Caldwell Erskine - Blisko domu.rtf

(744 KB) Pobierz
1

 

Erskine Caldwell

 

 

Blisko domu

(Przełożył: Kazimierz Piotrowski)


 

1

Wielu mieszkańców Palmyry często mawiało, że Native Hunnicutt jest na pewno największym szczęściarzem w mieście. Byli wśród nich tacy, co dali się nabrać, przeważnie jednak powodowała nimi zazdrość.

Sam zaś Native uważał swoje powodzenie za naturalną nagrodę za to, że jest taki, jaki jest. Powiadał, że się nie zmieni i nikt nie zdoła go namówić, by zrezygnował z trybu życia, do jakiego przywykł. („Za wielu jest takich, co się starają zmienić kogoś lub coś. To dobrze, że istnieją faceci, którzy, jak ja, są zadowoleni, iż świat tak właśnie wygląda, słońce wschodzi i zachodzi w naturalny sposób, a nie wisi nad naszymi głowami niczym żarówka i nie sposób go wyłączyć. Dlatego nie ma sensu wydawanie świata w ręce agitatorów i polityków. Gdyby to od nich zależało, powodowaliby ustawiczny zamęt, wywoływali wojny, przysparzali kłopotów prostym ludziom takim jak ja, którzy chcą żyć i dać żyć innym.”)

Szczęście Native’a Hunnicutta nie miało określonego kierunku ani pola, na którym by rozkwitało, po prostu szukało go i towarzyszyło mu tam, gdzie był i cokolwiek robił. Niezwykłe było to, że podczas kiedy inni marzyli o szczęściu i modlili się o nie, a nawet uciekali się do czarnej magii i tajemnych praktyk, Native czekał i szczęście samo do niego przychodziło.

Na przykład, nierzadko zdarzało mu się spotkać kogoś na rogu ulicy, zagrać z nim i stawiając dziesięć centów albo ćwierć dolara wygrać dwa razy na trzy, po czym odejść z forsą w kieszeni. Co więcej, często wygrywał trzy razy pod rząd i nic nie dokładał. Ci, co przegrali, twierdzili, że ma tyle plam na honorze, ile jest cętek na tylnej psiej łapię, nikt przecież w całym mieście nie przydybał go z dziesiątką mającą dwie reszki albo podobnie podrobioną ćwiartką dolara. Aby dowieść, jak jest uczciwy, Native zawsze na początku gry proponował, żeby grać monetami przeciwnika.

Wiesz pan co? – mówił Native uśmiechając się szeroko, kiedy mu szczęście szczególnie dopisało. – Jeżeli powodzenie dalej mnie nie będzie ani na krok odstępowało, możliwe że zostanę największym szczęściarzem w hrabstwie. Więcej powiem. Jeśli pomyślny stan rzeczy potrwa dłużej, mogę być najszczęśliwszym skurwysynem w całym stanie i we wszystkich gazetach ukaże się moja fotografia. Wtedy będę miał czym się pochwalić przed tutejszymi obdartusami.

Native szczycił się najmniejszym okruchem powodzenia i wiele czasu spędzał opowiadając o tym każdemu, kto chciał przystanąć i posłuchać.

Chełpił się też, że na wencie zorganizowanej w kościele przez wielebnego pastora Walkera wygrał dwa miejsca na cmentarzu. („Zawsze lubiłem spać w dużym, szerokim łóżku, żebym mógł się na nim do woli obracać, więc cieszę się, że czeka na mnie podwójne miejsce w grobie.”) Uwielbiał opowiadać, jak złowił olbrzymiego okonia z rozdziawioną paszczą w Reedy Creek. („Prawdę mówiąc musiałem dać ćwierć dolara Murzynkowi, aby mi pomógł wyciągnąć dziesięć stóp sieci, bo tyle było w niej ryb, że sam nie dałbym rady.”)

Dużo też gadał, jak kiedyś dostał pięćdziesiąt dolarów gotówką za wartą pięć dolarów oślicę od faceta z wesołego miasteczka, który pilnie potrzebował łagodnego osiołka, żeby za dziesięć centów wozić dzieciaki. („Nie powiem, bym cokolwiek zdziałał, żeby strzelił piorun i zabił temu człowiekowi oślicę, po prostu zjawiłem się właśnie w chwili, gdy gwałtownie potrzebował innego osła dla podtrzymania ruchu w interesie.”)

Poza tym Native, ilekroć szedł do miasta, zwykł wygrywać co najmniej tuzin darmowych partyjek na automatycznym bilardzie w piwiarni Eda Howarda, połączonej z salą gier. Wystarczyło, że stał, pociągał za rączkę i wygrywał. Nigdy przy tym nie potrząsał automatem. Jego ulubiony automat nazywał się „Dziewczęta bawiące się na plaży”. Kiedy udało mu się zdobyć ponad pięćset tysięcy punktów, obrazki dziewcząt w skąpych czerwonych i niebieskich kostiumach kąpielowych zaczynały świecić ze wszystkich stron na szybkach automatu na znak, że Native zdobył nową porcję bezpłatnych gier. Jeśli nadal szczęście mu dopisywało, dziewczęta skakały i wykonywały „barani skok”. Wówczas wokół automatu zbierał się tłum gapiów obserwujących pracę nóg Native’a i skłony jego ciała, aby podpatrzyć, jak on osiąga takie wyniki. Ale do niczego nie doszli poza tym, że Native ma szczęście.

Prędzej czy później Native dochodził do miliona punktów. Wygrywał wówczas butelkę piwa, a dziewczęta przestawały skakać. Stały bez majtek i uśmiechały się do wszystkich wokół.

Ed Howard twierdził, że traci pieniądze, ilekroć Native Hunnicutt zjawia się w piwiarni, ale nie mówił tego serio. („Jego szczęście mnie zrujnuje, pójdę z torbami i nie będę miał nawet nocnika, żeby się wysiusiać.”) Ale prawdę mówiąc Ed musiał przyznać, że straty wyrównuje z nawiązką sprzedając piwo gościom, którzy tłumnie przybywali, by zobaczyć, jak Native gra w „Dziewczęta na plaży” i robi milion punktów. Wszyscy też wiedzieli, że Ed sprzedaje tuziny butelek coli uczniom szkolnym, którym wstęp do baru był zabroniony, ale tłoczyli się na zewnątrz i obserwowali wszystko przez okna.

Jak, u licha, to się dzieje, że jesteś takim szczęściarzem? – spytał go ktoś pewnego ranka, gdy Native wygrał prawie dwa dolary wkładając centy do automatu na poczcie. Przychodził na pocztę parę razy w tygodniu, chociaż całą korespondencję, jaką otrzymywał, stanowiły reklamy najnowszego środka na bóle brzucha lub na skórne choroby.

Po prostu nie do pojęcia. Wystarczy, żebyś wszedł tu z garścią centów i wychodzisz zawsze z dolarem albo dwoma. Szczęście chodzi za tobą jak głodny pies za kimś, komu wystaje z kieszeni od spodni kawał kości z mięsem. Cokolwiek to jest, trzeba przypadek ten nazwać szczęściem Hunnicutta, bo nikomu innemu to się nie zdarza.

Native wyjął z kieszeni kasztan. Pocierał kciukiem i palcem wskazującym nakrapianą powierzchnię, aż nabrała w słońcu połysku fałszywego złota. Jego ulubione drzewo rosło tuż za granicą miasta i co roku w październiku Native chodził tam, by podnieść z ziemi najpiękniejszy kasztan. Stary wyrzucał, bo się obawiał, że szczęście go opuści, jeśli będzie miał w kieszeni więcej niż jeden.

Powiem ci, jak to jest – rzekł Native przekładając kasztan do drugiej ręki i dalej go polerując. – Jak byłem jeszcze małym pędrakiem, tatuś mówił mi, że najlepiej się urządzi w życiu ten, kto śmiało wyprzedza o krok innych, choćby ryzykował, że od czasu do czasu wdepnie w krowi placek. Tato mawiał, że najżałośniejsi są ci, co się chowają przed deszczem, żeby ich nie pokropił, albo drepcą tu i tam, by przypadkiem nie wleźć w krowie łajno.

Włożył kasztan do kieszeni, przygładził włosy koloru piasku. Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy jak zwykle, kiedy nadarzyła się okazja wspomnieć o ojcu.

Nigdy nie zapomniałem, co mówił mi tatuś, i trzymam się tego przez, powiedzmy, czterdzieści lat. Nie obchodzę krowich łajen, jest ich mnóstwo na tym świecie, nie zwracam na nie uwagi. Jedyne co mnie interesuje, to wysunąć się do przodu, żeby skorzystać z okazji, zanim ktoś mnie ubiegnie. Dlatego zawsze jestem o krok przed innymi i czekam na swoją porcję szczęścia. Kryje się ono przed tymi, co kluczą i wytężają uwagę, żeby w coś nie wdepnąć. Dlatego zawsze zobaczysz mnie, jak śmiało walę naprzód patrząc przed siebie i nie bacząc, w co wlezę.

A co z tym kasztanem? Wciąż wyciągasz go z kieszeni i pocierasz, jakby miał magiczne właściwości.

Native uśmiechał się potrząsając głową.

Wyznam szczerze, że ten kasztan nie ma żadnego znaczenia. Dla mnie to betka. A noszę go w kieszeni, bo jest na świecie mnóstwo ludzi przesądnych, co uważają, że pewne przedmioty przynoszą szczęście. Niektórzy są zdania, że tylna łapka szarego królika jest szczęściodajna, zwłaszcza lewa. Inni twierdzą, że kopyto kozła jest lepsze niż łapka królika. Wszystko to brednie. Mógłbyś równie dobrze nosić w kieszeni grzebień koguta albo świński ryj. Nic ci nie pomoże, jeżeli nie masz wrodzonego drygu do szczęścia. Dlatego ja polegam tylko na sobie.

Jeżeli masz takie szczęście, czemu nie grasz w pokera lub w kości? Mógłbyś wygrać ciężką forsę.

Nie, szanowny panie! To nie dla mnie! – stanowczo odparł Native. Uśmiech zniknął z jego twarzy, zmarszczył brwi. – Tatuś mówił mi, że w świecie roi się od oszustów i kanciarzy, którzy ogrywają w pokera i kości uczciwych ludzi. I miał, cholera, rację. Napatrzyłem się znaczonych kart i kostek z fałszem, nie nabiorą mnie na to. Polegam na własnym szczęściu i to mi wystarcza. Gram rzetelnie, nie uznaję kantów i nie ryzykuję, że mnie oszukają. Trzymam się tego, co mówił mi tatuś.

A jednak, gdybym był takim szczęściarzem, zaryzykowałbym parę dolarów na szybką partyjkę kostek.

Nie, dobrodzieju! Wykluczone! – Native znów potrząsnął głową. – Wiem, z czym mi dobrze. Nie mam nic wspólnego z tymi, co uważają za cel życia być bogaczem i ważną osobą. Tacy zamartwiają się, że są biedni, nikt się z nimi nie liczy i nic nie mają z życia. Moją wielką ambicją jest pozostać sobą. Było mi z tym dobrze i takim chcę zostać.

Nic więc dziwnego, że niemal wszyscy mieszkańcy Palmyry uważali powodzenie i zdobycze Hunnicutta za z góry przesądzone, nieuniknione, normalne, ustanowione przez samą naturę. Dlatego też nikt się nie zdziwił, gdy Native ożenił się z Maebelle Bowers krótko potem, jak owdowiała i odziedziczyła solidny piętrowy dom z czerwonej cegły przy Cherry Street i prawie tysiąc akrów ziemi uprawnej i lasu w okolicy. Wszyscy wiedzieli, że Frank Bowers, który był mężem Maebelle przez trzydzieści lat, należał do najbogatszych mieszkańców Palmyry.

Jak się wiadomość o małżeństwie Native’a rozniosła, powszechnie uznano, że szczęście nie tylko go nie zawiodło, ale przeszło wszelkie oczekiwania. Maebelle była bezdzietna, poza tym miała tylko paru dalekich kuzynów. Wydawało się więc pewne, że Native, o piętnaście lat młodszy od Maebelle, przeżyje ją i po jej śmierci odziedziczy cały majątek. O szczęściu Hunnicutta mówiło się już daleko od miasteczka, aż po piaskowe wzgórza górnej części hrabstwa Sycamore.


 

2

 

Jak tylko słońce zaszło, Native wziął strzelbę, rybacki sprzęt, zawiniątko z odzieżą, i poszedł do domu Maebelle przy Cherry Street.

Pobrali się wczesnym popołudniem. Native spodziewał się, że pójdzie z nią do domu, kiedy wielebny Walker dopełni ceremonii ślubu w modlitewnej salce kościoła. Maebelle powiedziała jednak, żeby poszedł do siebie i czekał do zachodu słońca, ona tymczasem przygotuje weselną kolację. Native był głodny od samego rana i prosił, czy mógłby coś zaraz przekąsić, ale była zbyt podniecona, żeby go słuchać. Szedł za nią dwie przecznice, skarżył się, że jest głodny, i błagał, by ustąpiła – nawet się nie obejrzała.

Maebelle dotrzymała słowa. Kiedy przyszedł do niej, kolacja była gotowa. Kazała Josene ugotować całą szynkę, wielki garnek grochu i upiec trzy lub cztery pasztety ze słodkich kartofli. Przysiadł się do stołu i najadł do syta.

Po czym odsunął krzesło, popuścił pasa i powiedział Maebelle, że w życiu tak dobrze nie jadł, a to, że się z nią ożenił, jest jego największym osiągnięciem. Maebelle uśmiechała się i promieniała z radości, wtedy oświadczył, że teraz należałoby odbyć dłuższy spacer, żeby ułatwić żołądkowi strawienie takiej ilości dobrego jadła. Maebelle była tak rada, że pochwalił jej kuchnię, i jeszcze nie ochłonęła z wrażenia, jakie na niej zrobiła ceremonia ślubu, że potem jak przez mgłę pamiętała, że Native bąknął coś o polowaniu na oposa.

Istotnie, przyrzekł przed tygodniem Alowi Diddowi i George’owi Downeyowi, że tego właśnie wieczoru wybiorą się polować na oposa. Wyszedł z domu o dziewiątej wieczór i wrócił na śniadanie nazajutrz rano.

Był zmęczony i oczy mu się kleiły po całej nocy brodzenia po bagnach i przedzierania się przez gąszcza po obu brzegach Reedy Creek. Psy Downeya wytropiły cztery oposy tuż przed świtem. Native był bardzo rad, że w ciągu jednej nocy tyle upolowali. Wielu myśliwych z hrabstwa Sycamore zadowoliłoby się jednym oposem, bo sezon myśliwski dopiero się zaczynał.

Maebelle, z głową przewiązaną różową wstążką i w nowym szlafroku w kwiaty, jadła śniadanie, gdy wszedł Native i siadł do stołu. Buty miał zabłocone, do wyblakłych brązowych spodni uczepiły się osty, a niebieska wiatrówka usiana była wrzośćcami. Otrzepał z igliwia starą szarą czapkę i zawiesił ją na oparciu krzesła. Nie patrząc na Maebelle przysunął krzesło do stołu.

Maebelle wstrzymała oddech, jak długo tylko mogła. Twarz jej się zaczerwieniła, usta zacisnęły.

Jak się masz? – spytał Native z uśmiechem odsłaniającym złoty ząb w głębi ust. Po raz pierwszy spojrzał jej w oczy. – Jak się masz, Maebelle?

Otworzyła usta i nareszcie zaczerpnęła powietrza. Wzruszyła ramionami. Ręce zacisnęła na kolanach. Siedziała patrząc, jak Native bierze się do gorącej owsianki i bułeczek nadziewanych kiełbasą. Różowa wstążka na głowie trochę się zsunęła, kosmyk włosów ześliznął się na czoło. Odsunęła go nerwowym ruchem ręki.

Gdzież się podziewałeś całą noc? – spytała.

Jej okrągła twarz była zarumieniona z gniewu, pierś gwałtownie falowała.

Ano, jak powiedziałem wczoraj wieczór, po zjedzeniu najlepszej kolacji w życiu, trochę się przeszedłem, żeby ułatwić żołądkowi trawienie...

I to ci zajęło całą noc? Odpowiedz! Coś robił tyle czasu?! Gdzie byłeś? Z kim?

Kręcił się na twardym krześle z głupią miną i krytycznym okiem spozierał na tapety w czerwone róże. Wreszcie utkwił wzrok w jednym pęku róż i wolno je przeliczył.

Żeby powiedzieć całą prawdę – zaczął starannie unikając jej gniewnego spojrzenia – przed tygodniem Al Didd i George Downey podeszli do mnie na ulicy i zaproponowali, żebym się wybrał z nimi na oposa. Spytałem, kiedy to ma być, okazało się, że akurat wczoraj wieczór. Tak to się dziwnie czasem składa. W każdym razie przyrzekłem, że pójdę z nimi, a nikt mi nie może zarzucić, że kiedykolwiek złamałem słowo honoru. Bo moje słowo honoru jest rzeczą świętą. Naturalnie, kiedy obiecywałem im, że się wybiorę na oposa, pojęcia nie miałem, że się z tobą ożenię. Sama wiesz, jak długo musi trwać polowanie na oposa. Całą noc wlokącą się w nieskończoność. Każdy dobry myśliwy ci to potwierdzi. Chytre oposy nie wychodzą wczesnym wieczorem. Czekają i dopiero między północą a świtem ruszają się i pozostawiają świeże ślady, które ogary mogą wytropić i pójść za nimi. Dowiedziałem się tego od mojego taty, kiedy byłem jeszcze małym pędrakiem. Całe życie polowałem na oposy i dobrze znam ich zwyczaje.

Maebelle patrzyła na niego mrużąc oczy.

Czy to jest wszystko, co masz mi do powiedzenia?

Native uśmiechnął się.

Chyba to wszystko, co bym miał do powiedzenia na ten temat kobiecie.

Maebelle rozparła się w krześle i na chwilę przymknęła oczy.

Gdyby jednak mężczyzna chciał ze mną pogadać o polowaniu na oposy... – zaczął Native.

Mam ci wiele do powiedzenia – przerwała Maebelle otwierając szeroko oczy. – Siedź i słuchaj, Native Hunnicutt.

Mierzyła go chłodnym spojrzeniem kiwając głową na boki.

Sama nie wiem, co mnie opętało, że wyszłam za ciebie. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie wyszłaby za mężczyznę z takim dziwnym imieniem. Tylko do ciebie to imię pasuje. I na tym polega cały kłopot. Posługujesz się nim, jakby to był talizman, za pomocą którego wyłudzasz coś za nic. Zapamiętaj sobie na całe życie, co ci powiem, dobrze nastaw uszu. Nic nie uzyskasz dzięki temu imieniu ode mnie, ani krztyny, żebyś nie wiem co wymyślił, do jakich wybiegów się uciekł i jak się do mnie przymilał. Gdybym miała choć trochę oleju w głowie, pozostałbyś dla mnie obcym człowiekiem.

Native spuścił głowę, oparł się lewym łokciem o stół, pochylił nad talerzem i jadł owsiankę zagryzając bułeczkami nadziewanymi kiełbasą. Myślał o tym, jak często wypominano mu jego dziwne imię. („Jak pierwszy raz usłyszałem to imię, wziąłem je za żart, przydomek czy coś podobnego. Ale po trzech, czterech razach brzmiało w moich uszach naturalnie, jakby ktoś niedzielę nazwał niedzielą. Wystarczy takie imię powtórzyć parę razy i już brzmi, niczym stare jak świat. Przyzwyczaisz się, a imię to brzmi tak samo jak John Henry lub Claude Hunnicutt. Teraz inne imię niż Native nie pasowałoby do Hunnicutta.”)

Zerknął na Maebelle.

Siedź cicho – odezwała się nagle – i raz w życiu porządnie się zastanów. Nie wiem, co ci chodzi po głowie, jeśli w ogóle robisz użytek z głowy, ale ja ci mogę dać wiele do myślenia. Jeżeli ktoś może położyć kres twemu powodzeniu, którym tak się przechwalasz, tym kimś jestem ja. Nie myśl, że się zawaham. Nie wiem, co chciałeś uzyskać namawiając mnie do małżeństwa, ale cokolwiek to było – nic z tego. Jeśli ci się zdaje, że dziwne imię i fakt, iż jesteś ostatnim z rodu Hunnicuttów pozwoli ci uzyskać coś za nic, przemyśl całą sprawę i znajdź sobie lepszy pretekst.

Native pochylił się jeszcze nad talerzem, żeby łatwiej sięgnąć łyżką. („Nigdy nie było dużo Hunnicuttów w hrabstwie Sycamore, a po śmierci taty Native’a tylko on się ostał. Co więcej, mówił mi, że całe życie chciał mieć syna, by odziedziczył nazwisko, ale jego krew nie mogła rozgrzać się do białej kobiety. W każdym razie nie śmiał przenieść się do Jacksonville lub Atlanty i znaleźć tam dobrą pracę. Po prostu bał się oddalić od domu, bo chciał, żeby jego nazwisko jak najdłużej przetrwało w Palmyrze i hrabstwie Sycamore. Pewnie dlatego zadowolił się przez całe życie klepaniem biedy i naprawianiem aparatów radiowych i tym podobnych, byle pozostać blisko domu.”) Native zerknął znad talerza i na moment oczy ich się spotkały.

Chciałbym ci coś oświadczyć – powiedział stanowczym tonem. – Jestem dumny ze swego imienia. To jedyna rzecz, którą mam ja i nikt inny nie posiada. Nadał mi to imię tatuś mówiąc, że już za wiele chodzi po świecie Johnów, Tomów i tym podobnych posiadaczy banalnych imion.

Spojrzał na Maebelle i nabrał sobie porcję kiełbasy.

Tatuś przykazał mi także, żebym ze wszystkich sił przez całe życie trzymał się tego imienia, nie wstydził się go i nikomu nie dał się namówić na żadną zmianę. Nie mógł mi zostawić w spadku miliona dolarów, ale zostawił imię przynoszące szczęście. Wierzę w to, co mówił, i nikt mnie w tym nie zachwieje.

Maebelle pochylona nad stołem nerwowo się uśmiechała. Jej twarz wciąż płonęła gorączkowym rumieńcem, ale najwidoczniej starała się być miła i wesoła. Położyła mu rękę na ramieniu i poklepała go.

Nie miałam nic przeciw zmianie mego nazwiska z Bowers na Hunnicutt, jak wczoraj wyszłam za ciebie – powiedziała słodko się uśmiechając. – Byłoby szalenie miło, gdybyś zechciał zmienić swoje osobliwe imię na jakieś bardziej godne szacunku. Dostałabym wspaniały prezent ślubny i z wielką wdzięcznością bym go wspominała. Nie życzę sobie, żeby mnie ludzie nazywali panią Native Hunnicutt. Nie ścierpiałabym tego. Byłaby to udręka. Wstydziłabym się wyjść na ulicę, gdyby tak się do mnie zwracano. Nawet moi najlepsi przyjaciele w mieście kpiliby sobie ze mnie, ilekroć by usłyszeli to imię. Zrobisz to dla mnie i zmienisz imię, prawda?

Uśmiechnęła się do niego i ścisnęła mu ramię drżącymi palcami. Cierpliwie czekała na jego odpowiedź, ale milczał nieporuszony.

Słuchaj – powiedziała z nadzieją w głosie podsuwając mu sosjerkę. – Gdybyś zmienił imię na Teodor, mówiłabym do ciebie krótko: Teddy. Podobałoby ci się, prawda? Przychodzi mi także na myśl inne piękne imię. Randolph. Jest to naprawdę męskie imię. Mówiłabym do ciebie krótko: Randy. Co o tym powiesz? Jest jeszcze wiele innych pięknych imion.

Native sięgnął po grzanki.

Wykluczone! – odparł stanowczo potrząsając głową. – Nie ma mowy! Tatuś mówił mi, że z moim imieniem zdobędę więcej, niż kto inny ze zwykłym imieniem mógłby przez całe życie wyciągnąć z kasy First National Bank albo z tysiąca akrów ziemi uprawnej i lasu. Wykluczone! Nie namówisz mnie, żebym zapomniał o tym, co mówił tatuś!

Maebelle westchnęła z rezygnacją i opadła w krześle.

Przestań gadać o tatusiu i siedź cicho! Dosyć się o nim nasłuchałam!

Wargi jej drżały, łzy napłynęły do oczu. Siedziała i wpatrywała się, nie widząc, w jasne promienie porannego słońca igrające w oknie.


 

3

 

Po to tylko ożeniłeś się ze mną, żeby zagarnąć moje grunty i lasy – powiedziała Maebelle bezradnie szlochając. Oczy zaszły jej łzami. – A ja ci z całego serca wierzyłam, przekonana, że masz na względzie bardziej podniosłe cele.

Otarła łzy serwetką, żeby lepiej go widzieć.

Gdyby mój pierwszy mąż nie zmarł i nie zapisał mi tyle cennej ziemi, a także domu, nawet nie spojrzałbyś na mnie po raz drugi. Taki z ciebie podły łajdak – Native’ie Hunnicutt! Szkoda, że nie posłuchałam przyjaciół! Przestrzegali mnie, że pożałuję, jeśli wyjdę za kogoś niższej pozycji społecznej!

Łzy ciekły jej po twarzy, ale była zbyt przygnębiona, by je obetrzeć.

Prawo powinno karać takich jak ty, co wykorzystują bezradne wdowy!

Słuchaj, Maebelle, sprawa ma się całkiem inaczej – odparł Native. Podniósł na nią wzrok i potrząsał głową. – W głębi serca czuję się tak samo uczciwy jak każdy, kto by się znalazł na moim miejscu. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem cię po pogrzebie, od razu wiedziałem i czułem, aż do szpiku kości, że dobry los się do mnie uśmiechnął. Tyle razy miałem to uczucie, że nigdy się nie mylę, i poznaję go tak samo jak własne imię. Dlatego nie zwlekając przyszedłem do ciebie pogadać i poznajomić się. Mogłem odczekać parę dni, ale byłoby to wbrew moim zasadom. Pamiętałem, co tatuś mi przykazywał. Że trzeba o jeden skok wyprzedzić innych, choćbyś wdepnął w krowie łajno...

Maebelle rzuciła serwetkę na stół, chwyciła łyżkę i wyrżnęła nią z całej siły o ścianę. Łyżka z brzękiem upadła na podłogę.

Gdyby ten twój tatuś żył i dostał mi się w ręce – zawołała – to bym ukręciła mu łeb jak tłustemu kogutowi na obiad w niedzielę! On jest powodem mojego nieszczęścia! Twój tatuś! Obyś nigdy nie miał ojca! Gdyby cię nie nauczył tych sztuczek, nigdy nie udałoby ci się namówić mnie do małżeństwa!

Ależ, Maebelle, wiesz dobrze, i to jest szczera prawda, że wszystko zaczęło się od pytania: jak się masz? Stałem tam na ganku od frontu, myślałem o tobie i podziwiałem twe wdzięki, kiedy odezwałaś się do mnie. I to jest niezbita prawda. Powiedziałaś wówczas, że jesteś gotowa natychmiast wyjść za mnie. Po czym dodałaś, że martwi cię to, iż sąsiedzi widzieli, jak przyszedłem do ciebie i rozmawiałem z tobą na ganku, wobec czego chciałabyś szybko wyjść za mnie, zanim ludzie w mieście wezmą nas na języki.

Maebelle otarła łzy z oczu. („Takich jak on jest wielu i wszędzie można ich znaleźć. Są to nicponie i dranie z szerokim uśmiechem na twarzy, a w kieszeni nie mają ani jednego dolara. Postępują tak, jakby dziś było wczoraj, i nie zdają sobie sprawy, że będzie jeszcze jutro. Gdyby byli szczeniakami, można by ich nazwać ostatnim miotem, bo są tak cherlawi, że większe szczenięta łażą po nich i dobrze się mają, a kiedy te mizeraki dostaną się do sutki, już nie ma w niej mleka. Ale tych ludzi nie można topić jak szczenięta, szwendają się więc po świecie i wypatrują, gdzie by się pożywić. Okazuje się, że zawsze ktoś nad nimi się zlituje i obdarzy najlepszym kąskiem.”)

Maebelle starannie złożyła serwetkę i uśmiechnęła się; bez śladu gniewu na pełnej twarzy.

Byłam strasznie samotna – zwierzyła się i pochyliła dokładając mu owsianki i bułeczek z kiełbasą. – Trudno to wytłumaczyć mężczyźnie, bo słowa nie mogą tego wyrazić. Prawdą jest, że chciałam być blisko ciebie. Jako młoda dziewczyna wiele razy odczuwałam potrzebę serdecznych uczuć. Teraz rzadko mi się to zdarza. Dla kobiety pod wpływem takich emocji nic innego się nie liczy i w obronie tych tęsknot gotowa jest na wszystko. Inaczej nie umiem wyjaśnić tego mężczyźnie. I nie waham się wyznać, że jestem jeszcze na tyle młoda, bym doznała tych uczuć, gdyś zapukał do moich drzwi. Drżałam na całym ciele. Dorosła kobieta staje się wtedy sobą. Teraz, gdyśmy się pobrali, chętnie wyznaję ci tę tajemnicę. Mówiąc o tym odczuwam ulgę. Jestem rada, że małżonkowie mogą rozmawiać o wszystkim spokojnie i swobodnie. Czy doznajesz tego samego uczucia?

Przerwała, by zaczerpnąć tchu. Pochyliła się i czule poklepała go po ramieniu.

Chyba rozumiem i cenię sobie każde twoje słowo. Mężczyzna często doznaje niepohamowanych pragnień i rozgląda się, gdzie by je zaspokoić.

Maebelle wstrzymała oddech tak długo, jak mogła.

Dlaczego całą noc nie było cię w domu? – spytała gniewnie. – Odpowiedz!

Przez wahadłowe drzwi z kuchni weszła Josene. Maebelle oparła się w krześle i zacięła usta. Josene przyniosła dzbanek gorącej kawy i placek ze słodkich kartofli. Postawiła dzbanek przed Maebelle, a placek przed Native’em. Kiedy pochyliła się, poczuł, jak musnęła go ramieniem.

Szeroki uśmiech rozjaśnił mu oblicze na widok placka, spojrzał na Josene i z uznaniem pokiwał głową. Stała wciąż tuż za jego krzesłem i uśmiechała się patrząc na niego.

Ależ to wspaniały przysmak – powiedział patrząc na placek, po czym podniósł wzrok na Josene i kiwnął jej głową. – Zawsze było to moje ulubione danie i mógłbym je jeść o każdej porze dnia. Tylko tego jednego zazdrościłem ludziom bogatym. Gdyby mi dane było dorobić się majątku, zbuduję ogromną piekarnię i będę produkował takie placki. Tatuś mówił mi...

Ani słowa więcej o tatusiu! – zawołała Maebelle uderzając nożem w stół.

Chciałem tylko powiedzieć, jak bardzo cenię sobie...

Idź do kuchni i weź się do roboty! – szorstkim tonem powiedziała Maebelle do Josene i odprawiła ją gestem ręki. – Słyszałaś? Nie stój tu i nie gap się. Nikt z tobą nie rozmawia. Wiesz, co masz robić, żeby zachować pracę.

Josene wolno odes...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin