Brzezińska Anna - Twardokęsek 01 Zbójecki Gościniec.txt

(575 KB) Pobierz
 
             
 Brzezińska Anna - Twardokęsek 01 Zbójecki Gociniec
       
             
       ROZDZIAŁ PIERWSZY
       
       Przed północš spłonęła kolejna wiedma. Ósma, jak się Twardokęsek dorachował z uderzeń mosiężnego gongu.
       - Rychło przyjdzie i wasza kolej. - W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. - Niech was tylko dobrze wypytajš i prociutko w ogień. A tymczasem gocia macie. Z samej wištyni.
       Przybysz stršcił podniszczony hiszpański but i sapišc, opadł na zydel. Zsunšł kaptur. Oblicze miał nalane, spocone z wysiłku. I bardzo dobrze zbójcy znajome. Oblicze Mroczka, ongi kupca sukiennego, a potem zbójeckiego kamrata.
       - Zdziwiony, Twardokęsek? - niedbale spytał Mroczek. - A pamiętasz, co mi w Górach Sowich powiedziałe? Co komu pisane, to go nie minie. Tak mi rzekłe i sztyletem nielicho po żebrach zmacałe...
       - Czego chcesz? - warknšł zbójca.
       - Pogawędzić - Mroczek wyszczerzył nadpsute zęby. - Bo ty już, Twardokęsek, nie pospolity zbójca. Ty teraz z bogami i ksišżętami za pan brat. Żal tylko, że cię z tego spoufalenia jutro na placu ogniem palić będš. Z wiedmš pospołu - ukradkiem zmacał pod koszulš chronišcy przed urokiem medalik. - Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc kamrata odwiedzić, powspominać stare czasy.
       - Czemu cię powronicy do wieży wpucili? - spytał niespokojnie zbójca.
       - Bo zapłaceni - wykrzywił się drwišco - bymy tu sobie mogli w spokoju porozmawiać. Przy tym wiedmy się bojš. Wolš siedzieć za żelaznymi drzwiami, z dala od plugastwa.
       - Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi -podjšł Mroczek. - Majš mi jutro prawo katowskie czynić, mylisz, jaka dla mnie korzyć język strzępić? Ano taka, że nielekko człekowi na stosie zdychać.
       - Był już tu wczeniej kto - szyderczo odezwał się Twardokęsek - co mi lekkš mierć za pogawędki obiecywał. Sam ksišżę Evorinth. I z niczym precz poszedł.
       - Ale wróci, Twardokęsek - pokiwał głowš Mroczek. -Wróci niezawodnie. A wiesz, co wtedy będzie? Poty cię każe kleszczami szarpać, póki wszystkiego nie wypiewasz.
       Zbójca niepewnie popatrzył ku wiedmie rozcišgniętej na dębowej ławie.
       - Jej nie słuchaj, ona cię od kani nie wybawi. A ja tak. Ot, okowitę przyniosłem, popijemy, powspominamy... - Mroczek dobył z sakwy solidny bukłak. - Może zamroczysz się i lżej będzie zdychać... A może prócz okowity jeszcze co w sakwie się znajdzie. Ale pierwej mi opowiesz. Wszystko, wedle porzšdku. Od tamtego dnia, kiedy z naszym skarbczykiem na grzbiecie z kompanii czmychnšłe. Gonilimy za tobš, Uchacz nas prowadził, ale nie zgonilimy. Może byłoby lepiej, gdybymy zgonili...
       
       ***
       Przychodzi kiedy taki czas, gdy człek chce posmakować bezpiecznego żywota. Twardokęska ów czas zastał na Przełęczy Zdechłej Krowy, w południowym pamie Gór Żmijowych. Kompania wracała do obozowiska, złupiwszy o zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej. Twardokęskowi wlekli się ospale, niechętnie, bo zaciężni z kupieckiej straży zdołali porzšdnie kompanię poszarpać. Dwóch zbójców sczezło: jeden miał w oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy rozpłatali brzuch i darł się straszliwie, póki znudzony Mroczek nie poderżnšł mu gardła. Twardokęsek kazał wrzucić cierwo do rozpadliny, a potem cichaczem wymknšł się przed witem.
       Spędził w Górach Żmijowych ze trzy tuziny lat. Zaczynał od czyszczenia kociołków w obozowisku, ale na koniec doszedł do własnej kompanii, małej fortunki i nagrody, nałożonej na jego głowę we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Wiedział, że jest sławny, ale po tym, jak w pierwszej karczmie przy trakcie zobaczył przybity na drzwiach swój konterfekt, skóra mu cierpła na grzbiecie i postanowił uciekać jak najdalej od rodzinnych stron.
       Pospiesznie znalazł statek płynšcy na Szczeżupiny, archipelag rozcišgnięty wzdłuż wschodniego krańca Gór Żmijowych, i szczęliwie wylšdował na Tragance. Co prawda, bogini Szczeżupin, Fea Flisyon Od Zarazy, nie cieszyła się najlepszš sławš, jednak Twardokęsek nie był szczególnie pobożny. Każdej wiosny odprawiał wišteczne ceremonie, lecz nie oczekiwał zbyt wiele w zamian. Wiadomo, jak jest z bogami.
       Stolica Fei Flisyon spodobała się Twardokęskowi od pierwszego wejrzenia. Znalazł gospodę na południowym stoku góry, wysoko, gdzie nie dochodził smród portowej dzielnicy, zakopał w ogrodzie kuferek ze zrabowanym kamratom łupem i uwierzył, że resztę swych dni przeżyje w spokoju. Po pierwszych nerwowych tygodniach coraz mielej opuszczał zaułki starego portu i wychodził nawet na główne ulice. Nikt go nie znał, nigdy nawet nie słyszeli jego imienia. A przynajmniej z poczštku tak mylał.
       Miasto było wielkie, wiatowe. Na nabrzeżu języki Krain Wewnętrznego Morza mieszały się z narzeczami południowych równin i chrapliwš mowš Pomortu. Z wieżyc po obu stronach traktu bacznie obserwowano przybyszów. Ci za, czujšc zrozumiały respekt przed sinoborskimi łucznikami, spokojnie przechodzili przez Spiżowš Bramę, ku słynnym targowiskom. Fea Flisyon, zwana przez pospólstwo Zaranicš lub Morowš Pannš, wytrwale znosiła wrzaski przekupniów, obelgi pijanych marynarzy, odór gnijšcych ryb i sztormy zsyłane przez szalonš morskš boginkę, Sandalyę. Nie mieszała się ani w zatargi bogów, ani w walki miertelników. I włanie jej rzekoma łagodnoć zmyliła Twardokęska.
       Tamtej nocy wiał paskudny wiatr. W karczmie starego Stulichy, gdzie podawano najlepszš w miecie jałowcówkę, siedziała tylko grupa stałych bywalców. Twardokęsek znał ich z widzenia, lecz bynajmniej nie kwapił się do pogawędki, będšc bowiem człowiekiem rozważnym, nie pytany nie otwierał gęby. Zaszył się w kšciku, obmacywał ryżš posługaczkę i popijał jałowcówkę.
       Na stołeczku przy palenisku rozsiadł się mizerny człowieczek: suszył przy ogniu ciżmy, pocišgał z garnca i gardłował. Zbójca spotykał go wczeniej. Był to dobry znajomek karczmarza Stulichy, Krupa go wołali. Dawniej ponoć służył w wištyni Morowej Panny, póki go kapłani na dziedzińcu za blunierstwa nie oćwiczyli i wygnali.
       - Po niebie to oni wtedy gładko, jako krowy po łšce, chadzali - rozprawiał Krupa. - Gwiazdy rozpalali według porzšdku, aby ludziom wieciły, i słonko, by ich grzało. Dobry był czas, jadła dostatek wszelaki, ludzie z bogami pospołu żyli...
       Na wpół pijani rybacy przycichli nad poszczerbionym stołem. Z rzadka tylko jeden czy drugi potakujšco potrzšsnšł głowš, dolał jałowcówki.
       - Póniej wszakoż ci, którzy stworzyli wiat, a było ich pięcioro, rozeszli się i oddalili od siebie - cišgnšł Krupa. - I powstał wród nich spór za sprawš tego, który spętany spoczywał w otchłani. I w zapalczywoci swej tworzyli bez miary stwory poczwarne a silne, i nazywali je Dziećmi Gniewu. Za najpotężniejsza z nich była Annyonne.
       Rudowłosa dziewka wzdrygnęła się na kolanach Twardokęska. Zbójcę też trwoga zdjęła, a trochę i niechętny podziw, bo w Krainach Wewnętrznego Morza mało kto ważył się wspominać przeklęte imię Annyonne. Lepiej tedy uszu nadstawił, choć rozsšdek podpowiadał mu, że z podobnego gadania nic dobrego być nie może, tylko zamęt i zgorszenie.
       - I podarowano jej skrzydła jasnopióre, by jš po niebie niosły, a także, na własnš i innych zgubę, miecz o podwójnym ostrzu, wykuty w otchłani, skšd wyłonili się Stworzyciele; nikt nie mógł oprzeć się owemu ostrzu, nikt prócz tego, kto je wykuł. Aż zdarzyło się, że zawędrowała Annyonne do owej głębi przepastnej, gdzie spoczywał
       Spętany. Przemówił do niej, ona za słuchała i słowa jego wzbudziły w niej pychę bezbrzeżnš i pragnienie potęgi. Zasiadła na szczycie wiata i poczęła gromadzić wokół siebie inne sporód Dzieci Gniewu i podburzać je, by powstały przeciwko swym panom, Stworzycielom. Dzieci Gniewu za słuchały chętnie, gdyż blask niezmierny bił od jej skrzydeł i całej postaci, głos za miała słodki i czarowny.
       - Wtenczas bogowie spucili z nieba deszcz ognia i siarki. Dzieci Gniewu rozbiegły się w przestrachu, szukajšc schronienia w podziemnych grotach. Lecz szaleństwo i pycha Annyonne były tak wielkie, iż pozostała na nagim szczycie góry, wygrażajšc tym, co jš stworzyli, póki ognisty deszcz nie pochłonšł jej skrzydeł i nie wypalił oczu. Jednak nawet wówczas nie wypuciła z dłoni niosšcego zgubę miecza. Strach wielki tedy padł na Stworzycieli, gdyż wiedzieli, że w owym ostrzu drzemie ich zagłada.
       - A bodajby suka sczezła! - mruknšł kto twardo.
       - Szaleństwo Annyonne było tak bezmierne, że nawet olepiona ruszyła ze swymi sprzymierzeńcami przeciwko Stworzycielom. Szła dalej i dalej, lepa i potworna, poprzez siedem bram, ku owym krańcom, gdzie ciemnoć przesypywała się niczym zakrzepły, słony piach. U jej boku za kroczyły ogień i wód wielkie spiętrzenie, szarańcza i pomór...
       Za to tedy, nerwowo pomylał Twardokęsek, za to Krupę kapłani oćwiczyć kazali, a ze wištyni precz wygnali za blunierstwo i przeciwko bogom wygrażanie. Bo toż i głupi wyznałby się, że ogień, nic to, jeno Kii Krindar Od Ognia, a wód spiętrzenie to Mel Mianet Od Fali. Żadnemu, cierwo, bogowi nie przepuszcza, ani samej Zaranicy, co się u niej pod dachem chował, jakby zło w niego jakowe wstšpiło. Et, zbierać się trza, pomylał, wysupłujšc z sakiewki półgroszówkę, nie pi licho, nie próżnuje. W takš noc, gdy wicher od Pomortu wieje, nie wiedzieć, co on przynieć może. Kto teraz dojdzie, jak ze Stworzycielami było? Za to dobrze wiadomo, że ani z kapłanami zadzierać nie warto, ani z bogów sobie nieprzyjaciół czynić.
       Długo jeszcze miał potem wspominać, jak to sobie wszystko mšdrze a przemylnie u starego Stulichy obiecywał. Ani się spodziewał, że strażnicy wištynni, co widać na Krupę dobre baczenie mieli, zdšżyli już osaczyć gniazdo herezji. Przyłożyli zbójcy w łeb na samym progu gospody i wraz ze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin