Calderon Emilio - Mapa stworzyciela.doc

(998 KB) Pobierz

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

EMILIO CALDERON

 

Mapa Stworzyciela

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla prawdziwego José Marii Hurtado de Mendoza, za użyczenie mojemu bohaterowi imienia i wiedzy o architekturze faszystowskiej. Dla Marii Jesús Blasco, która opowiedziała mi o cmentarzu protestanckim w Rzymie i o stylu liberty. I oczywiście dla ducha Beatrice Cenci, który pewnej upalnej czerwcowej nocy podszepnął mi tę historię w gabinecie numer osiemnaście w Akademii Hiszpańskiej w Rzymie.

 

 

 

Niektórzy śnią, że to oni tworzą Historię. A życie przysłuchuje się innej historii.

Wolfang Rieberman

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

 

1

 

Kiedy w październiku 1952 roku przeczytałem w gazecie, że księciu Juniowi Valeriowi Cimie Vivariniemu ucięło głowę na lodowcu Schleigeiss, u podnóża góry Hochfeiler, w odległym zakątku Alp Austriackich, poczułem jednocześnie ulgę i niepokój. Ulgę, ponieważ jego śmierć oznaczała dla mnie zakończenie drugiej wojny światowej (mimo że Europa od kilku już lat powstawała z wojennych gruzów), niepokój, gdyż podczas ostatniej rozmowy z moją żoną Montse, chyba w marcu 1950 roku, Junio wyznał, że w razie jego nagłej śmierci otrzymamy pewne dokumenty oraz stosowne instrukcje. A kiedy Montse zapytała, o jakie dokumenty chodzi, Julio odparł, że to tajemnica, której nie wyjawi „dla naszego dobra”. Ponieważ wojna zakończyła się siedem lat temu, a Junio był gorącym zwolennikiem Trzeciej Rzeszy, bynajmniej nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z jego sprawami. Wieści o śmierci Junia - prócz kłopotów, jakich mogła nam ona przysporzyć - znalazły również żywy oddźwięk we wszystkich środkach przekazu, nie tylko dlatego, że dotyczyły postaci kontrowersyjnej, ale także dlatego, że inny mężczyzna, niejaki Emmanuel Werba, zginął kilka miesięcy wcześniej w tym samym miejscu i w ten sam sposób. Tragiczny koniec Junia i Werby zaowocował falą pogłosek o Bóg wie jakich skarbach ukrytych przez hitlerowców w Alpach Bawarskich, w ilościach wystarczających do stworzenia Czwartej Rzeszy. Skarby owe były ponoć strzeżone przez członków elitarnego oddziału SS - wiernych wyznawców ezoterycznych poglądów Reichsfuhrera Heinricha Himmlera.

Do nazwisk Junia i Werby dodać należy alpinistów Helmuta Mayera i Ludwiga Pichlera, których okaleczone zwłoki znaleziono nieopodal. Prasa podała, że w jednej z kopalń Alt Aussee odkryto podziemny korytarz z dziełami sztuki pochodzącymi z całej Europy: 6577 obrazami, 230 akwarelami i rysunkami, 954 rycinami i szkicami, 137 rzeźbami, 78 meblami, 122 arrasami i 1500 skrzyniami pełnymi książek. Były wśród nich dzieła braci van Eyck, Vermeera, Bruegla, Rembrandta, Halsa, Rubensa, Tycjana, Tintoretta i wielu innych mistrzów. Ponadto w miejscowości Redl-Zipf amerykański żołnierz natrafił na klejnoty, złoto i sześćset milionów fałszywych funtów szterlingów (ukrytych w kufrach i spichlerzach), którymi, gdyby wojna potrwała dłużej, Niemcy zamierzali podkopać gospodarkę Wielkiej Brytanii. Plan ten, nazwany operacją „Bernhard”, był dziełem komendanta SS Alfreda Naujocksa, a zatwierdzony został przez samego Hitlera. Do lipca 1944 roku hitlerowcy wyprodukowali czterysta tysięcy fałszywych banknotów, które zamierzali rozrzucić nad Anglią. Spowodowałoby to niezawodnie dewaluację funta szterlinga, a tym samym chaos w brytyjskiej gospodarce. Późniejsza sytuacja (Luftwaffe musiała skierować wszystkie samoloty do obrony niemieckiej przestrzeni powietrznej) uniemożliwiła realizację planu. Pieniądze ukryto w Austrii, gdzie ślad po nich zaginął. Tak więc śmierć Junia i Werby można było odczytać jako przestrogę dla śmiałków szukających legendarnych skarbów hitlerowskich.

Gdy zamknąłem gazetę, stanęły mi wyraźnie przed oczami wydarzenia sprzed piętnastu lat.

 

 

2

 

Wszystko zaczęło się pod koniec września 1937 roku, gdy don José Olarra, sekretarz Hiszpańskiej Akademii Historii, Archeologii i Sztuk Pięknych w Rzymie, chcąc wesprzeć finansowo oddziały generała Franco, wystawił na licytację obraz José Morena Carbonery. Nabywcą okazał się niemiecki polityk zamieszkały w Mediolanie.

Mijał już rok od wybuchu wojny domowej w Hiszpanii i życie w Rzymie z każdym miesiącem stawało się coraz cięższe. Już na samym początku ambasada hiszpańska przy Kwirynale opowiedziała się po stronie autorów zamachu stanu. Dotychczasowy dyrektor akademii, mianowany przez rząd republikański, został natychmiast odwołany i na czele instytucji stanął jej sekretarz. Fakt, że podróż z Rzymu do Hiszpanii była w owych warunkach nadzwyczaj niebezpieczna, pozwolił nam, czterem stypendystom przebywającym naówczas w akademii, wystarać się o przedłużenie stypendium. José Ignacio Hervada, José Muñoz Molleda i Enrique Pérez Comendador, któremu towarzyszyła żona Magdalena Lerroux, sympatyzowali z nacjonalistami, ja natomiast nie skłaniałem się ku żadnej ze stron. I tak, w towarzystwie sekretarza Olarry, jego rodziny oraz administratora, Włocha Cesare Fontany, upłynęły nam pierwsze miesiące hiszpańskiej wojny.

Brak wiadomości z pierwszej ręki oraz uprzywilejowane położenie akademii na szczycie wzgórza Gianicolo skłoniły ambasadę do zamontowania pod koniec 1936 roku na jednym z tarasów stacji radiotelegraficznej, pracującej dwadzieścia cztery godziny na dobę i obsługiwanej przez trzech techników.

Z nowym rokiem przybyło do akademii piętnaście katalońskich rodzin, które uciekły z Barcelony ze względu na swe nacjonalistyczne poglądy - byli to mieszczanie lękający się represji ze strony władz republikańskich i hord anarchistów. W lutym 1937 roku mieszkało nas więc w akademii ponad pięćdziesięcioro: pracownicy etatowi, stypendyści, wojskowi i „zbiegowie” (jak nazywał Olarra katalońskich uchodźców w raportach, których domagała się od niego ambasada hiszpańska przy Kwirynale). Oczywiście brak środków był coraz dotkliwszy i jeszcze przed końcem zimy głód i chłód dały się nam we znaki.

Gdy tylko Olarra napomknął o aukcjach, my, stypendyści, popierani przez gros „zbiegów”, postanowiliśmy zdobyć trochę gotówki, wystawiając na sprzedaż cześć zbiorów akademii. Sam sekretarz, wobec dramatycznie trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, musiał patrzeć przez palce na nasze postępki. Zaczęliśmy od wyprzedawania mebli. Jednak doszedłszy do wniosku, że drewno może się nam przydać na opał w mroźne dni, skoncentrowaliśmy się na książkach. Jeśli akademia posiadała cokolwiek wartościowego, była to niewątpliwie biblioteka z licznymi egzemplarzami pamiętającymi czasy jej założenia, przypadającego bodajże na rok 1881, a nawet starszymi - niektóre woluminy trafiły tu bowiem w spadku po mnichach zamieszkujących budynek od XVI stulecia. Magdalena Lerroux, żona stypendysty Pereza Comendadora, znała pewną antica librería przy ulicy Anima, postanowiliśmy więc spakować kilka cenniejszych tomów i spróbować szczęścia.

Wyborem książek zajęła się Montserrat, przedstawicielka młodego pokolenia „zbiegów”, która z własnej inicjatywy - dla odpędzenia nudy - postanowiła uporządkować bibliotekę akademii. Montserrat - nazywana zdrobniale Montse - ubrana nieodmiennie w koszulę i długą spódnicę w kolorze zgaszonej bieli oraz chustkę tej samej barwy, bardziej przypominała pielęgniarkę niż bibliotekarkę z powołania. Niekiedy zachowywała się jak nowicjuszka w zakonie: odzywała się z rzadka, ważąc każde słowo, zwłaszcza w towarzystwie starszych. Po kilku tygodniach Montse wyznała mi, że ubiór i obyczaje przyjęła za radą ojca, by nie zwracać na siebie uwagi. Jednak i tak zdradzały ją piękne zielone oczy, biała cera, przywodząca na myśl kararyjski marmur, długa, wyjątkowo delikatna szyja, wysmukła sylwetka oraz miarowy, elegancki chód. Był to ten typ urody, który wprawia w zakłopotanie mężczyzn i którego nie sposób ukryć pod żadnym przebraniem.

Pérez Comendador zaproponował, byśmy drogą losowania ustalili, kto ze stypendystów pomoże „zbiegowi” uzyskać od antykwariusza najkorzystniejszą cenę za nasze książki.

- Wypadło na ciebie, José María - stwierdził.

Wszelka odskocznia od nudnej codzienności, która sprowadzała się do czekania na wiadomości z Hiszpanii, nadchodzące za pośrednictwem stacji radiotelegraficznej, była mile widziana, dlatego nie dałem się długo prosić. Poza tym przyznaję, że Montse pociągała mnie od samego początku - upatrywałem być może w jej urodzie ratunku, sposobu na odwrócenie myśli od tragedii wojny.

- Ile mam zażądać? - zapytałem, nieobyty ze światem finansów.

- Dwa razy więcej, niż ci zaproponują. Zawsze zdążysz zejść do sumy pośredniej między ofertą kupującego a własnymi roszczeniami - powiedział Pérez Comendador, którego pożycie małżeńskie nauczyło baczyć na cyfry.

Niby zadurzony uczniak wybierający się na przechadzkę z ukochaną, wziąłem książki pod pachę i oddałem inicjatywę Montse.

Ruszyliśmy w dół poprzez rześką gęstwinę ogrodów akademii i wyszliśmy na ulicę Garibaldiego „zakazaną bramą”, nazywaną tak, gdyż policja Mussoliniego poleciła ją zamknąć - ponoć z winy anarchistów i kobiet lekkich obyczajów, korzystających z tego przejścia podczas nocnych wypadów. Domniemanymi anarchistami byli ni mniej, ni więcej tylko sami stypendyści akademii, w większości malarze i rzeźbiarze, a ladacznicami - ich modelki. Tymczasem, póki rozkaz nie został wykonany, nadal używaliśmy „zakazanej bramy”, wygodniejszej od tej prowadzącej na bardzo strome i męczące schody San Pietro in Montorio.

Gdy tylko gałęzie zniknęły nam znad głów, słońce nie omieszkało przypomnieć, że lato - upalne i wilgotne jak każde rzymskie lato - wciąż trwa. Jedynie szare chmury nad górami Albano wróżyły rychłe nadejście jesieni. Złamana biel stroju Montse przywiodła mi na myśl anioła, a jej rozkołysane biodra - diabła. Moją uwagę zwróciło głównie odkrycie, że jej zachowanie w akademii wynikało ze zwykłego wyrachowania. Odważę się nawet stwierdzić, że wtedy właśnie zaczęło kiełkować we mnie uczucie, którym zapałałem do niej później.

- Znasz drogę? - zapytała tonem, który wskazywał, że jej nieśmiałość pozostała w murach akademii.

- Tak, spokojna głowa.

- Po tutejszym bruku nie da się chodzić - poczęła się zżymać na kocie łby, pokrywające niemal wszystkie ulice Rzymu.

Dopiero wtedy spostrzegłem, że ma na nogach szpilki, zupełnie jakby wybierała się na potańcówkę z narzeczonym.

- Na takich obcasach możesz sobie zwichnąć kostkę - zauważyłem.

- Uznałam, że dodadzą mi powagi i stateczności. Mój ojciec często powtarza, że w interesach powaga i stateczność to podstawa.

W interesach oraz w życiu, pomyślałem, wyobrażając sobie wiecznie surową i uroczystą minę pana Fâbregasa, ojca Montse, przemysłowca tekstylnego i właściciela fabryki w Sabadell, zadręczającego się sytuacją w Barcelonie. Zawsze nosił przy sobie wycinek z artykułem brytyjskiego dziennikarza, niejakiego George’a Orwella - człowieka o lewicowych poglądach, sympatyzującego z hiszpańskim Frontem Ludowym - który pisał, że znalazłszy się w Barcelonie, poczuł, jakby trafił na inny kontynent, gdzie klasy zamożne przestały istnieć, podobnie jak zwroty grzecznościowe „pan”, „pani”, a kapelusz i krawat uchodziły za symbole faszystowskie. Pytany o powód przymusowej emigracji, pan Fâbregas wydobywał przesławny artykuł i odczytywał go głośno i wyraźnie. A jeśli rozmówca zarzucał generałowi Franco, że wystąpił przeciwko demokratycznie ustanowionemu porządkowi prawnemu, pan Fâbregas sięgał po inny wycinek prasowy, tym razem z niepodległościowego dziennika katalońskiego „La Nació” z 9 czerwca 1934 roku, z zakreślonym następującym zdaniem: Nigdy nie chcieliśmy negocjować z rządem hiszpańskim, bo zapach Cyganów nas mierzi, po czym dodawał: „Oto zapowiedź wojny. Oto dlaczego Franco musiał podrzeć talię kart - gracze okazali się oszustami hołdującymi najniższym instynktom”. Teraz, na obczyźnie, pan Fâbregas zbierał fundusze, by, jak mówił, uwolnić Katalonię od bolszewickiej anarchii.

- Podoba ci się Rzym? - zapytałem Montse, by przełamać pierwsze lody.

- Podoba mi się tutejsza zabudowa, ale wolę ulice Barcelony. Rzymskie ulice przypominają naszą dzielnicę Barri Xines, tyle że pełno tu pałaców. I to jakich pałaców! A ty? Lubisz Wieczne Miasto?

- Zamierzam tu spędzić resztę życia - odparłem zdecydowanie.

Myśl ta chodziła mi po głowie od wielu miesięcy, jednak po raz pierwszy wypowiadałem ją na głos.

- Jako stypendysta akademii? - zainteresowała się Montse.

- Nie, koniec wojny w Hiszpanii będzie równoznaczny z końcem akademii. Chcę otworzyć własną pracownię architektoniczną.

Dziwnym trafem to właśnie pisarz Ramón Valle-Inclán, ówczesny dyrektor Akademii Hiszpańskiej w Rzymie, ściągnął mnie do stolicy Włoch, abym badał tutejszą architekturę faszystowską, na wypadek gdyby niektóre jej elementy przydały się hiszpańskiej republice. Teraz Valle-Inclán spoczywał w rodzinnej galisyjskiej ziemi, a republika miała się lada moment rozsypać niczym źle skonstruowany budynek. Dzięki tematowi moich studiów uniknąłem, przynajmniej oficjalnie, podejrzeń ze strony sekretarza Olarry, do którego zadań należało donoszenie ambasadzie na osoby o niepewnych poglądach politycznych i dwuznacznym zachowaniu.

- Czemu nie chcesz wracać do Hiszpanii? Ja nie mogę się doczekać powrotu do Barcelony. Przecież właśnie architekci będą nam najbardziej potrzebni po wojnie.

Montse miała rację. Jeśli Franco wygra wojnę, będzie potrzebował inżynierów obeznanych z architekturą faszystowską. Jednak przyszłe potrzeby Franco miały się nijak do moich osobistych marzeń i oczekiwań.

- Nie mam rodziny. Nikt na mnie nie czeka w Hiszpanii - wyznałem.

Montse spojrzała badawczo, wyraźnie domagając się wyjaśnień.

- Moi rodzice nie żyją, podobnie zresztą jak moi dziadkowie. Na dodatek jestem jedynakiem.

- Ale masz chyba wujka czy kuzynów? Każdy ma jakiegoś kuzyna...

- Owszem, mam wujów i kuzynów, ale mieszkają w Santander i nie utrzymuję z nimi kontaktu. Wujków widziałem parę razy w Madrycie, gdy przyjechali dzielić spadek po moich dziadkach. Zresztą moi rodzice się z nimi poprztykali i podział majątku nie wyszedł nikomu na zdrowie. A jeśli chodzi o moich kuzynów, to dla mnie zupełnie obcy ludzie...

- Rodzina to miniatura państwa: zawsze znajdzie się w niej jakiś zdrajca - rzuciła Montse i westchnęła.

Tym razem ja zerknąłem na nią zdziwiony.

- Tak mawia mój tata. Mój stryj Jaime jest komunistą. Ojciec zabronił nam wymawiać nawet jego imię - dodała.

- A ty właśnie to zrobiłaś - zauważyłem.

- Bo nie chcę, by mój ojciec i stryj skończyli jak Kain i Abel.

Już miałem zapytać, komu wyznaczyła rolę Kaina, a komu Abla, ale ugryzłem się w język, nie chcąc wywołać sporu, który Bóg wie jak by się zakończył. Ostatnie miesiące nauczyły mnie, że podczas wojny słowa często prowadzą do nieporozumień, a nawet rękoczynów.

- W gruncie rzeczy twój ojciec ma rację. Rodziny są niczym państwa. Gdy ich członkowie wypowiedzą sobie wojnę, dbają już tylko o sprzyjający układ sił, nie zwracając uwagi na cierpienia, jakie sobie zadają - dodałem.

Ponte Sisto przeszliśmy na druga stronę Tybru, zatykając nos, by nie wdychać unoszących się nad wodą lepkich, gnilnych oparów. Rzeka przypominała ropiejącą bliznę na skórze miasta. Na jednym z końców mostu ktoś namalował fasces - topór wetknięty w wiązkę rózeg - symbol władzy konsulów i liktorów w starożytnym Rzymie, przyjęty przez Mussoliniego na godło swego ruchu.

Przy placu Navona, na wysokości fontanny dei Fiumi, Montse wspomniała o legendzie dotyczącej najsławniejszej fontanny Berniniego.

- Podobno kolosy symbolizujące Nil i Rio de La Plata odwracają głowę, by nie patrzeć na kościół Sant’Agnese in Agone architekta Francesca Borrominiego, którego niechęć do Berniniego, zresztą odwzajemniona, była wszystkim dobrze znana.

- Całe miasto powtarza tę bajkę wyssaną z palca - powiedziałem. - Fontanna powstała wcześniej niż kościół. Postać uosabiająca Nil ma zasłoniętą twarz, bo nie dotarto wtedy jeszcze do źródeł rzeki. Rzym pełen jest legend próbujących za wszelką cenę wyolbrzymić jego historię. Zupełnie jakby Wieczne Miasto nic było pewne swej urody i szukało sposobu, by się odmłodzić utrzymać przy życiu.

W antykwariacie - stareńkim sklepiku pełnym sławnych rycin Vedute di Roma Piranesiego i regałów uginających się od książek - powitał nas mężczyzna na oko pięćdziesięcioletni, obrzmiały i purpurowy, o okrągłej, nalanej twarzy, jaskrawoczerwonych policzkach, wytrzeszczonych, nabiegłych krwią oczach, haczykowatym nosie i lubieżnych wargach.

- Marcello Tasso - przedstawił się. - Przysyła was zapewne pan Pérez Comendador. Czekałem na was.

Za ladą dostrzegliśmy stolik z inkrustowanego drewna, a na nim otwartą starą księgę i kilka metalowych przedmiotów podobnych do narzędzi chirurgicznych. Widok ten tak nas zaskoczył, że pan Tasso pospieszył z wyjaśnieniem:

- Nie tylko skupuję i sprzedaję stare woluminy, ale również je odnawiam, a nawet przywracam im życie - stwierdził. - Niektórzy klienci nazywają mnie rzymskim lekarzem książek, z czego jestem bardzo dumny. Noszę się z myślą, by otworzyć muzeum sponiewieranej książki i udowodnić, że głównym jej wrogiem nie są owady, płomienie ani nawet słońce, wilgoć czy czas, lecz człowiek. Zakrawa to bez wątpienia na paradoks, skoro właśnie człowiek jest ich twórcą. To tak, jakby stwierdzić, że największym wrogiem człowieka jest Bóg... Choć niewykluczone, że Bóg pogardza ludzkością, podobnie jak ta pogardza książkami... Ale lepiej będzie się nam gawędziło w moim gabinecie. Proszę za mną.

Zanim się obejrzałem, pan Tasso odebrał mi książki, dając tym wyraźnie do zrozumienia, że znajdujemy się na jego terytorium.

Nie wiadomo, dlaczego panujący w księgarni stęchły zapach papieru nadjedzonego przez mole oraz entuzjazm właściciela przepełniały mnie poczuciem bezpieczeństwa. Zupełnie jakbym przeniósł się do czasów przedwojennych, do świata, w którym nie ma miejsca na przemoc. Jednak gdy tylko znalazłem się w gabinecie, wyrwała mnie z tego błogiego stanu zawieszona na ścianach kolekcja rycin: cykl Carceri d’Invenzione (Więzienia wyobraźni) - szesnaście akwafort wykonanych przez samego Piranesiego w 1762 roku - w którym artysta przedstawił nierealne konstrukcje z kładek i schodów wiodących do strasznego podziemnego świata, niewykluczone, że do samego piekła. Na rycinach wykonanych wbrew pozorom w dobie oświecenia dominują mrok i światłocienie. Na jednej z nich dojrzałem zdanie historyka Liwiusza dotyczące Marcjusza Ankusa - pierwszego króla, który polecił zbudować w Rzymie więzienie:

AD TERRORES INCRESCENTIS AUDACIE

- Podobają ci się Więzienia Piranesiego? - zagadnął mnie pan Tasso, widząc, że nie odrywam wzroku od sztychów.

- Niespecjalnie. Zbyt mroczne jak na mój gust - odparłem.

- Bo i są mroczne. Piranesi przedstawił tu wszystko, co pęta człowieka: lęk i cierpienie płynące z faktu, że jesteśmy śmiertelni, ogrom przestrzeni, przypominający o naszej znikomości, ludzką istotę przemienioną w Syzyfa, świadomą, że pojedynek z życiem jest z góry przegrany... Ale proszę, rozgośćcie się.

Nie ruszyliśmy się z miejsc, ponieważ na obu fotelach przeznaczonych dla gości leżała sterta zakurzonych książek.

- Napijecie się czegoś? - zaproponował po chwili gospodarz.

Odmówiliśmy ruchem głowy, choć od spaceru i zdenerwowania zaschło nam w gardłach.

- Zobaczmy, co my tu mamy.

Pan Tasso obejrzał towar niezwykle starannie, z wprawą osoby, która wie, z czym ma do czynienia. Jednym spojrzeniem obrzucił okładki, spis treści, jakość papieru oraz zbadał stan oprawy każdego egzemplarza.

- Skąd to wzięliście? - zapytał na koniec, podnosząc brwi i wskazując na jeden z woluminów.

- Wszystkie książki pochodzą z biblioteki Akademii Hiszpańskiej - wyjaśniła Montse doskonałym włoskim, który wprawił mnie w zdumienie.

Pan Tasso odczekał kilka sekund, po czym dodał:

- To bardzo cenna książka. Słyszeliście o Pierusie Valerianusie?

Znów pokręciliśmy głowami.

- Był protonotariuszem apostolskim papieża Klemensa VII. Napisał dzieło Hieroglify, czyli komentarz do świętych znaków Egipcjan tudzież innych plemion, które składało się z pięćdziesięciu ośmiu rozdziałów i ukazało się drukiem w roku 1556 w Bazylei. Valerianus należał do pierwszych pisarzy, starających się odszyfrować egipskie hieroglify. Podkreślał przy tym znaczenie symboliki zwierzęcej w nawiązaniu do nauk przyrodniczych. Było to nie lada wyzwanie, zwłaszcza że mówimy o czasach wzmożonej działalności kontrreformacji.

- I? - zapytała Montse.

- Wasz egzemplarz pochodzi właśnie z tamtego pierwszego wydania z 1556 roku.

- Czyli go pan kupuje - stwierdziłem pewny siebie.

Pan Tasso rozsunął wargi w szerokim uśmiechu, ukazując nam przy tym ostro karmazynowy język.

- Powiedzmy, że mam na niego kupca, kogoś, kto zapłaci za waszego Valerianusa niezgorszą sumkę.

- A co z resztą książek? - wtrąciłem, by zakończyć negocjacje.

- Resztę biorę ja. Wojna w Hiszpanii przyczyniła się do wzrostu zainteresowania waszą literaturą wśród włoskich czytelników. A w sprawie Valerianusa wpadnijcie jutro o tej samej porze.

Dobiwszy interesu, z pieniędzmi w kieszeni, sięgnąłem po cenny wolumin i skierowałem się ku drzwiom.

- Lepiej niech Valerianus zostanie tutaj, pośród moich książek. Zaopiekuję się nim jak należy - zaproponował gospodarz.

Zerknąłem na księgarza nieufnie, ale po chwili przyznałem mu rację. Jego sklepik będzie nazajutrz stać w tym samym miejscu - jak przez ostatnie trzydzieści lat.

- Zgoda, ale proszę wypisać pokwitowanie. I obiecać, że jeśli książka zostanie skradziona lub dozna uszczerbku, możemy liczyć na sprawiedliwe odszkodowanie.

Mnie samego zdumiały me zdolności handlowe, zwłaszcza że pan Tasso sięgnął po pióro, by spełnić moje żądanie.

- Twoja godność?

- José Maria Hurtado de Mendoza.

Wyszliśmy ze sklepu, nie posiadając się z dumy i zadowolenia. W kieszeniach mieliśmy pełno gotówki, a nazajutrz miało być jej jeszcze więcej. A przecież w akademii czekało na nas jeszcze mnóstwo książek. Przy odrobinie szczęścia nadchodzącą zimę dane nam będzie spędzić w cieple i przy suto zastawionym stole. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo miało się niebawem zmienić nasze życie.

 

 

3

 

Bezsenność wywabiła mnie z łóżka około północy. Postanowiłem wyjrzeć na taras i spytać o wieści z Hiszpanii. Oczywiście były to informacje przesiane przez sito cenzury. Sekretarz Olarra, piastujący urząd komisarza politycznego, skrzętnie powiadamiał nas o sukcesach nacjonalistów, krytykując przy tym zawzięcie ducha republiki i mieszając z błotem broniących jej żołnierzy, których nazywał pogardliwie „hołotą bez t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin