mnie z naszego drewnianego domu, ale gdzie bym się ukrył, póki by nie wsiedli do wahadłowca. Carol Jeanne, oczywicie, długo by mnie szukała, lecz nigdy by nie znalazła. Choć pewnie ubolewałaby nad tš stratš, jednak w końcu odleciałaby beze mnie. Czekał jš nowy wiat, który miała obserwować, zbadać, zrozumieć i przekształcić. To było jej marzenie. Czyż miłoć mogła się z tym równać?
 I tak już jš straciłem, co powinienem przewidzieć. Któż w sercu gajologa mógłby konkurować z nowš planetš? Wtedy jednak zbyt wielka naiwnoć nie pozwalała mi zrozumieć, o co naprawdę chodzi. Moje przywišzanie do Carol Jeanne było tak ogromne, że gdybym nawet wiedział, do czego dojdzie na "Arce", jakie przerażajšce rzeczy tam zrobię i jak straszne stanie się moje życie, mimo to z największš ochotš poleciałbym z Carol Jeanne. Nie wyobrażałem sobie, żebym bez niej mógł przeżyć choć jeden dzień. Cóż wówczas znaczyło dla mnie jakie drobne morderstwo? Byłem zupełnie otumaniony.
 Od chwili, gdy otrzymała zaproszenie, wszystko wskazywało, że je przyjmie. Ja też z radociš mylałem o przeprowadzce do miasteczka Mayflower na pokładzie "Arki", międzygwiezdnego statku. Zapowiadało to wielkš przygodę, a Carol Jeanne w...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin