Świat błysku - Fragment.pdf

(18438 KB) Pobierz
lampa
polarna
DO DOBREGO ŚWIATŁA
łatwo się przyzwyczaić. Powiedzmy, że foto-
grafujesz w studiu i w pełni panujesz nad oświetleniem. (Choć wierz mi,
nawet we własnym atelier – na pozór będącym oazą spokoju – nieraz
przeżywałem dni równie zwariowane, co w porywach wiatru i deszczu
w plenerze). Pozwólmy się jednak ponieść fantazji i porozmawiajmy
o tych dniach, kiedy cały świat wydaje się być jednym wielkim studiem;
gdy sprzyja ci światło i możesz pracować bez stresu. Kiedy czujesz,
iż sęp porażki, który na dobre zagnieździł się już na twoim ramieniu,
chwilowo wyemigrował, a zastąpił go skowronek, patron szczęśliwych
pikseli i dobrego światła.
Samotna
Aparaty pracują niezawodnie, modele są otwarci
i wyglądają atrakcyjnie, a ty robisz zdjęcia życia jedno
za drugim. Czego chcieć więcej? Takie dni rzeczywi-
ście się zdarzają, choć rzadko. Szczególnie zapamię-
tałem jeden, który przytrafił mi się wczesną wiosną
1992 roku.
W  większości przypadków trudno uciec od jakichś
kompromisów, prawda? Okoliczności, czas, presja, by
dopasować się do czyjegoś harmonogramu. Ba, nawet
wysokość sufitu może stanowić element potajemnego
spisku przeciwko tobie i światłu, którego potrzebujesz.
Wbrew pozorom, czasami to dobrze. Sztuka kompro-
misów, niezbędna przy fotografowaniu w plenerze, to
zimny prysznic na rozpaloną wyobraźnię fotografów,
który niejednego już uchronił od zguby. Zdarzało mi
się, że patrzyłem na jakąś scenę i  już, już wyobraża-
łem sobie, jak mógłbym ją sfotografować, gdybym
tylko miał kilka lamp filmowych po kilkadziesiąt tysięcy
złotych za sztukę, jakiś solidny podnośnik, dźwig (że
o  drobiazgach w  rodzaju maszyny do robienia dymu
i  ekipie pirotechników nie wspomnę), a  kolory tań-
czyły mi przed oczami. Bywało, że musiałem solid-
nie potrząsnąć głową i dla otrzeźwienia kilka razy dać
sobie w  twarz, aby wrócić na ziemię i  zrozumieć, że
nic z tych rzeczy. Że muszę jedną lampę skierować na
pierwszy plan – gdyż dysponuję tylko jedną – i ustawić
na tyle długi czas ekspozycji, by na zdjęciu było widać
tło. Najzwyklejsze tło, a  nie to z  moich fantazyjnych
rojeń.
Mróz i  wiatr znacznie ograniczają możliwości
oświetlania. W  silnym wietrze nie sposób rozsta-
wić dużej liczby lamp, a  zimno na ogół nie wpływa
korzystnie na morale – ani twoje, ani pozostałych,
włącznie z  modelami. Przy niesprzyjającej pogodzie
lepiej postawić na prostotę. Miałem okazję – i to jaką!
– przekonać się o tym na własnej skórze w trakcie se-
sji z legendarnym tancerzem, Gregorym Hinesem, na
nabrzeżu nowojorskiego portu.
Coś mnie podkusiło, żeby rozstawić wielki, 3,5-me-
trowy ekran z jedwabnej tkaniny rozpiętej na ramie za-
montowanej na statywach ustabilizowanych workami
z  piaskiem. Powietrze było niemal nieruchome. Tuż
obok ekranu ulokowałem statyw Gitzo i  drabinę. Na
szczęście nie zdążyłem zamocować aparatu.
Gdy tylko odwróciłem się tyłem do całego ekwi-
punku (to był kolejny zły pomysł), usłyszałem krzyk
Michaela, postawnego Irlandczyka, który asystował
mi w trakcie nowojorskich sesji. Chwilę po alarmują-
cym „Ojej!” zobaczyłem go, jak bezskutecznie wal-
czy z ekranem i tkaniną, które zostały porwane przez
pierwszy podmuch wiatru i  nieuchronnie zmierzały
poza nabrzeże, wprost do mętnych wód rzeki Hud-
son. Wraz z trójnogiem i drabiną. Pamiętam, jak przez
chwilę stałem na brzegu, patrząc na sprzęt pogrąża-
jący się w wodzie, po czym obróciłem się do Michaela
58
Ś W I A T B ŁY S K U
i powiedziałem: „No cóż, w tej sytuacji będę chyba fo-
tografował z ręki”. Musiałem wrócić do podstaw. Zro-
bić, co do mnie należy – szybko, sprawnie, pomimo
wiatru. Miałem celebrytę na wyłączność przez najwy-
żej 45 minut. Oddychaj, Joe, oddychaj.
Tak też zrobiłem. Ustawiłem jedną lampę na sta-
tywie. Bez parasolki. Bez choćby kawałka softboxu.
Ostre, twarde światło. Jak słońce. Skonfigurowałem
transmitery radiowe i  bez pardonu błyskałem na Hi-
nesa, który pomimo tego surowego traktowania za-
chowywał się z dystyngowaną elegancją. Moje marze-
nia o pięknym, wielkim źródle światła spoczęły na dnie
rzeki, a wraz z nimi wszelkie subtelności i stopniowa-
nie światłocienia. Widzisz drewniane bale, na których
stoi Hines? Chyba nie mogły już wyjść jaśniej… A ja nie
cierpię tracić możliwości kształtowania światła. Z dru-
giej strony, (pod)wodna przygoda skłoniła mnie do
przemyślenia miejsca na wykonanie zdjęcia. Zabrałem
modela z  wietrznego molo, upozowałem w  drugim
końcu nabrzeża i oświetliłem jednym, średniej wielko-
ści softboxem, ustawionym po prawej stronie aparatu.
Nic wyrafinowanego. Jak zawsze profesjonalny, Hines
pozował i wydawał się niezrażony moją głupotą. Był
tak wytworny i  pełen niewymuszonej gracji, że jego
spokój udzielił się także mnie, stojącemu z  drugiej
strony obiektywu. W pewnej chwili odchylił głowę do
tyłu i uśmiechnął się tak, że zdjęcie trafiło na okładkę
magazynu „People”. (Czy ten wspaniały gest był pre-
zentem od doświadczonego artysty, który przywykł
do pozowania przed obiektywem i świetnie wie, czego
oczekują czasopisma? Czy też mistrz po prostu śmiał
się ze mnie do rozpuku?).
Niezależnie od rzeczywistych motywów, zdjęcie
się udało i  pozostaje jednym z  moich ulubionych
spośród wszystkich portretów wielkich, nieodżało-
wanych talentów.
Nawiasem mówiąc, statyw udało mi się odzyskać.
Ogromną zaletą trójnogów Gitzo jest wieczysta
gwarancja. Zazwyczaj producent naprawi sprzęt nie-
zależnie od tego, jak bardzo uda ci się go uszkodzić.
Świadkami całej sceny było dwóch nurków ze straży
nabrzeża, którzy – gdy tylko przestali chichotać – po-
deszli do mnie i powiedzieli, że świetnie znają rzekę
i za 300 USD podejmują się wyłowić mój sprzęt. Po-
nieważ Gitzo kosztował mnie ponad tysiaka, to, pa-
miętając o wspomnianej gwarancji, zgodziłem się od
razu. Nurkowie wydobyli statyw z  Hudson późnym
popołudniem. Wysłałem go do serwisu z krótką ad-
notacją: „Uszkodzony przez wodę” (co brzmiało jakoś
lepiej niż „bezdenna głupota”). Trójnóg został wy-
czyszczony, naprawiony i  z  powodzeniem używam
go do dziś.
S A M O T N A L A M PA P O L A R N A
59
60
Ś W I A T B ŁY S K U
Zgłoś jeśli naruszono regulamin