Lęki króla Salomona - Romain Gary.doc

(1060 KB) Pobierz
Romain Gary (Emile Ajar)

 

Romain Gary (Emile Ajar)

Lęki króla Salomona

przełożyły

Maria Braunstein Agnieszka Daniłoiuicz-Grudzińska

 

Dla Anny

I

Wsiadł do mojej taksówki na bulwarze Haussmanna bardzo stary pan, mial piękne białe wąsy i białą brodą, potem ją zgolił, jak się lepiej poznaliśmy, Fryzjer mu powiedział, że go to postarza, a że ma już osiemdziesiąt cztery lata z hakiem, to po co sobie jeszcze dodawać. Ale gdy wtedy pierwszy raz go zobaczyłem, miał wąsy jak się patrzy i krótką bródkę, która nazywa się hisz­pańska, bo wymyślili ją Hiszpanie.

Od razu zauważyłem, że wygląda bardzo godnie, że ma ładne, wyraziste rysy, które nie dały za wygraną. Najlepsze w nim byiy oczy, ciemne, nawet czarne, ta czerń jakby występowała z brzegów i rzucała dokoła cień. Trzymał się bardzo prosto, nawet kiedy siedział. Zdziwił mnie poważny wyraz twarzy, z jakim w czasie jazdy patrzył na ulicę, jego stanowczy i nieustraszony wygląd, jakby nie bał się niczego ani nikogo i jakby już kilka razy położył wroga na obie łopatki, a przecież by­liśmy dopiero na bulwarze Poissonnićre.

Nigdy jeszcze nie wiozłem nikogo tak dobrze ubrane­go w tym wieku. Już parę razy zauważyłem, że na ogół starsi panowie, nawet najstaranniej pielęgnowani przez osoby, co się nimi zajmują, noszą ubrania, które mają swoje lata. Człowiek nie sprawia sobie nowych ubrań na te trochę czasu, co mu zostało, to czysta rozrzutność, e pan Salonu* - jeszcze się tak nie nazywał, z tego co wtedy wiedziałem — był ubrany na nowo od stop głów, książęcy garnitur, niebieska muszka w grosiki, ró­żowy goździk w butonierce, szary kapelusz z szerokim rondem na głowie, na kolanach trzymał skórzane kre­mowe rękawiczki i laskę ze srebrną gałką w kształcie głowy konia, wyglądał jak ostatni krzyk mody i elegan­cji i od razu się czuło, że ten człowiek nie podda się ła- , Iwo śmierci.

Zdziwił mnie też jego głos, który grzmiał, nawet wtedy gdy podawał adres ulicy du Senlier, choć prze­cież nie było powodu. Może był zły i nie chciał jechać do tego miejsca przeznaczenia. Poszukałem w słowni­ku wyrazu, który najlepiej pasował do naszego pierw­szego historycznego spotkania i najtrafniej określał wra­żenie, jakie na mnie zrobił, gdy wsiadał do taksówki głową naprzód i podawał mi adres ulicy du Sentier, Szło to tak — grzmieć: mówić głośno, dobitnie, z groźbą lub naganą pod wpływem oburzenia i gniewu, Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to pasuje jak ulał do pana Salo­mona. Potem poszukałem lepiej i znalazłem złoić; stan irytacji, wzburzenia, uczucie wrogości.

Poważny wiek nadawał mu pewną sztywność ruchów, powodował niewydolność nerek, kolan i czegoś jeszcze: wsiadł do mojej taksówki z tym wrogiem na karku, w stanie irytacji i wrogości.

Kiedy już wsiadł i ruszyłem, nastąpił zbieg okolicz­ności. Radio było włączone i pierwsze, co usłyszeliśmy, jakby przypadkiem, to wiadomości z ostatniej chwili

o              katastrofie i czarnej mazi rozlewającej się u wybrzeży Bretanii, dwadzieścia pięć tysięcy ptaków zatrutych ma- zutem. Zacząłem pyskować, jak zwykle, i pan Salomon też się oburzył swoim pięknym, niskim, grzmiącym gło­sem.

              Wstyd i hańba — powiedział i zobaczyłem w lus­terku, że wzdycha. — Świat staje się z każdym dniem coraz cięższy do zniesienia.

I tu właśnie dowiedziałem się, że pan Salomon całe

życie robił w konfekcji gotowej do noszenia, a szczegól­nie w spodniach. Porozmawialiśmy sobie trochę. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę od spodni i wypełniał swój wolny czas dobrymi uczynkami, bo im się człowiek robi starszy, tym więcej potrzebuje innych. Oddał część swojego mieszkania towarzystwu SOS-Życzliwi Niezna­jomi, gdzie można dzwonić całą dobę, kiedy świat staje się za ciężki do zniesienia i to się nazywa lęk. Nakręca się numer i dostaje się pocieszenie, nazywają to w ich terminologii; pomoc morahia.

              Byli w trudnej sytuacji finansowe j nie mieli po­mieszczenia, Wziąłem ich pod swoje skrzydła.

Zaśmiał się mówiąc o swoich skrzydłach i znowu za­grzmiało, jakby ten śmiech dobywał się z głębokości. Rozmawialiśmy o wymierających gatunkach, to normal­ne, jego wieku on sam był pierwszy zagrożony, Jecha­łem bardzo powoli, żeby nie dojechać za szybko. Słysza­łem już o SOS-Przyjażń, ale nie wiedziałem, że są inne i że ratunek odbywa się w sposób zorganizowany. Inte­resujące, to się może przytrafić każdemu, tylko że mnie by nie przyszło do głowy telefonować do SOS-Przyjaźń czy innych, bo nie można przez całe życie wisieć na te­lefonie. Zapytałem go, kim są osoby, które odbierają telefony, odpowiedział, że to młodzi ludzie dobrej woli, a dzwonią też przeważnie młodzi, bo starzy się przyzwy­czaili. Wytłumaczył mi, na czym polega problem: trzeba znaleźć ochotników, którzy naprawdę pomogliby in­nym, a nie poprawiali sobie samopoczucie ich kosztem. Dojeżdżaliśmy do ulicy Sentier, nic nie rozumiałem, nie wyobrażałem sobie, w jaki sposób wołanie o pomoc może przynieść ulgę temu, kto je odbiera. Wyjaśnił mi z całą życzliwością, że to dość częsty przypadek w psy­chologii. Są na przykład tacy psychiatrzy, którzy w dzieciństwie byli nie kochani albo czuli się brzydcy i odtrąceni i teraz odbijają sobie to jako psychiatrzy, zaj­mują się młodymi narkomanami i wykolejeńcami, czują

 

się ważni, są rozchwytywani, otacza ich szacunek i pię­kne dziewczyny, których inaczej by ci panowie i władcy nigdy iiie poznali, jednym słowem, mają poczucie wła­dzy i w ten sposób sami się leczą i poprawiają sobie samopoczucie.

Mieliśmy u nas w SOS ochotników zalęknionych, to znaczy takich, o których się mówi, że „brak im miłości”, i jak dzwoni do nich ktoś zrozpaczony, czują się mniej samotni... Z tą pomocą międzyludzką są jednak proble­my.

Jechałem jeszcze wolniej, to mnie naprawdę wciągnę­ło, i wtedy właśnie zapytałem pana Salomona, jak to się stało, że z konfekcji przeszedł do pomocy międzyludz­kiej.

              Z konfekcją, młody człowieku, jest tak, że nie wia­domo, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy.

Dojechaliśmy na ulicę-du Sentier, pan Salomon wy­siadł, uregulował należność, dorzucił bardzo dobry napi­wek i wtedy się to zdarzyło, tyle że nie bardzo wiem co. Przy płaceniu spojrzał na mnie przyjaźnie. A potem spojrzał jeszcze raz, ale tak jakoś dziwnie, jakbym miał coś niezwykłego w twarzy. Nawet drgnął, to znaczy wy­konał gwałtowny i nie kontrolowany ruch oznaczający ogromne zdziwienie. Przez chwilę nic nie mówił, nie spuszczał ze ranie wzroku. Potem zamknął oczy i prze­jechał dłońmi po powiekach. Następnie otworzył oczy i nadal wpatrywał się we mnie uparcie, bez słowa. Po­tem odwrócił wzrok i zobaczyłem, że się zastanawia. Je­szcze raz rzucił na mnie okiem. Wyraźnie widziałem, że coś kombinuje i że się waha. Uśmiechnął się dziwnie, trochę ironicznie, ale przede wszystkim smutno, i nie­oczekiwanie zaprosił mnie do baru na jednego.

Nigdy mi się to jeszcze nie przydarzyło w mojej ta­ksówce,

Usiedliśmy w barze i on ciągle na mnie patrzył ze zdziwieniem, jakby działo się coś niesamowitego. Po­

tem zadał kilka pytań. Powiedziałem mu, że z zawodu jestem mechanikiem, a właściwie majsterkowiczem, że mam złote ręce do wszystkiego, co nawala, rury, krany, elektryczność, sprzęt zmechanizowany, nie znam się na teorii, ale wszystko umiem z praktyki. Jeżdżę na ta­ksówce z dwoma kumplami do spółki, z Yoko, który stu­diuje chiro-masaż, bo chce wrócić do domu na Wybrze­że Kości Słoniowej, gdzie go potrzebują, i z Tongiem z Kambodży, któremu udało się zwiać dzięki granicy tajlandzkiej. Resztę czasu spędzałem w charakterze pry­watnym w bibliotekach publicznych jako samouk. Na­ukę przerwałem w szkole powszechnej i od tej pory kształciłem się sam, zwłaszcza na słownikach, w których jest wszystko, bo jak tam czegoś nie ma, to nie ma nig­dzie.

Taksówka była jeszcze nie całkiem nasza, musieliśmy dopożyczyć, brakowało piętnastu tysięcy, ale mieliśmy już zezwolenie i nadzieję, że kiedyś oddamy dług.

I              tu się zdziwiłem, jak jeszcze nigdy w życiu, bo tym razem przyjemnie. Pan Salomon siedział nad kawą i z roztargnieniem przebierał palcami po stole, jak zwykle kiedy medytował, zauważyłem to później.

              No więc, może mógłbym panu pomóc — powie­dział, a trzeba wiedzieć, że słowo „pomagać” jest ulu­bionym słowem króla Salomona, jako że pomocy najbar­dziej brakuje. Nie tłumaczę, dlaczego „król Salomon", ale przyjdzie na to pora, nie można wszystkiego na raz.

              Może mógłbym panu pomóc. Przydałaby mi się ta­ksówka do mojego wyłącznego użytku. Mam samochód familijny, taki dla całej rodziny, ale nie mam rodziny, a sam już nie prowadzę. Chciałbym także udostępnić środek transportu osobom ubogim, którym trudno się poruszać z przyczyn fizycznych: serce, nogi, oczy itp.

Zatkało mnie. Kiedyś rzczywiście żyli sobie legen­darni królowie, którzy rozsiewali szczęście po gościń­cach, a także dobre duszki ukryte w butelkach albo gdzie

 

inctej, lctóre władczym gestem przerywały pasmo nie­szczęść, ale przecież nie na ulicy du Scntier. Oczywiście pan Salomon nie miał na to środków, żeby władczym gestem przerywać pnsmo nieszczęść, jako że jego mają­tek nieco ucierpiał z powodu podwyżki cen i spadku waluty francuskiej i obcej, nie robił, co mógł, i jak się wzbogacił na spodniach, la hojnie obsypywał ludzi bo­gactwami, pojawiał się niespodziewanie u tych, co już nie wierzyli, i udowadniał, że jeszcze się o nich pamię­ta, że na bulwarze Haussmanna istnieje ktoś, kto nad nimi czuwa.

Chuck — jeszcze go nie spotkaliśmy, bo na każdego przyjdzie pora — mówi, że pan Salomon nie robi tego

2              dobroci serca, tylko po to, żeby dać Bogu nauczkę, żeby Go zawstydzić i wskazać Mu właściwą drogę, ale Chuck zawsze się ze wszystkiego wyśmiewa, tak mu ka­że inteligencja.

              Może się pan też przydać naszemu towarzystwu SOS-2yczliwi Nieznajomi, bo czasami, w nagłych wy­padkach mamy zgłoszenia na wizyty domowe... Nie za­wsze można pomóc ludziom przez telefon....

Przez cały czas przebierając palcami wpatrywał się we mnie z nieco smutnym uśmiechem i ironicznymi ognikami w ciemnych oczach.

              No to co? Odpowiada to panu?

Dostałem aż gęsiej skórki. Jak się człowiekowi przy­darzy coś tak dobrego, co nigdy się nie przydarza, chyba że w legendarnych czasach, to trzeba uważać, ho nie wiadomo, co się za tym kryje. Nie jestem wierzący, ale nawet jak się nie wierzy, to też trzeba znać granice. Nie można nie wierzyć bezgranicznie, bo wszystko ma swo­je granice. Wyraźnie widziałem, że pan Salomon nie jest nadprzyrodzony, chociaż spojrzenie miał pełne żaru, a normalnie w tym wieku już ono raczej przygasa. Miał co najmniej osiemdziesiąt lat z hakiem, Był mężczyzną z krwi i kości, który dobiegał końca, i to tłumaczyło jego

zagniewany i zasępiony wygląd, bo przecież nie zadłu­żyliśmy sobie na to. Nie rozumiałem, co si<; dzieje. Bar­dzo stary pan, którego nie znalem, tuk jak nie znam raju

-              - to moje ulubione powiedzonko w związku z rajem na ziemi, jakby w ogóle był możliwy — proponuje człowie­kowi spłacenie reszty taksówki. Z tym właśnie wystąpił w biały dzień na tarasie kawiarni przy ulicy du Sentier, Chuck powiedział, źe nikt czegoś takiego nie widział od czasów Maruna ar-Kaszida, który w przebraniu, wmie­szany w tłum, obsypywał dobrodziejstwami tych, którzy wydali mu się tego godni. Czułem, że mam przed sobą kogoś nietypowego, a nie tylko handlarza konfekcją, któremu się powiodło ponad wszelkie oczekiwanie. Jesz­cze tego samego wieczoru opowiedziałem o nim Chucko- wi i Tongowi (wynajmujemy razem pokój), początkowo słuchali 7. taką miną, jakbym upadł na głowę i miał wi­dzenia religijne między bulwarem Poissonnière a ulicą du Sentier. To prawda, że pan Salomon miał w sobie coś biblijnego nie tylko z racji poważnego wieku, ale także z racji niesamowitego podobieństwa do Mojżesza z „Dziesięciorga przykazań" Cecila B. de Millc’a, które wyświetlali w iluzjonie, naprawdę nie widziałem nigdy podobnego podobieństwa. Później, kiedy już dobrze po­znałem pana Salomona i pokochałem go bardziej, niż można kochać zwykłego człowieka, i opowiadałem chło­pakom, że mój pracodawca rozsiewa dobroć jak nikt, Chuck wymyślił coś mądrego. Według niego pan Salo­mon chce być powszechnie kochany, szanowany i oto­czony wdzięcznością i zająć miejsce kogoś innego, kto powinien był o tym pomyśleć, a kogo zastępował bez ża­dnego przygotowania, czyniąc mu ostre wymówki i chcąc zwrócić uwagę Jehowy na wszystko, co trzeba zrobić, a czego On nie robi, i Go zawstydzić. Co do resz­ty, Chuck mówił, że filantropia zawsze była pewną for­mą władzy i sposobem na usprawiedliwienie się z dużej forsy, ale zajmować się tym w roku 197Ü to doprawdy

U

 

śmieszne. Chuck wszystko potrafi wyjaśnić, więc trzeba się go wystrzegać jak zarazy. Kiedy człowiek nie rozu­mie, to przynajmniej jest tajemnica, można pomyśleć, że coś się za tym w środku kryje, coś, co może nagle wyjść i zmienić wszystko, ale jak się ma wytłumaczenie, to zostają tylko pojedyncze części zamienne, każda z oso­bna, Dla mnie wyjaśnianie to największy wróg niewie­dzy.

Siedziałem więc w tej kawiarni i miałem chyba bar­dzo głupią minę, bo pan Salomon zaczął się śmiać, wy­raźnie spostrzegł, że nie daję wiary, więc wyjął książe­czkę czekową i bez słowa wypisał mi czek na piętnaście kawałków, jakby to był zupełny drobiazg. A przecież jeszcze pół godziny temu w ogóle nie znałem tego czło­wieka. Aż się nogi pode mną ugięły, bo jak obcy czło­wiek podpisuje ci czek na piętnaście patyków, to wszy­stko się może zdarzyć i to się nazywa lęk. Blady jak ściana, trzymałem czek w ręce i pan Salomon zamówił mi koniak. Wypiłem, ale nie zrobiło mi się od tego le­piej. To było kompletnie niezrozumiałe. Największe wrażenie robi na mnie to, co niezrozumiałe, bo to otwie­ra wszelkie możliwości dla nadziei, a pojawienie się pa­na Salomona w mojej taksówce było rzeczą najbardziej niezrozumiałą w swoim rodzaju. Później, kiedy się poże­gnaliśmy, pomyślałem, że dawne legendarne czasy nie były może całkiem głupie.

              Możemy panu spłacać w osiemnastu ratach mie­sięcznych — powiedziałem.

Jakby go to rozbawiło. Miał zawsze na ustach coś w rodzaju uśmiechu. Właściwie nie prawdziwy uśmiech, lecz ślad uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy bardzo dawno temu, i coś z niego zostało na zawsze.

              Drogi chłopcze, wcale nie liczę na oddanie długu, ale oczywiście za półtora roku albo jeszcze lepiej za dziesięć czy dwadzieścia lat z przyjemnością wrócę do tego tematu i przełożę termin na kilka następnych lat

              powiedział i tym razem naprawdę się roześmiał na myśl, że będąc w tym wieku za półtora roku czy dzie­sięć lat będzie jeszcze żył.

To był taki dowcip. Co dzień rano budzi się pewnie z bijącym sercem i zastanawia się, czy żyje.

Wziąłem czek, spojrzałem na podpis: Salomon Rubin­stein, zamaszysty, wyraźny. Po nazwisku był przecinek i słowo Esq. z kropką, czyli w sumie: Salomon Rubin- stein, Esq. Nie wiedziałem, co to znaczy, dopiero później w taksówce dowiedziałem się od jakiegoś profesora an­glisty, że Esq. znaczy Esquire i używa się tego w Zje­dnoczonym Królestwie przy pisaniu adresu po nazwisku, dla wskazania osób dobrego gatunku. Pan Salomon pi­sał więc Esq. po swoim nazwisku, żeby zaznaczyć, że jest jeszcze w dobrym gatunku. Mieszkał dwa lata w Anglii, gdzie prowadził wiele świetnie prosperujących skle­pów.

Kiedy skończyłem oglądać czek i w końcu uwierzy­łem, spostrzegłem, że mój nieoczekiwany dobroczyńca znowu mnie obserwuje z największą uwagą.

              Czuję się w obowiązku zadać panu jedno pyta­nie — powiedział — i mam nadzieję, że nie urażę pana. Czy przebywał pan już kiedyś w więzieniu?

No właśnie. Zawsze tak jest, jak się ma taką gębę jak ja. Bandzior. Alfons. Ale łobuz! Nie wiem, skąd u mnie taki wygląd i taka gęba, takie odruchy, mój ojciec prze­cież przez czterdzieści lat dziurkował bilety w metrze, a teraz jest na emeryturze. Moja matka była raczej przystojna i nawet to wykorzystała, żeby unieszczęśli- wić ojca. To pewnie po którymś z moich galijskich przodków.

              Nie, nigdy nie przebywałem w więzieniu, nawet nie próbowałem. Nie spełniam warunków. Wie pan, z wyglądu nie jestem do siebie podobny. Mam zły styl. Kiedy chodziłem jako mechanik do samotnych osób, często były trochę podenerwowane, zwłaszcza kobiety.

 

Powiem panu, że właściwie to ja bym chciał być bez­czelnym gangsterem, co sobie żyje w komforcie.

              W komforcie?

              W komforcie moralnym. Po prostu chromoli.

Zobaczyłem, że jest trochę zawiedziony. Cholera, po­myślałem, czyżby postanowił mnie zatrudnić na podsta­wie mojej gęby, bo sam jest szefem gangu, przemytni­kiem narkotyków albo paserem? Oczywiście nie mogłem wiedzieć, co mu chodzi po głowie, a nawet teraz, kiedy już dawno wyjechał do Nicei, niech Bóg ma w opiece jego duszę, do dziś nie jestem pewny, nie mogę uwie­rzyć, że wszystko od samego początku wymyślił z taką premedytacją, ironią i goryczą, że trudno sobie wyobra­zić. Przecież on, chociaż niby taki król Salomon, nie mógł pociągać za wszystkie sznurki niczym Wszechmogący. Może mu zaświtał taki pomysł w głowie, to normalne, kiedy się myśli o czymś bez przerwy i nie sposób dojść do siebie ani zapomnieć, ani wybaczyć. To znana pra­wda, że miłość czasami czepia się człowieka jak rzep psiego ogona. Pan Salomon był niewygasły, jak się to mówi o wulkanach. W środku był jeszcze czynny, wrzał i dymił namiętnością. Bądź tu mądry. To było nasze pierwsze spotkanie, nie znałem go i zastanawiałem się w duchu, dlaczego wydawał się niemile zdziwiony, kiedy mu powiedziałem, że nie przebywałem w więzieniu. Ale za bardzo się przejąłem, żeby sobie stawiać pytania. Trzymałem w ręku czek na półtora miliona, jak mówią w starych frankach, i można właściwie powiedzieć, że doznałem przeżycia religijnego.

Z wewnętrznej kieszeni wyjął prawdziwy skórzany portfel, podał mi wizytówkę, na której ku mojemu zdzi­wieniu było wydrukowane: Salomon Rubinstein, Esq., król spodni.

              To jedna z moich starych wizytówek, teraz już nie praktykuję. Ałe adres się nie zmienił. Proszę mnie od­wiedzić.

14

Odwiedziłem go. Mieszkanie znajdowało się na bul­warze Haussmanna od ulicy, w budynku nienowym, ale wyglądającym jeszcze dość solidnie. Wchodziło się bez pukania, prosto na centralę telefoniczną z pięcioma sta­nowiskami, gdzie ochotnicy z Towarzystwa SOS przyj­mowali zgłoszenia. Zawsze co najmniej jeden albo dwóch dyżurowało przez całą dobę, bo w wypadkach rozpaczy duchowej nie ma nic gorszego niż zajęty tele­fon albo brak odpowiedzi. Mieli do dyspozycji jeszcze jeden pokój, kawę i kanapki. Pan Salomon urzędował w pozostałej części mieszkania z największymi wygoda­mi. Bez wahania poświęcał swój prywatny czas i sam siadał przy telefonie, zwłaszcza w środku nocy, kiedy lęki są w pełnym rozkwicie.

Jak przyszedłem pierwszy raz, wszyscy byli zajęci rozmową z tamtymi z drugiej strony, poza jednym, któ­ry właśnie skończył, wysoki rudzielec w okularach, kie­dy się potem poznaliśmy, dowiedziałem się, że na nazwi- * sko ma Lepelletier.

              Pan w jakiej sprawie?

              Do pana Salomona Rubinsteina, Esq.

              Pan jest nowy?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin