Jan Brzechwa - Tryumf Pana Kleksa.pdf

(785 KB) Pobierz
Ptasia historia
Akademię pana Kleksa ukończyło w tym roku trzech Aleksandrów, dwóch Anastazych,
czterech Albinów, dwóch Agenorów, trzech Aleksych, jeden Apolinary i ja. Razem było
nas siedemnastu.
Wręczając nam dyplomy, pan Kleks na każdym z nich kładł swój podpis, ozdobiony
wszelkimi możliwymi zakrętasami i zawijasami, jakie tylko zdołała wymyślić kaligrafia
na przestrzeni wieków.
Po wspólnym uroczystym obiedzie odśpiewaliśmy chórem hymn Akademii, po czym
pan Kleks, stoją swoim zwyczajem na jednej nodze, wygłosił do nas pożegnalne
przemówienie. Wryło się ono w moją pamięć na całe życie.
– Moi drodzy – powiedział pan Kleks – po latach ogromnych wysiłków napełniłem
wasze puste głowy mądrością, o której w innych uczelniach nikomu nawet się nie śni.
Wiecie, że wynalazłem własną metodę wlewania oleju do głowy. Dzięki temu wam,
którzy przybyliście do mojej Akademii jako kapuściane głowy, zdołałem zaszczepić wiele
rzadkich umiejętności i z nieuków uczyniłem młodych uczonych. Wzmocniłem też waszą
pamięć przy pomocy soku malinowego i nalewki na piegach. Mam więc nadzieję, że
potraficie przekazać zdobytą wiedzę następnym pokoleniom i rozsławić moją Akademię
na cały świat. Każdy z was pójdzie odtąd własną drogą, a ja… Ja muszę udać się do
krainy, która na mojej mapie figuruje jako Alamakota. O ile pamiętacie, utknęli tam przed
laty bajdoccy żeglarze. Obowiązek nakazuje mi ich odszukać. Żegnam was, moi drodzy!
Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-pam-pam!
Po tych słowach pan Kleks wydął policzki i na połach surduta uniósł się w powietrze,
jak to czynił zwykle, gdy zamierzał wyruszyć w podróż. Przez chwilę krążył jeszcze
ponad naszymi głowami, po czym wymknął się przez okno, wzbił w górę i odpłynął
w kierunku południowo-wschodnim. Jego rozwiana broda pozostawiała za sobą jasną
smugę, a okulary posyłały nam pożegnalne migotliwe “zajączki”. Długo jeszcze
widzieliśmy w oddali ulatującą postać ukochanego profesora, która z minuty na minutę
stawała się coraz mniejsza, aż w końcu znikła nam z oczu.
Pożegnałem kolegów, spakowałem zeszyty, galowe lampasy do spodni oraz kilka
drobnych sekretów, które wygrałem od pana Kleksa w “trzy wiewiórki”, i radośnie
pomknąłem do domu na ulicę Korsarza Palemona.
Mieszkanie rodziców zastałem jednak zamknięte.
Stary dozorca Weronik dostał na mój widok długotrwałej czkawki. Niegdyś nazywał
się po prostu Franciszek, ale kilka lat temu przyjął imię po swojej zmarłej żonie Weronice.
Tak bardzo ją kochał, iż pragnął w ten sposób utrwalić jej pamięć wśród lokatorów.
Czekałem jakiś czas, aż minie mu atak czkawki, w końcu zniecierpliwiony uderzyłem
go kilkakrotnie w plecy tobołkiem z książkami. Weronik parsknął, wykonał parę
przysiadów i oświadczył tajemniczo:
– Pan Niezgódka, czyli pański ojciec, na wiosnę tego roku zmienił się w szpaka
i wyfrunął z domu. Nawet nie zatrzepotał na pożegnanie. Wyfrunął i tyleśmy go widzieli.
A pani starsza włożyła kapelusz z kwiatkami, wzięła pod pachę elektroluks i poszła do
lasu robić porządki. Wszystko to stało się z powodu paczki, którą przyniósł listonosz. Bo
jak tylko listonosz wsiadł na rower i odjechał, pan Niezgódka zaraz wyfrunął.
Wiedziałem, że Weronik jest dziwak i że po śmierci żony zdziwaczał jeszcze bardziej,
toteż nie wdawałem się z nim w dalsze rozmowy, lecz wziąłem klucz i wszedłem do
mieszkania. Zastałem w nim straszliwy nieład. Wszędzie pełno było damskich kapeluszy,
wstążek i sztucznych kwiatów. W kuchni piętrzyły się nie zmyte naczynia, a w jadalni
z żyrandola zwisały wianki suszonych grzybów, przeważnie muchomorów. Pod nogami
chrzęściły rozsypane ziarna, używane do karmienia kanarków. W gabinecie ojca na
biurku, na szafach, na etażerkach poustawiane były rozmaite wypchane ptaki. Ptasie pióra
walały się po podłodze, a kolorowy puch unosił się w powietrzu.
Zauważyłem już w dzieciństwie, że ojciec miał w twarzy coś ptasiego. Teraz mogłem
stwierdzić, że głowy wypachanych ptaków dziwnie przypominają mi twarz ojca. Kiedy
zaś wziąłem się do sprzątania i całą tą ptasią kolekcję wyniosłem na balkon, zielona
papuga, którą nieostrożnie przydepnąłem, wydała skrzeczący dźwięk, do złudzenia
przypominający głos mego kochanego ojca.
Uwijałem się do późnego wieczora, żeby mieszkanie jako tako doprowadzić do
porządku. Następnie wszystkie pokoje pozamykałem na klucz, zachowując dla siebie
jedynie gabinet. Przemeblowałem go, wyniosłem zbędne sprzęty, a także wszystkie
książki, jako że ojciec zbierał wyłącznie oprawy, usuwając z nich przy pomocy brzytwy
zadrukowane stronice. Za to wszystkie tytuły wyciśnięte na grzbietach umiał na pamięć.
Treść książek wymyślał i pisał sobie sam, według własnego upodobania, a po skończonej
pracy stosy zapisanych kartek wrzucał do pieca. Kiedy zaś później zachodziła potrzeba,
pisał książkę na nowo, za każdym razem inaczej.
Na szafie postawiłem wypchanego sokoła i włożyłem mu na dziób okulary, żeby mi
przypominał mego ukochanego ojca. Nakręciłem też wszystkie zegary i każdy nastawiłem
na inną godzinę. Po prostu nie chciałem przeszkadzać sobie w pracy obserwowaniem
czasu. Wreszcie na drzwiach przytwierdziłem tabliczkę, na której widniał napis:
ADAM NIEZGÓDKA Absolwent Akademii Ambrożego Kleksa Doktor Filologii
Zwierzęcej
Tak, tak, moi drodzy! Był to pracowity dzień, pełen przeżyć i niespodzianek.
Gdy jeden z zegarów wskazywał północ i wypachana kukułka, naśladując głos mego
ojca, zakukała dwanaście razy, położyłem się spać. Ojciec w latach mego dzieciństwa
zawsze wieczorem otulał mnie kołdrą i kukał na dobranoc. Tej nocy śnił mi się Weronik
fruwający na uskrzydlonym elektroluksie, ale do snu tego nie przywiązywałem większej
wagi.
Nazajutrz, nie tracąc czasu, zabrałem się do moich zajęć. Od kilku lat prowadziłem
studia nad żabim językiem i miałem na ukończeniu słownik porównawczy żabich gwar
w jeziorach i w stawach. Nadto na zamówienie Instytutu Spraw Zmyślonych podjąłem się
opracowania odmiennych zasad wymowy psiego “hau” i kociego “miau” w dwudziestu
sześciu językach i narzeczach Dalekiego Wschodu. Nie będę również taił, że od dawna już
głowiłem się nad transkrypcją bzykania komarów na chór i orkiestrę dętą, gdyż bardzo
kocham muzykę, zwłaszcza różne pa-ram-pam-pam oraz pi-lim-pim-pim znane mi
z Akademii pana Kleksa.
W chwili gdy byłem pogrążony w rozmyślaniach, rozległ się dzwonek u drzwi
wejściowych. Pobiegłem do przedpokoju w nadziei, że to może rodzice. Tymczasem na
progu ukazał się listonosz, a za nim Weronik. Musiał być bardzo przejęty, gdyż znowu
miał atak czkawki.
Listonosz urzędowym ruchem podał mi paczkę i powiedział tylko jedno słowo:
– Pokwitować.
Pokwitowałem. A ponieważ nie miałem drobnych, ofiarowałem mu wypchanego
drozda.
Listonosz na chwilę się ożywił i rzekł:
– A nie ma pan przypadkiem szpaka?
I nie czekając na odpowiedź, zbiegł beztrosko po schodach. Ale Weronik został. Minął
mu już atak czkawki, więc idąc za mną do gabinetu, mówił tajemniczym szpetem:
– Taką samą paczkę dostał pan starszy. I zaraz potem wyfrunął. Widziałem to własne
oczy! Trzeba uważać. Radzę zamknąć balkon, bo i panu może się to przytrafić.
Ostrożność przede wszystkim. Pan Chryzantemski upuścił pewnego razu z balkonu
trzeciego piętra złotą rybkę. Wszyscy okropnie się przejęli, musiałem sprowadzić
weterynarza. Weterynarz ją odratował, owszem, ale biedaczka stracił kolor. Nie jest już
złotą rybką, za przeproszeniem. O, nie!
Słuchałem tej paplaniny z roztargnieniem, a równocześnie rozwijałem paczkę. Była
okręcona kilka razy w papier i za każdym razem osobno przewiązana sznurkiem.
Przecinałem sznurki, zdzierałem papier, aż wreszcie pozostało mi w rękach małe
drewniane pudełeczko.
Weronik przylgnął twarzą do mego ramienia. Z ciekawości zaniemówił i w milczeniu
chuchał na mnie piwem.
Ostrożnie otworzyłem pudełeczko. Wewnątrz leżał guzik. Duży czarny guzik.
Natychmiast odżyła mi w pamięci opowieść szpaka Mateusza o guziku od cudownej
czapki bogdychanów. Pamiętacie chyba tę osobliwą historię przemiany księcia w szpaka,
historię, która przed dziesięciu laty obiegła cały świat. A więc wszystko stało się teraz
jasne i rozumiałe, zwłaszcza gdy odczytałem włożoną do pudełeczka kartkę. Wypisane
były na niej słowa następujące: “Zwracam tę błahostkę, którą znalazłem w basenie
fontanny. Alojzy B”.
No tak! Oczywiście! Ojciec niebacznie przekręcił podesłany mu podstępnie guzik
i zamienił się w szpaka. A potem wyfrunął i niechcący upuścił guzik do fontanny. Dlatego
nie mógł już odzyskać swej normalnej postaci. Matka zaś poszła do lasu na poszukiwanie
ojca i zabrała z sobą elektroluks, żeby bronić go przed drapieżnikami. Pamiętała, że nasz
kot Hieronim na widok elektroluksu z przerażenia prychał i uciekał na dach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin