Płonąca lampa narrator poprawione.pdf

(43 KB) Pobierz
Narrator:
Była noc. Niebo, usiane zwykle miriadami gwiazd było szczelnie pokryte chmurami.
Ciemności pochłonęły niewielką wioseczkę i tylko w jednym oknie paliło się nieśmiałe światło
świecy. To Kondziu i Nelka czuwali przy łóżku swojego chorego braciszka. Ich babcia, zwykle
pogodna i wesoła, wpatrywała się z troską w bladą twarz wnuka. Rano znowu był u nich lekarz, ale
mimo swojego doświadczenia i wiedzy nie potrafił pomóc. Być może w mieście lub za granicą byli
jacyś lekarze, którzy znają tę chorobę i umieli sporządzić odpowiednie lekarstwo, ale podróż byłaby
kosztowna, a nikogo w wiosce nie byłoby na nią stać. Jedno tylko było pewne – jeżeli wkrótce
czegoś się nie zrobi, chłopiec umrze. Rodzice już kilka dni wcześniej, zniecierpliwieni
nieskutecznością lekarza wyruszyli szukać pomocy gdzie indziej, lecz od tamtego czasu nie było od
nich żadnych wieści.
W pewnym momencie babcia zamknęła oczy i skłoniła głowę, jakby czegoś nasłuchiwała.
Jej twarz rozjaśnił przelotny uśmiech. Wstała i wyszła do sąsiedniego pokoju, by po chwili wrócić z
niewielkim, kartonowym pudełkiem. Zaintrygowane dzieci spojrzały z zainteresowaniem na swoją
babcię, którą cała wioska uważała za bardzo mądrą kobietę. W pudełku znajdowały się lampy, które
zostały zapalone w dniu ich narodzin. Dzięki nim będą mogli odnaleźć rodziców i sprowadzić ich z
powrotem do domu. Babcia stwierdziła, że ich obecność jest niezbędna, by ich braciszek wrócił do
zdrowia.
Narrator:
Lampę należącą do ojca dzieci odnalazły roztrzaskaną w pobliżu niewyraźnej ścieżki
prowadzącej w ciemny las. Rodzeństwo chwyciło się mocno za ręce i bez słowa zeszło z
bezpiecznej drogi, by odszukać swojego ojca. Dzielne serduszka ściskał coraz silniejszy strach.
Lampy płonęły niepewnie, dając niewiele światła, a im bardziej dzieci zagłębiały się w las, tym
wyraźniej słyszały skradające się w mroku postaci. Wiedziały, że dopóki mają światło, nic im nie
grozi, lecz ich lampy płonęły coraz słabiej i słabiej… W końcu Kondziu i Nelka trafili na niewielką
polanę, gdzie postanowili się zatrzymać i uzupełnić oliwę. Niestety, gdy tylko otworzyli swoje
lampy, podmuch wiatru zgasił chwiejne płomyki i dzieci znalazły się w całkowitych ciemnościach.
Narrator:
Dzieci znalazły schronienie w chatce pasterza Olka. Mężczyzna nie spotkał wprawdzie
ich ojca, ale domyślał się, że poszedł on do znajdującej się nieopodal kopalni złota. Zaopatrzywszy
ich lampy w świeżą oliwę, pasterz wręczył Konradowi medalion z wizerunkiem wyjątkowego
Pasterza, któremu on i jego towarzysze zawdzięczali moc przemiany wilków w owce. Potem
wskazał dzieciom drogę do kopalni i poradził, żeby w razie niebezpieczeństwa wezwali Pasterza z
medalionu.
Po dłuższej wędrówce dzieci trafiły do kopalni. Wzdłuż korytarza oświetlonego słabym
światłem pochodni widzieli brudnych i poranionych mężczyzn, którzy wydobywali złoto. Jedni
mieli go więcej, inni mniej. Wszyscy natomiast mieli oczy pokryte złotym pyłem, który stopniowo
ich oślepiał. Gdy wreszcie udało im się odnaleźć ich ojca, okazało się, że przestał on widzieć
cokolwiek poza złotem. Nie chciał też opuścić kopalni, a gdy dzieci próbowały siłą go wyciągnąć,
wezwał strażników...
Narrator:
Dzieci zostawiły ojca pod opieką pasterza Olka, który obiecał uleczyć jego oczy. Dalsza
droga zaprowadziła rodzeństwo na bagna, gdzie znalazły lampę należącą do ich mamy. Wiodąca
tamtędy ścieżka była niewyraźna, a gęsta mgła, która unosiła się nad mokradłami wręcz
uniemożliwiała bezpieczną podróż. Dzieci niechybnie by się zgubiły, gdyby nie pani Dominika,
Córka Pięknej Pani, która zapewniła im schronienie i wskazała drogę wiodącą do chaty znachorki,
gdzie prawdopodobnie znajdowała się ich mama. Podarowała im też w prezencie dwa sznury
świetlistych koralików, które chroniły przed wężami czającymi się na bagnach, a także medalik z
wizerunkiem Pięknej Pani, którą w każdej chwili mogli wezwać na pomoc.
Droga prowadząca do chaty znachorki była wąska i kręta. Wiła się przez bagna, tak, że
każdy nieostrożny krok mógł skończyć się utonięciem. Nie przerażało to jednak dzieci. Nie bały się
też drzew, które we mgle przypominały upiorne cienie rodem z koszmarów. Jedyną rzeczą, która
budziła u dzieci strach, była złowroga cisza, jakby nawet zwierzęta bały się przychodzić w te
okolice.
Chata wyłoniła się nagle, jakby chciała przestraszyć zbłąkanych wędrowców. Na dzieciach
nie zrobiło to większego wrażenia. Weszły do środka najciszej jak umiały. Wewnątrz, pośród wielu
bladych, ubranych na czarno kobiet z łatwością odnalazły swoją matkę, która mieszała jakieś
mikstury. Chciały do niej podejść, ale drogę zastąpiła im elegancko ubrana kobieta o groźnym
spojrzeniu.
Narrator
(dynamicznie)
:
Dzieci nie czekały na dalszy rozwój sytuacji i podbiegły do swojej mamy.
Pozostałe kobiety, zajęte pracą, w ogóle nie reagowały na to, co się dzieje. Ich mama też nie do
końca zdawała sobie sprawę z tego, co robi. Nie stawiała oporu, gdy dzieci usiłowały ją
wyprowadzić z pomieszczenia. Kondziu próbował ją nakłonić do biegu, ale okazała się tak
osłabiona, że z trudem się poruszała. W dodatku, ku przerażeniu dzieci znachorka zamieniła się w
ogromnego węża, który zaczął pluć naokoło siebie żrącym jadem tak, że nie sposób było się
przedostać do wyjścia.
W tej chwili Nelka pomyślała o Pięknej Pani. Nie miała wprawdzie pojęcia, w jaki sposób
mogłaby im w tej sytuacji pomóc. Zapragnęła po prostu ujrzeć jej twarz, spojrzeć w pełne mądrości
oczy i w nich znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Już chciała się podzielić tą myślą z bratem, gdy
spostrzegła, że Piękna Pani zjawiła się właśnie u wejścia. Świetliste sznury, dotąd połyskujące
nieśmiało, zaczęły świecić intensywnym światłem. Wąż miotał się jeszcze bardziej zaciekle, Piękna
Pani zaś szła w jego stronę, nic sobie nie robiąc z jego jadu.
Narrator:
Piękna Pani, zanim znikła, obiecała Kondziowi i Nelce, że wspomoże ich, gdy będą tego
potrzebowali. Pocieszeni tym zapewnieniem raźnie wyruszyli w drogę powrotną. Do domu dotarli
bez większych przygód. Musieli wprawdzie nocować pod gołym niebem, ale mieli ze sobą
wystarczająco dużo oliwy, żeby za pomocą lamp móc nie tylko rozświetlić ciemności, lecz także się
ogrzać. No i była z nimi ich mama.
W domu czekał na nich ojciec. Klęczał przy łóżku chorego syna i wpatrywał się w jego
bladą twarz. Oczy ojca nie były już pokryte złotym pyłem, więc gdy tylko dostrzegł dzieci i żonę,
rzucił im się w ramiona. Przez dłuższą chwilę trwali tak objęci, ciesząc się, że znowu są razem.
Wkrótce dołączyła do nich babcia, a po niej… Wiktorek! Rodzice pytali babcię, jak to możliwe, ona
jednak uśmiechnęła się tylko tajemniczo. Wiktor natomiast opowiedział im sen, w którym widział
stada owieczek i Pasterza. On sam też był owieczką i chciał się pobawić z innymi, ale Pasterz
podszedł do niego i powiedział, że jeszcze nie czas i że jest teraz potrzebny rodzicom.
Mama i tata oczywiście nic z tego nie zrozumieli, ale cieszyli się z wyzdrowienia synka i
odtąd nigdy już bez powodu nie opuszczali swoich dzieci na dłużej, niż to było konieczne.
KONIEC
Zgłoś jeśli naruszono regulamin