Camilleri Andrea - Montalbano 06 Zapach nocy.txt

(260 KB) Pobierz
Camilleri Andrea - Montalbano 06 Zapach nocy
Przełożył
Krzysztof Żaboklicki
NOIR SUR BLANC


Tytuł oryginału
Lodore della notte
Copyright Š 2001 Sellerio editore, Palermo
For the Polish edition 
Copyright Š 2008, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-7392-258-7

1
Okno było szeroko otwarte. Podmuch wiatru uderzył okiennicš o cianę z takš siłš, że rozległ się huk niczym wystrzał z pistoletu. Montalbano, któremu włanie się niło, że wokół niego strzelajš, obudził się nagle, zlany potem, a jednoczenie zmarznięty. Klnšc, podniósł się z łóżka i poszedł zamknšć okno. Wiał wiatr z północy, mrony i tak gwałtowny, że zamiast zgodnie ze swoim obyczajem ożywiać barwy poranka, porywał je ze sobš i częciowo zacierał, pozostawiajšc jedynie czerwonawy pył lub raczej rozmazane smugi, przypominajšce namalowanš przez kiepskiego amatora akwarelę. Najwyraniej konajšce już od kilku dni lato postanowiło w nocy nieodwołalnie zemrzeć i ustšpić miejsca kolejnej porze roku, którš powinna być jesień. Powinna - bo w rzeczywistoci owa jesień wyglšdała raczej na zimę, i to ostrš.
Kładšc się z powrotem, Montalbano pomylał tęsknie o przejciowych porach roku. Co się z nimi stało? Pod wpływem coraz szybszego tempa, jakiego nabierała ludzka egzystencja, dostosowały się do czasów. Pojęły, że stanowiš przerwę, i zniknęły, bo dzisiaj nie ma miejsca na przerwy w tym coraz bardziej obłędnym wycigu karmionym bezokolicznikami rodzic się, jeć, uczyć się, spółkować, produkować, oglšdać telewizję, kupować, sprzedawać, srać i umierać. Bezokolicznikami trwajšcymi ułamek sekundy, mgnienie oka. Czy nie istniały kiedy inne czasowniki? Myleć, zastanawiać się, słuchać, a także - dlaczego by nie? - spacerować bez celu, drzemać, dywagować? Montalbano prawie ze łzami w oczach wspomniał noszone w przejciowych porach roku ubrania, prochowiec swojego ojca. Uwiadomiło mu to, że teraz, przed pójciem do biura, powinien włożyć zimowy garnitur.
Zmusił się do wstania i otworzył szafę, w której trzymał ciepłe rzeczy. Smród tony naftaliny ogarnšł go bez ostrzeżenia. Najpierw zabrakło mu powietrza, potem oczy zaszły łzami, wreszcie zaczšł kichać. Kichnšł jaki tuzin razy z rzędu, luz ciekł mu z nosa, w głowie szumiało, czuł ból w klatce piersiowej. Zapomniał, że jego gospodyni Adelina od zawsze prowadziła osobistš, nieubłaganš wojnę z molami, regularnie ponoszšc w niej klęskę. Zrezygnowany zamknšł szafę i poszedł wycišgnšć ciepły sweter z komody. Tu także Adelina użyła trujšcego gazu, ale Montalbano był już na to przygotowany i obronił się wstrzymaniem oddechu. Wyszedł na werandę i rozpostarł sweter na stoliku, żeby po przewietrzeniu trochę mniej mierdział. Kiedy już umył się, ogolił i ubrał, wrócił na werandę, aby go włożyć. Swetra nie było. Włanie tego nowiutkiego swetra, który Livia przywiozła mu z Londynu! No i jak on teraz jej wytłumaczy, że jaki przechodzšcy tędy sukinsyn nie mógł oprzeć się pokusie, sięgnšł rękš i tyle go widział? Wyobraził sobie, jak zabrzmi rozmowa z ukochanš.
No, oczywicie! Można to było przewidzieć!''
Wybacz - dlaczego?"
Bo to ja ci go podarowałam!"
A co to ma do rzeczy?"
Włanie, że ma, i to jeszcze jak! Nie przywišzujesz nigdy wagi do moich prezentów! Na przykład koszula, którš ci przywiozłam z..."
Jeszcze jš mam".
Pewno, że masz, skoro ani razu jej nie włożyłe! A teraz proszę: sławny komisarz Montalbano daje się okrać jakiemu złodziejaszkowi! Tylko pod ziemię się zapać!"
W tej chwili dojrzał sweter. Porwany przez wiatr, sunšł po plaży, a każdy podmuch przybliżał go do mokrego, zalewanego przez fale piasku.
Montalbano przeskoczył balustradę i rzucił się biegiem, nabierajšc piasku do butów i skarpetek. Schwycił sweter w ostatniej chwili, zanim zdšżyła go połknšć gwałtowna fala, której musiał zdecydowanie przypać do gustu.
Kiedy wracał na wpół olepiony niesionym przez wiatr piaskiem, z przykrociš stwierdził, że sweter zamienił się w bezkształtny, wilgotny kłšb wełny.
Zaledwie wszedł do domu, zadzwonił telefon.
- Witaj, kochany. Co u ciebie? Chciałam ci powiedzieć, że dzi nie będzie mnie w domu. Idę na plażę z przyjaciółkš.
- Nie pójdziesz do biura?
- U nas dzisiaj więto - dzień patrona miasta.
- Pogoda ładna?
- Cudowna.
- No to dobrej zabawy, i do wieczora.
Tego tylko mu brakowało w tym przepięknym dniu! Trzęsie się tu z zimna, a tam Livia rozkoszuje się słońcem! Jeszcze jeden dowód, że na wiecie nie jest już tak jak dawniej. Teraz na Północy umiera się z goršca, a na Południu - mróz, niedwiedzie, pingwiny.
Wstrzymywał włanie oddech przed ponownym otwarciem szafy, kiedy telefon zadzwonił powtórnie. Montalbano zawahał się chwilę, ale pomylawszy o skurczu żołšdka, o który przyprawi go smród naftaliny, jednak podniósł słuchawkę.
- Halo?
- Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! - odezwał się zbolałym, zadyszanym głosem Catarella. - Czy to pan osobicie we własnej osobie?
- Nie.
- Więc kto to taki, z kim teraz mówię?
- Jestem Arturo, bliniak komisarza.
Dlaczego zaczšł stroić sobie żarty z tego biedaczyny? Może po to, żeby wyzbyć się trochę złego humoru?
 - Naprawdę? - zdziwił się Catarella. - Bardzo przepraszam, panie bliniaku Arturo, ale jeli komisarz przebywa w domu, zawiadomi go pan, że potrzebuję z nim rozmawiać?
Montalbano odczekał kilkanacie sekund. Wybieg, który włanie wymylił, mógłby mu się przydać w jakiej innej sytuacji. Zapisał sobie na kartce papieru: Mój brat bliniak nazywa się Arturo", po czym odpowiedział Catarelli:
- To ja, o co chodzi?
- Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! Koniec wiata! Zna pan miejsce, gdzie miał swoje biuro księgowy Gragnano?
- Chcesz powiedzieć - Gargano?
- Tak. Bo jak ja powiedziałem? Powiedziałem Gragnano.
- Dajmy spokój. Tak, wiem, gdzie to jest. No więc?
- No więc wszedł tam taki jeden z lewolwerem. Zauważył go Fazio, bo przypadkowo przechodził tamtędy przez przypadek. Zdaje się, że ten goć chce strzelać jak wariat. Mówi tak: niech Gragnano odda pienišdze, co mu ukradł, bo jak nie, to zabije babę.
Montalbano rzucił sweter na podłogę, kopnšł go pod siół, otworzył drzwi wejciowe. Zanim dobiegł do samochodu, lodowaty wiatr zdšżył go zmrozić.
Księgowy Emanuele Gargano, wysoki, elegancki, zawsze doskonale opalony czterdziestolatek, był tak przystojny, że wydawał się bohaterem z amerykańskich filmów. Należał do tej kategorii krótko żyjšcych ludzi interesu, którš okrela się mianem wschodzšcy menedżerowie"; krótko żyjšcych, bo majšc około pięćdziesištki, sš już tak zużyci, że trzeba ich złomować - aby posłużyć się ulubionym w tej sferze czasownikiem. Księgowy Gargano urodził się - jak powiadał - na Sycylii, ale pracował długo w Mediolanie, gdzie bardzo szybko - jak mówił - dał się poznać jako czarodziej w dziedzinie finansów. Kiedy zdobył już dostatecznš sławę, postanowił przenieć się do Bolonii, tam za - jak powiadał znowu - wzbogacił i uszczęliwił wiele dziesištków ciułaczy. Przybył do Vigaty nieco ponad dwa lata temu, aby zadbać - jak mówił - o gospodarcze przebudzenie naszej ukochanej i nieszczęliwej krainy". W przecišgu kilku dni otworzył agencje w czterech dużych miejscowociach prowincji Montelusa. Nie brakowało mu z pewnociš elokwencji oraz umiejętnoci przekonywania wszystkich, z którymi rozmawiał, nie tracšc nigdy budzšcego zaufanie, szerokiego, jakby wyciniętego na twarzy umiechu. Po tygodniu jeżdżenia od miasteczka do miasteczka luksusowym, wspaniałym, lnišcym samochodem - przynętš dla naiwnych - miał już setkę klientów około szećdziesištki, którzy powierzyli mu swoje oszczędnoci. Upłynęło pół roku, emeryci otrzymali zawiadomienia, zgłosili się i podjęli zysk w wysokoci dwudziestu procent, co przyprawiło ich niemal o zawał. Potem księgowy zaprosił do Vigaty na wystawny obiad wszystkich swoich klientów z obszaru prowincji i przy deserze dał im do zrozumienia, że zysk z oprocentowania za następne półrocze będzie jeszcze wyższy - niewiele wprawdzie, ale jednak. Wieć rozeszła się po okolicy i przed okienkami jego przedstawicielstw ludzie zaczęli ustawiać się w kolejce, błagajšc o przyjęcie ich pieniędzy, na co księgowy wspaniałomylnie wyrażał zgodę. W tej drugiej turze do staruszków dołšczyli także młodzi, chcšcy jak najszybciej się wzbogacić. Na koniec półrocza oprocentowanie depozytów wzrosło o dalsze trzy punkty, interes szedł pełnš parš - ale po upływie czwartego półrocza Emanuele Gargano już się nie pokazał. Urzędnicy agencji i klienci odczekali dwa dni, potem postanowili zatelefonować do Bolonii, gdzie miała znajdować się dyrekcja generalna Króla Midasa", takš bowiem nazwę nosiła firma naszego księgowego. Na telefon nikt nie odpowiedział. Po przeprowadzeniu krótkiego dochodzenia wyszło na jaw, że wynajmowany przez Gargana lokal firmy został oddany do dyspozycji prawowitemu włacicielowi, który był wciekły, bo od kilku miesięcy nie płacono mu czynszu. Bezskuteczne poszukiwania księgowego w Vigacie i okolicach - nie było tam po nim ladu - trwały około tygodnia. Potem nastšpiły liczne gwałtowne najcia na przedstawicielstwa ze strony tych, którzy wpłacili pienišdze. Tajemnicze zniknięcie księgowego tłumaczono za sobie na dwa sposoby.
Jedni utrzymywali, że Emanuele Gargano pod zmienionym nazwiskiem przeniósł się na jakš wyspę Oceanu Spokojnego, gdzie używa sobie w towarzystwie przepięknych półnagich kobiet, szydzšc z klientów, którzy obdarzyli go zaufaniem i swoimi oszczędnociami. Zdaniem innych księgowy wykorzystał nieostrożnie depozyt jakiego mafiosa, a teraz gnije dwa metry pod ziemiš albo ryby obgryzajš jego koci.
W prowincji była wszelako jedna kobieta, która nie podzielała tych poglšdów. Tylko jedna, Mariastella Cosentino. Mariastella, tęgawa i niezgrabna pięćdziesięciolatka, wystšpiła o zatrudnienie w agencji firmy Gargana w Vigacie i została przyjęta po krótkiej, lecz bardzo ożywionej rozmowie z samym włacicielem. Tak ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin