Jan Brzechwa - Podróże Pana Kleksa.pdf

(615 KB) Pobierz
Bajdocja
Działo się to w czasach, kiedy atrament był jeszcze zupełnie, ale to zupełnie biały,
natomiast kreda była czarna. Tak, tak, moi drodzy, kreda była jeszcze wtedy kompletnie
czarna. Łatwo sobie wyobrazić, ile z tego powodu wynikało kłopotów i nieporozumień.
Pisało się białym atramentem na białym papierze i czarną kredą na czarnej tablicy. Tak,
tak, moi drodzy, sami chyba rozumiecie, że napisane w ten sposób litery były całkiem, ale
to całkiem niewidoczne. Gdy uczeń pisał wypracowanie, nauczyciel nigdy nie wiedział,
czy kartki są zapisane, czy też nie zapisane. Uczniowie wypisywali przeróżne głupstwa na
papierze lub na tablicy, ale nikt nie mógł tego sprawdzić ani nawet zauważyć. Listy pisane
w ten sposób były zupełnie nieczytelne, toteż mało kto pisywał je w tych czasach.
Urzędnicy w biurach zapełniali pismem ogromne księgi, ale na próżno ktokolwiek
usiłowałby odnaleźć w nich ślady liter lub cyfr. Po prostu były niewidoczne. I gdyby nie
to, że istnieje w biurach z dawna zakorzeniony zwyczaj prowadzenia ksiąg, na pewno
zaniechano by tej żmudnej i niepotrzebnej pracy.
Ludzie podpisywali się na rozmaitych papierach i dokumentach, chociaż doskonale
wiedzieli, że nikt, nie wyłączając ich samych, podpisów tych nigdy nie odczyta
i najwymyślniejsze nawet zakrętasy pójdą na marne. Ale ponieważ od niepamiętnych
czasów podpisywanie się sprawiało ludziom ogromną przyjemność, nie zważali więc na
to, że biały atrament jest niewidoczny na białym papierze. Tak, tak, moi drodzy, ci, co się
podpisywali, nie przejmowali się zupełnie tym przykrym stanem rzeczy. I nie wiadomo,
jak długo trwałby on jeszcze, gdyby nie pan Ambroży Kleks.
Sławny ten mędrzec, dziwak i podróżnik, uczeń wielkiego doktora Paj-Chi-Wo,
założyciel słynnej Akademii, wylądował pewnego dnia całkiem przypadkowo w jednym
z portów Półwyspu Bajkańskiego.
Po długich wędrówkach dotarł pan Kleks do Bajdocji, rozległego i bogatego kraju,
leżącego na zachodnim wybrzeżu półwyspu. Łagodny charakter i gościnność Bajdotów,
ich zamiłowanie do bajek, dzielność mężczyzn i uroda bajdockich dziewcząt zachęciły
pana Kleksa do bliższego zapoznania się z językiem, życiem i obyczajami tego ludu.
Zamieszkał więc w stolicy państwa, Klechdawie, położonej u podnóża góry zwanej
Bajkaczem. Większość mieszkańców Klechdawy zajmowała się hodowlą kwiatów, toteż
miasto tonęło w zieleni i wyglądało jak czarodziejski ogród. Parki, cieplarnie i klomby
usiane były kwiatami nieznanych i niespotykanych odmian.
Powietrze w Klechdawie, przesycone aromatem róż, lewkonii, jaśminów i rezedy,
odurzało mieszkańców i tym zapewne tłumaczyć można ich niezwykłe zamiłowanie do
układania bajek. W alejach i parkach bajkopisarze odziani w barwne stroje i uwieńczeni
kwiatami opowiadali bajki tak niezwykłe, że nikt ze słuchaczy nie umiałby żadnej z nich
powtórzyć.
Bajdoci mówili językiem bardzo podobnym do innych języków, z tą tylko różnicą, że
nie znali i nie używali samogłoski “u”. Tak, tak, moi drodzy, litera “u” nie była im
zupełnie znana. Dlatego też “mur” po bajdocku posiadał brzmienie “mr”, “ucho” po
bajdocku było “cho”, “mucha” – “mcha”, “kura” – “kra” itd. Pan Kleks bardzo szybko
podchwycił tę szczególną cechę języka Bajdotów i już po kilku dniach władał nim
doskonale.
Klechdawianie mieszkali w małych, jednopiętrowych domkach, obrośniętych dookoła
zielenią i kwiatami. Ich barwy i zapachy zwabiały niezliczone ilości motyli, które czyniły
otaczający świat jeszcze barwniejszym. Śpiewy ptaków rozbrzmiewały tam od wczesnego
świtu do późnego zmierzchu przez cały niemal rok, bowiem jesień i zima w Bajdocji
trwały bardzo krótko. Zaledwie jeden miesiąc, pięć dni i dwie godziny.
Raz na dwadzieścia lat odbywał się zjazd wszystkich bajkopisarzy bajdockich, którzy
wybierali spośród siebie Wielkiego Bajarza. Był nim jak się łatwo domyślić autor
najpiękniejszej bajki. Przybyli na zjazd rozbijali namioty w Dolinie Tulipanów, które
pachną najsubtelniej i odurzają mniej niż inne kwiaty. Wstępowali oni kolejno na wieżę
wzniesioną w sercu doliny i wygłaszali po jednej ze swych bajek. Musieli mówić bardzo
donośnie, tak aby wszyscy zebrani mogli ich słyszeć, toteż przez cały czas, dla
wzmocnienia strun głosowych, odżywiali się tylko miodem i sokiem morwowym.
Wszyscy słuchali współzawodników z niesłabnącą uwagą, gdyż dla Bajdotów nie istniało
nic piękniejszego i ciekawszego niż bajki.
Tak, tak, moi drodzy, bajki były dla nich czymś najważniejszym. Ponieważ Bajdocja
miała bardzo, bardzo wielu bajkopisarzy, więc wygłaszanie bajek trwało od rana do
wieczora przez dwa, a czasem nawet przez trzy miesiące. Ale zjazd taki odbywał się raz
na dwadzieścia lat, słuchacze byli więc niezwykle cierpliwi, nikt nie zakłócał spokoju,
a nawet rzadko kto kichnął, chyba że już w żaden sposób nie mógł się od tego
powstrzymać.
Każdy z obecnych dostawał malutką gałkę z kości słoniowej, którą wręczał autorowi
najpiękniejszej, jego zdaniem, bajki. Kto zebrał najwięcej gałek z kości słoniowej, został
Wielkim Bajarzem. Wręczano mu ogromne złote pióro, będące oznaką najwyższej władzy
w Bajdocji, i wprowadzano go uroczyście przy dźwiękach muzyki do marmurowego
pałacu, wznoszącego się na szczycie Bajkacza. Tam Wielki Bajarz zasiadał na misternie
rzeźbionym fotelu z wonnego sandałowego drzewa i od tej chwili stawał się głową
państwa bajdockiego na przeciąg dwudziestu lat i sprawował rządy przy pomocy siedmiu
innych znakomitych bajkopisarzy, zwanych Bajdałami, czyli doradcami.
Cały naród czcił Wielkiego Bajarza i okazywał mu bezwzględne posłuszeństwo.
Najznakomitsi ogrodnicy przysyłali mu rzadkie odmiany kwiatów i najwonniejszy miód
ze swoich pasiek. Na pałacowych trawnikach młode tancerki bajdockie, naśladując
motyle, odgrywały barwne pantomimy; najlepsi muzycy, ukryci w cieniu drzew, na
swoich instrumentach o jednej srebrnej strunie, zwanych bajdolinami, naśladowali szum
wiatru, szmer strumienia, trzepot ptaków, szelest liści i brzęczenie pszczół. Każdy starał
się, w miarę swych sił, uprzyjemnić, upiększyć i ubarwić życie Wielkiego Bajarza, aby
pobudzić jego natchnienie.
Ale bajki, to największe bogactwo ludu bajdockiego, ginęły nie utrwalone, nie
przekazane nie tylko innym narodom, ale nawet potomnym we własnym kraju. Nikt
bowiem nie mógł ogarnąć pamięcią wciąż nowych bajek, a nie znano sposobu utrwalania
ich na papierze, gdyż atrament był biały. Tak, tak, moi drodzy, w tych czasach przecież nie
znano jeszcze czarnego atramentu.
Jeden z uczonych bajdockich po wielu latach pracy obmyślił sposób wiązania
supełków, które odpowiadały poszczególnym literom i wyrazom.
Bajkopisarze jęli tedy za pomocą tego niezmiernie skomplikowanego systemu
przenosić swe utwory na zwoje sznurków, a odpowiednio wyszkolone dziewczęta,
przepuszczając supełki przez palce, umiały je odczytywać. Powstały niebawem liczne
biblioteki, gdzie na półkach przechowywano kłębki sznurków powiązanych w różnorodne,
misternie splątane supełki, podobnie jak dziś przechowuje się książki. Tysiące bajdockich
bajek utrwalano w ten sposób, doprowadzając wiązanie supełków do coraz większej
doskonałości.
Stało się jednak nieszczęście, którego nawet najmądrzejsi ludzie w Bajdocji nie mogli
przewidzieć. Oto pewnego dnia, u schyłku lata, pojawił się nagle owad wielokrotnie
mniejszy od komara, zwany supełkowcem, który żywił się tylko i wyłącznie supełkami.
Rozmnażał się on z nadzwyczajną szybkością. Już po kilku godzinach chmary
drobniutkich, prawie niewidzialnych szkodników przeniknęły do wszystkich bibliotek
i zanim zdołano przedsięwziąć jakiekolwiek środki zaradcze, pożarły wszystkie supełki,
skarb bajdockiego bajkopisarstwa.
Gdy przerażony Wielki Bajarz przybył wraz z Bajdałami do biblioteki narodowej
w Klechdawie, zastał tam jedynie zwały pyłu i stosy drobniutkich muszek, napęczniałych
z przejedzenia.
Wielki Bajarz zasiadł w swoim fotelu, zamyślił się głęboko i przez cały tydzień nie
zajmował się sprawami państwa, a Bajdałowie na próżno usiłowali przypomnieć sobie
bajki swego władcy, pożarte przez supełkowce. Potem zawarły się wszystkie okna
marmurowego pałacu i przez długie miesiące trwała żałoba narodowa.
Skoro jednak Bajdoci otrząsnęli się ze swej straszliwej zgryzoty i wrócili do
codziennych zajęć, uczeni zaczęli szukać innego sposobu utrwalania dzieł bajkopisarzy.
Ale nowe próby również zawiodły. Nikt nie potrafił wynaleźć sposobu nadania bajkom
żywota trwalszego aniżeli żywot motyli unoszących się nad kwietnikami Klechdawy.
Działo się to za panowania Wielkiego Bajarza, który nazywał się Apolinary Mrk, co po
polsku należy czytać Apolinary Mruk. Zyskał on sławę największego w dziejach Bajdocji
bajkopisarza i lud czcił go bardziej niż wszystkich jego poprzedników.
Był to tłuściutki jegomość w wieku lat około pięćdziesięciu, na krótkich nóżkach, które
nie sięgały do ziemi, gdy siadał na swoim urzędowym fotelu z sandałowego drzewa.
Odznaczał się niezwykłą pogodą i dobrotliwością. Twarz miał okrągłą, bez zarostu, głowę
łysą, okoloną wianuszkiem siwiejących włosów, maleńkie, śmiejące się oczki i nos
przypominający czerwoną rzodkiewkę, która pozostała na talerzu tylko dlatego, że była
ostatnia.
Raz w tygodniu Wielki Bajarz ukazywał się na balkonie marmurowego pałacu
i opowiadał tłumom zgromadzonym w ogrodach swoją najnowszą bajkę. Ale bajki te były
zbyt czarodziejskie, aby ktokolwiek zdołał je zapamiętać. Tak, tak, moi drodzy, były to
Zgłoś jeśli naruszono regulamin