Sen we mgle - Jurij Rytcheu.txt

(537 KB) Pobierz
1
Rankiem czwartego wrzenia 1910 roku mieszkańcy osady Enmyn, położonej nad brzegiem Oceanu Lodowatego, usłyszeli dziwny huk. Nie był to trzask pękajšcego lodu ani łoskot lawiny nieżnej czy głazów osypujšcych się ze skalistego cypla Enmyn.
Toko stał wtedy iw czottagynie * i nacišgał na siebie białš kamlejkę**. Ostrożnie wsuwał ręce w szerokie rękawy, dotykał materiałem twarzy, wdychał ostry, obcy zapach. Pomylał, że nie będzie można wybrać się w tej kamlejce na piece ***, póki nie wywietrzeje ona na zimnie. W przeciwnym razie wszystko, czego dotknie: potrzaski, winczester, rakiety nieżne  wszystko przejdzie tym zapachem.
W uszy uderzył głony łoskot. Toko szybko wysunšł głowę z czottagynu i jednym susem wyskoczył na zewnštrz.
Tam, gdzie jeszcze wczoraj stał statek białych, powoli rozpływał się obłok; pod nogami Toko chrzęciły odłamki lodu.
Przyczynš łoskotu był statek. Ze  wszystkich  dwunastu jarang  wysypali się ludzie. Stali w milczeniu, twarzami zwróceni  w  stronę statku, i zastanawiali się nad przyczynš dziwnego wybuchu.
Nadszedł Armol.
* Czottagyn  zimna częć jarangi, chaty czukockiej. , 
** Kamlejka  parciany kitel, nakładany na futrzanš odzież, wierzchnie okrycie z kapturem. 
*** Piesiec  lis polarny.
  Pewnie próbowali rozbić lód.
  Też tak mylę  zgodził się Tako i obaj myliwi szybkim krokiem ruszyli do uwięzionego statku.
Obłok rozwiał się i w mroku poranka można już było dostrzec otwór w lodzie pod bukszprytem. Stopy coraz częciej natykały się ma gęsto rozrzucone wokół odłamki lodu.
Na pokładzie słychać było wzburzone głosy i w żółtym wietle iluminatorów migały ciemne sylwetki.
Toko i Armol zwolnili kroku. Pozostali zbliżyli się do nich.
  Krew!  wykrzyknšł Toko, pochylajšc się nad ladami, wiodšcymi od dziury w lodzie do statku.
  Krew!  powtórzyli ludzie, patrzšc na plamy.
Z oblodzonej drewnianej nadbudówki dobiegł długi, przecišgły jęk, przypominajšcy wycie rannego .wilka.
  Nieszczęcie!  krzyknšł Toko i jednym skokiem znalazł się na pokładzie.
Uchylił ostrożnie drzwi i zobaczył białych marynarzy Stłoczonych porodku kajuty. Pod niskim sufitem unosiła się para z oddechów. Napełnione foczym tłuszczem blaszane kaganki ledwo się tliły.
Wraz z Toko do kajuty wtargnęło mrone powietrze, więc wysoki marynarz z szyjš okręconš kwiecistym szalem krzyknšł co ostro i gniewnie. Toko nie znał języka białych, ale zrozumiał, że każš mu się wynosić. Wyskoczył z kajuty, czujšc za plecami wzniesionš do ciosu pięć.
Ludzie z osady Enmyn stali przy burcie. W milczeniu, wzrokiem zapytywali Toko, co się stało, ale ten tylko pokręcił głowš i przyłšczył się do tłumu.
Statek przybił do Enmynu jakie dziesięć dni temu. Prawdopodobnie zapucił się daleko na północ, za cieninę między Niewidzialnš Ziemiš * a brzegiem kontynentu, i teraz zmykał pospiesznie przed nacierajšcymi polarna, lodowymi, które zamierzały zajšć siwe miejsce na całš długš zimę. Ale lód mimo wszystko dogonił statek i przycisnšł go do skalistego wybrzeża Enmynu.
* Niewidzialna Ziemia  Wyspa Wrangla.
Biali zeszli na brzeg. Na ich twarzach widać było smutek i zmęczenie. Chodzili po jarangach i w odróżnieniu od swych poprzedników pytali nie o futra, nie o fiszbin czy kły morsa, ale o ciepłš odzież i mięso reniferowe. Mięsa nie było, ale biali nie pogardzili nawet wštrobš morsów.
Za odzież płacili niskš cenę, dawali jednak towar solidny i potrzebny: igły, siekiery, piły, kotły.
Kapitan z długš kocistš twarzš o mocno cišgniętej, suchej, szorstkiej skórze, z kępkami zarostu na policzkach, rozmawiał z Orwo, który kiedy pływał na szkunerze wielorybniczym i nawet mieszkał w Ameryce, wypytujšc go o drogę do cieniny Irwytgyr i spoglšdajšc z niepokojem na zacišgnięty zwartym lodem horyzont.
Orwo zrobiło się żal kapitana, próbował więc go przekonać, że już nieraz tak było, że powieje silny jużak * i odegna lód od brzegu. Zdarzało się to nie tylko w poczštkach zimy, ale nawet w połowie, w ciemne dni, kiedy słońce kryło się za liniš horyzontu, nie miejšc wystawić twarzy na mróz.
Kapitan w milczeniu ssał pustš fajkę i ciężko wzdychał.
Dwa dni temu powiał wiatr z południa. Zdmuchnšł nieg ze szczytów wzgórz na przybrzeżny lód i niedaleko statku białych utworzyła się szeroka szczelina prowadzšca do dużej połaci wolnego morza.
Marynarze poweseleli i nie opuszczali statku, by nie przegapić właciwej chwili.
W czasie takiego wiatru odsuwał się nieco lód za cyplem Enmyn i z przybrzeżnego lodu można było polować na nerpy, uzupełniajšc letnie zapasy.
Myliwi wychodzili o wicie, aby znaleć się na lodzie na poczštku krótkiego dnia, i wracali cišgnšc za sobš ciężkš zdobycz. W czottagynach płonęły ogniska, syci ludzie piewali pieni i do wmarzniętego w lód statku dobiegały głuche uderzenia jararów **.
Zima zapowiadała się spokojna: doły na mięso były za-
* Jużak  wiatr południowy, wiejšcy na Dalekiej Północy. ** Jarar  bęben obcišgnięty wysuszonym żołšdkiem morsa.
pełnione po brzegi: leżały w nich kymgyty* z morsa, zwinięte razem ze skórš tusze fok, i oskórowane, z obciętymi płetwami. Tego lata udały się łowy mieszkańcom Enmynu, udał się też handel i zapasy tytoniu i herbaty były tak wielkie, że nawet Orwo, który znał prawdziwš cenę wyrobów białych ludzi, od czasu do czasu robił się szczodry i częstował szczyptš tytoniu biednego kapitana wmarzniętego w lód statku. Orwo podszedł do Tako.
  Powinni byli trochę poczekać  powiedział głucho, wskazujšc ruchem głowy statek.  Będzie południowy wiatr.
  Kto jęczy. Byłem tam, ale wyrzucili mnie z krzykiem.
  Może wcale nie wyrzucili  wyraził przypuszczenie Orwo.  Biały człowiek czasem najbardziej pieszczotliwe słowo powie tak, jakby porzšdnie zaklšł.
  Może znowu wejć?  zapytał Tako.
  Poczekaj  powstrzymał go Orwo.  Jak im będzie potrzebna nasza pomoc, to zawołajš. Nie ma co pchać się samemu. Biali majš takie zgromadzenie, sšd. Widziałem w Nome. Siedzš sobie ludzie ubrani na czarno, całujš rozłożonš ksišżkę i decydujš, kogo udusić sznurem, a kogo zamknšć w ciemnym domu.
  To takie majš kary?  przeraził się Armol.
  Ale przecież i przewinienia bywajš wielkie  z westchnieniem odrzekł Orwo.
Głony jęk sprawił, że zebrani aż drgnęli. Rozjanił .się czworokšt drzwi i na pokładzie ukazał się kapitan. Wpatrzył się w szary tłum i zawołał:
  Orwo!
  Jes! Its mi!  z gotowociš odezwał się Orwo i pokutykał w stronę szerokiej deski zastępujšcej trap.
Wszedł do mesy, rozejrzał się i dostrzegł leżšcego na niskiej koi człowieka. Na zakrwawionym kocu spoczywały ręce obwišzane białš tkaninš. Był to młody chłopak, którego wszyscy nazywali John, a mieszkańcy Enmynu po swojemu  Son.
* Kymgyt  rolada z mięsa morsa.
John leżał z zamkniętymi oczyma i cicho jęczał. Mokre jasne włosy przylgnęły do czoła, a delikatne nozdrza rozdymały się, jak gdyby łowiły jaki drażnišcy zapach. Pod spuszczonymi rzęsami leżał cień, jak pod nieżnym nawisem.
Kapitan wskazał ona rannego, na jego ręce.
  John paf!
Orwo patrzył na leżšcego i bez -wyjanień kapitana zaczynał się domylać, co zaszło. Niecierpliwi marynarze postanowili wysadzić lodowš tamę, oddzielajšcš ich statek od wolnej wody. Orwo widywał takie rzeczy, gdy był marynarzem. W lodzie wiercono otwory, wstawiano* w nie duże tekturowe ładunki, podpalano cienki sznurek, po którym szybko biegł ogień. Lód pękał i odłamki wzlatywały wysoko w górę. Czasem to pomagało. Ale dzisiejszy wybuch był daremny. Nie utworzyła się ani jedna szczelina. Trzeba było poczekać, pomylał Orwo. Może przyjdzie wiatr i odegna lód Od brzegu.
Kapitan pokiwał głowš i gestem ręki kazał rozstšpić się ludziom skupionym wokół rannego. Orwo podszedł bliżej. Widocznie trafiło chłopca w obie ręce, a raczej dłonie...
  Orwo!  zawołał kapitan.
Starzec obejrzał się i zobaczył na stole niewielkš metalowš manierkę.
: Mam jeszcze siedemdziesišt dolarów. Oto one.  Kapitan położył na stole zmięty zwitek papierowych pieniędzy, do których Orwo nie żywił specjalnego zaufania, chociaż dobrze wiedział, że można nimi płacić nie gorzej niż metalowymi.  Trzeba odwieć Johna do szpitala. Inaczej umrze.
Słyszšc te słowa ranny jęknšł głono i uniósł powieka. Orwo. stał blisko i zobaczył zmętniałe z bólu błękitne oczy.
  Szpital daleko  westchnšł Orwo.  W Anadyrze. Son może nie dojechać.
 Innego wyjcia nie ma.  Kapitan wzruszył ramionami.  Trzeba chłopca ratować.
  Trzeba ratować  zgodził się Orwo.  Porozmawiam z ludmi.
Tłum przy burcie statku nie rozchodził się. Na wschodzie za ostrymi wierzchołkami dalekich torosów rozpalał się wit, ale wiatło gwiazd nie słabło i gwiazdozbiory migotały równie jasno, jak w rodku nocy.
Orwo powoli schodził po oblodzonej desce-trapie.
  Co się stało?  pierwszy zapytał Tako.
  Sanowi poraniło ręce  oznajmił Orwo.  le z nim. Trzeba go zawieć do Anadyru.
  Dokšd?  spytał Armol.
  Do Anadyru  powtórzył Orwo.  Tam przy naczelniku powiatu jest rosyjski doktor.
  Kto go zawiezie tak daleko?  zdziwił się Toko.  A jeli w drodze umrze?
  Umrzeć może i tutaj  zauważył Orwo i po chwili milczenia dodał:  Nie majš czym zapłacić. Została im tylko butelka niedobrej rozweselajšcej wody i kupka papierowych pieniędzy.
Mężczyni opucili oczy i długo wpatrywali się w czubki swych torbasów. W zapadłej ciszy przez cienkie drewniane cianki ka jurty dobiegały jęki rannego.
  Kim on jest dla' nas?  przerwał milczenie Armol.  Obcy człowiek, biały. Niech sami sobie radzš, jak umiejš. Nie mymy go zranili, więc to nie nasz kłopot.
  Armol mówi słusznie  poparł go Toko.  Cóż oni nam zrobili dobrego? Nawet tytoniu nie majš. Gdybymy pognali psy do Anadyru i z powrotem, to przecież trzeba się męczyć przez prawie cały księżyc! A ile karmy na to. pójdzie? Nie będzie czasu pójć na polowanie i kto wtedy będzie żywić tych, co zostali w jarandze?
  I ty...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin