Bray Libba - Wróżbiarze 01 Wróżbiarze.doc

(1971 KB) Pobierz

 

 

 

Libba Bray

 

WRÓŻBIARZE


Mojej matce, Nancy Bray,

która swoim przykładem nauczyła mnie

miłości do książek


I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca,

Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić?

- William Butler Yeats, Drugie przyjście

(przełożył S. Barańczak)


PÓŹNE LATO, WIECZÓR

W domu w Upper East Side, modnej dzielnicy Manhattanu, palą się wszystkie światła. Trwa przyjęcie, ostatnie tego lata. Na tarasie, z którego można oglądać wspaniałą panoramę Manhattanu, orkiestra zrobiła sobie niezbędną przerwę. Jest dziesiąta trzydzieści. Przyjęcie trwa od ósmej, a goście są już znudzeni. Modne debiutantki w pastelowych szyfonowych sukniach osuwają się na skórzane fotele jak zmrożone ptifurki roztapiające się w lipcowym słońcu. Pewny siebie student drugiego roku Princeton chce, by przyjaciele poszli z nim do Greenwich Village, do nielegalnego lokalu z alkoholem, o którym słyszał od znajomego znajomego.

Gospodyni, śliczna i zepsuta młoda dama, z niejakim niepokojem spostrzega zniecierpliwienie gości. To jej osiemnaste urodziny i jeśli nie zrobi czegoś, by wskrzesić to przyjęcie, przez wiele kolejnych dni wszyscy będą plotkować, że zorganizowane przez nią spotkanie było równie nudne jak herbatka w kościele.

Wskrzesić.

W poprzedni weekend została zmuszona, by udać się z matką w głąb stanu na poszukiwanie antyków - zupełnie koszmarne zadanie, aż natrafiły na starą tabliczkę ouija. Tabliczki ouija to ostatni krzyk mody; jasnowidze twierdzą, że dzięki „gadającej tabliczce" pana Fulda otrzymują wiadomości i ostrzeżenia z drugiej strony. Handlarz antykami wciskał jej matce, jak to natrafił na nią w tajemniczych okolicznościach.

- Powiadają, że jest nawiedzona przez niespokojne duchy. Ale może pani i pani siostrze uda się nad nią zapanować? - powiedział z przesadnym pochlebstwem.

Naturalnie, matka je łyknęła i w efekcie zapłaciła stanowczo za dużo. Cóż, dziewczyna miała zamiar sprawić, by błąd matki przyniósł jej teraz korzyść.

Gospodyni biegnie do przedpokoju i gestem wzywa służącą.

- Bądź tak kochana i zdejmij to. Pokojówka potrząsa głową, zdejmując tabliczkę.

- Panienka nie powinna się tym bawić.

- Nie bądź głupia. To prymitywne.

Z wdzięcznym piruetem godnym Clary Bow gospodyni wpada do salonu, unosząc tabliczkę ouija.

- Kto chce się porozumieć z duchami?

Chichocze, by pokazać, że nie traktuje tego w najmniejszym stopniu poważnie. W końcu jest nowoczesną dziewczyną, aż do szpiku kości.

Znudzone dziewczęta zrywają się z foteli.

- Co ty tu masz? Czy to ta tabliczka łi - dżi? - pyta jedna z nich.

- Urocza jest, nie sądzicie? Matka mi ją kupiła. Podobno jest nawiedzona - stwierdza gospodyni ze śmiechem. - Oczywiście, ja w to nie wierzę. - Dziewczyna umieszcza pośrodku tabliczki deseczkę dla medium w kształcie serca. - Wyczarujmy trochę zabawy, co?

Wszyscy zbierają się dookoła. George przysuwa się do niej. Jest studentem przedostatniego roku na Yale. Wiele nocy spędziła, leżąc bezsennie na łóżku i wyobrażając sobie wspólną przyszłość.

- Kto chce zacząć? - pyta, zbliżając palce do jego dłoni.

- Ja - ogłasza chłopak w absurdalnym fezie.

Nie pamięta jego imienia, ale słyszała, że ma w zwyczaju zapraszać dziewczęta na tylne siedzenie samochodu na seans macanek. Przymyka oczy i kładzie palce na deseczce.

- Pytanie do wieków. Czy dama po mojej prawej jest we mnie szaleńczo zakochana?

Dziewczęta piszczą, a chłopcy śmieją się, gdy deseczka powoli odpowiada t - a - k.

- Kłamiesz! - sprzeciwia się wzmiankowana dama, spoglądając ze złością na deseczkę ze szklanym kółkiem w środku.

- Nie walcz z tym, kochanie. Mogłabyś mnie dostać całkiem tanio - mówi chłopiec.

Atmosfera się poprawia, pytania stają się coraz odważniejsze. Upili się dżinem, dobrą zabawą i głupiutką rozrywką przepowiadania przyszłości. „Każdego ranka, każdego wieczoru, czyż się nie bawimy", jak głosiła popularna piosenka Ain't we got fun.

- Wywołajmy prawdziwego ducha - proponuje George.

Gospodyni czuje ściskanie w żołądku z ekscytacji i niepokoju. Handlarz antykami zalecał rozwagę. Ostrzegał, że przyzwane duchy muszą później zostać odesłane poprzez zerwanie połączenia, wypowiedzenie pożegnania. Ale też opowiadał tę historyjkę, żeby lepiej sprzedać swój towar, a poza tym mamy rok 1926 - kto wierzy w nawiedzenia i chochliki, skoro mamy samochody, samoloty, Cotton Club i ludzi takich jak Jake Marlowe, którzy rozwijają amerykański przemysł?

- Nie mów mi, że się boisz.

George uśmiecha się złośliwie. Ma okrutne usta. To czyni go jeszcze bardziej godnym pożądania.

- Boję się czego?

- Że skończy się nam dżin! - żartuje chłopiec w fezie i wszyscy się śmieją.

George szepce jej do ucha.

- Ochronię cię.

Kładzie dłoń na jej plecach.

Ach, to z pewnością najwspanialsza noc na świecie.

- Przyzywamy ducha tej tabliczki, by posłuchał naszego wezwania i przepowiedział naszą przyszłość! - Deklamację gospodyni przerywają ataki śmiechu. - Musisz być posłuszny, duchu!

Przez chwilę nic się nie dzieje, a później deseczka zaczyna powolną podróż po wypisanym gotycką czcionką alfabecie, tworząc słowo.

W - I - T - A - M.

- To duch - rzuca ktoś.

- Jak się nazywasz, o duchu? - pyta gospodyni.

P - A - S - K - U - D - N - Y - J - O - H - N.

George unosi brew.

- Podoba mi się to imię. Dlaczego jesteś tak paskudny, staruszku?

Z - O - B - A - C - Z - Y - C - I - E.

- Zobaczymy co?

Bezruch.

- Chcę potańczyć! Chodźmy do Moonglow - bełkocze jedna z dziewcząt, podpita i nadąsana. - Kiedy wraca zespół?

- Za chwilę. Nie denerwuj się - mówi gospodyni ze śmiechem, lecz kryje się w nim ostrzeżenie. - Spróbujmy zadać inne pytanie. Czy masz dla nas proroctwo, Paskudny Johnie? Przepowiednię?

Posyła przebiegłe spojrzenie George'owi. Deseczka nie rusza się.

- Powiedz nam cos' jeszcze, dobrze?

W końcu na tabliczce zaczyna się ruch.

- Nauczę... was... strachu - czyta gospodyni.

- Brzmi prawie jak dyrektor szkoły Choate - żartuje chłopiec w fezie. - A jak to zrobisz, staruszku?

S - T - O - J - Ę - U - D - R - Z - W - I - I - K - O - Ł - A - C - Z - Ę. (Ten i wszystkie następne cytaty biblijne na podstawie: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wydawnictwo Pallotinum 1990 (przyp. tłum.).)

J - E - S - T - E - M - B - E - S - T - I - Ą.

S - T - A - R - O - Ż - Y - T - N - Y - M - S - M - O - K - I - E - M.

- Co to ma znaczyć? - szepce pijana dziewczyna. Cofa się lekko.

- To nic nie znaczy. To bełkot. - Gospodyni łaje gościa, ale boi się. Zwraca się w stronę chłopaka słynącego z robienia dowcipów. - Sprawiasz, że to mówi!

- Wcale nie. Przysięgam! - mówi, unosząc palec wskazujący do serca.

- Dlaczego tu jesteś, staruszku? - pyta George. Deseczka porusza się tak szybko, że z trudem nadążają.

M - A - M - K - L - U - C - Z - E - Ś - M - I - E - R - C - I - I - O - T - C - H - Ł - A - N - I.

N - A - D - C - H - O - D - Z - I - D - Z - I - E - Ń - G - N - I - E - W - U - A - R - M - A - G - E - D - D - O - N - N - I - E - R - Z - Ą - D - N - I - C - A - B - A - B - I - L - O - Ń - S - K - A.

- Przestań natychmiast! - krzyczy gospodyni. n - i - e - r - z - ą - d - n - i - c - a - n - i - e - r - z - a - d - n - i - o - a - powtarza deseczka. Młodzi ludzie cofają palce, ale deseczka nadal się porusza.

- Niech przestanie, niech przestanie! - piszczy jedna z dziewczyn, a nawet zblazowani chłopcy bledną i się cofają.

- Przestań, duchu! Powiedziałam przestań! - krzyczy gospodyni.

Deseczka nieruchomieje. Goście patrzą po sobie z niepokojem. W drugim pokoju zespół wraca do instrumentów i zaczyna grać szybki kawałek taneczny.

- Alleluja! Chodź, kochanie. Nauczę cię tańczyć black bottom. - Pijana dziewczyna prostuje się z trudem i ciągnie za sobą chłopca w fezie.

- Zaczekaj! Musimy wypowiedzieć do widzenia na tabliczce! Taki jest odpowiedni rytuał! - prosi gospodyni, gdy goście zaczynają odchodzić.

George obejmuje ją w pasie.

- Nie mów mi, że boisz się Paskudnego Johna.

- Cóż...

- Wiesz, że to tamten gość - mówi, a jego oddech łaskocze ją w ucho. - On ma swoje sztuczki. Wiesz, jacy oni są.

Wie, jacy oni są. To pewnie ten paskudny chłopak przez cały czas robił z nich idiotów. A ona nie jest idiotką. Ma osiemnaście lat. Życie będzie niekończącym się kalejdoskopem przyjęć i tańców. „Noc czy dzień to czas na zabawę, czyż się nie bawimy?" Jej wcześniejsze obawy zniknęły. Wygląda na to, że przyjęcie potrwa do białego rana. Zwinięto dywany i goście tańczą. Długie sznury pereł opadają na sukienki o obniżonym stanie. Lakierki stukają wyzywająco na drewnianej podłodze. Wyciągnięte ręce, uderzające w powietrze - wszystko przypomina ożywiony dadaistyczny obraz.

Gospodyni wpycha tabliczkę do kredensu, gdzie wkrótce zostanie zapomniana, biegnie w stronę salonu oświetlonego jasnymi elektrycznymi lampami - najnowszy cud pana Edisona - i beztrosko dołącza do ostatniego przyjęcia tego lata.

Na zewnątrz wiatr przez chwilę unosi się przy tych jasnych oknach, po czym z gwałtownym podmuchem odchodzi i pędzi chodnikiem. Przez chwilę wiruje wokół modnych kapelusików dwóch młodych dam wyprowadzających pudla wzdłuż East River i plotkujących o śmierci Rudolpha Valentino. Rusza dalej, zalanymi neonowym blaskiem kanionami, ponad pociągiem kolejki nadziemnej, grzechocącym nad Drugą Aleją. Potrząsa oknami biedaków próbujących zasnąć przed nadejściem ranka - ranka z klaksonami taksówek, tramwajami i pociągami, pucybutami polerującymi czubki butów biznesmenów na Union Square, gazeciarzami wykrzykującymi najnowsze wiadomości na Times Square, telefonistkami patrzącymi z tęsknotą na najnowsze suknie z wykładanymi kołnierzami, kuszące na sklepowych wystawach, majestatycznymi drapaczami chmur wznoszącymi się nad wszystkim jak rozświetleni bogowie ze stali, cegły i szkła.

Wiatr zatrzymuje się na chwilę przed klubem jazzowym, wsłuchując się w tę nową muzykę wznoszącą się w noc. Drży w rytm trąbek, pasaży na pianinie zrodzonych z bluesa i ragtime'a, synkopowanych rytmów, w których odbija się ekscytacja miasta.

Przy Bowery, w bogato zdobionym szkielecie niegdyś popularnego teatru wodewilowego trwa maraton taneczny. Biorące udział w konkursie młode dziewczęta i ich chłopcy wspierają się nawzajem, zdecydowani zostawić ślad, pochwycić sny sprzedawane w prasowych reklamach i w radio. Mają odciski na stopach, lecz gwiazdy w oczach. Kawałek dalej, Great White Way, Wielką Białą Drogę, nazwaną tak od oślepiającego blasku teatralnych świateł, opuszczają goście. Niektórzy wielbiciele czekają w bocznych uliczkach, mając nadzieję ujrzeć śliczne tancerki lub dostać autograf jednej z wielu gwiazd Broadwayu. To czas gwiazdek, sławy, bogactwa i wyciągniętych rąk, a młodzi płoną ukrytą ambicją.

Wiatr traktuje to z obojętnością. Jest tylko wiatrem. Nie zostanie gwiazdą radia ani wielkim przemysłowcem. Nie będzie się ubiegać o stanowisko, nie zakocha się w Douglasie Fairbanksie ani nie będzie śpiewał piosenek z Tin Pan Alley, piosenek o tęsknocie, żalu i dobrych czasach („czyż się nie bawimy?"). I dlatego rusza dalej, mijając rzeźnie przy Czternastej Ulicy i nieszczęśnice sprzedające się w ciemnych uliczkach. Statua Wolności wznosi w zatoce swoją pochodnię, światło przewodnie dla wszystkich, którzy przybili do tego brzegu, by uciec przed prześladowaniami, głodem lub beznadzieją. To bowiem jest ziemia obiecana.

Wiatr opada na czynszówki przy Orchard Street, gdzie niektórzy z tych marzycieli z gwiazdami w oczach umarli, a inne marzenia rodzą się w nędzy i ubóstwie. Szarpie praniem rozwieszonym na sznurkach między kamienicami, ponad brudnymi, zaniedbanymi ulicami, gdzie nawet o tej porze dzieci przeszukują śmietniki w poszukiwaniu jedzenia. Wiatr istniał od zawsze. Wiele widział w tym kraju marzeń i reklam mydła, starej grozy i rozlewu krwi. Był niemym świadkiem palenia wiedźm i szedł Drogą Łez, widział, jak statki wiozące niewolników wypuszczają w portach swój ludzki ładunek, mrużący oczy i przerażony, pozbawiony wszelkiego dobytku poza smutkiem. Wiatr był przy tym, jak prezydent Lincoln zginął od kuli. Czuł zapach prochu nad Antietam. Biegał z bizonami i ostrożnie dotykał wysokich czarnych kapeluszy purytanów. Niósł krzyki miłości i osuszał łzy na tylu twarzach, że wszystkich ich nie spamiętał.

Wiatr pędzi Bowery i nurkuje nad West Side, domem irlandzkich gangów w rodzaju Dummy Boys, którzy jeżdżą konno po Dziewiątej Alei, by ostrzec przemytników alkoholu. Pędzi wzdłuż potężnej rzeki Hudson, obok ożywionego nocnego życia Harlemu, pełnego wielkich myślicieli, pisarzy i muzyków, aż znajduje odpoczynek przy ruinach starej rezydencji. Zbutwiałe deski zasłaniają wybite okna. Śmieci zablokowały rynsztok. Dawno, dawno temu ten dom był siedzibą wielkiego zła. Teraz jest reliktem minionej epoki, zapomnianym w cieniu rozwoju i dobrobytu miasta.

Drzwi skrzypią na zawiasach. Wiatr ostrożnie zagląda do środka. Skrada się wąskimi korytarzami, które wiją się i zakręcają. Po obu stronach znajdują się chore pokoje, rozkładające się i zaniedbane. Drzwi otwierają się, ukazując ceglane ściany. Klapa zakrywa szyb, który prowadzi do ogromnej podziemnej sali grozy i jeszcze bardziej przerażającego pomieszczenia. Wciąż śmierdzi - krwią, moczem, złem i strachem tak mrocznym, że stał się częścią tego domu na równi z drewnem, gwoździami i zgnilizną.

Coś porusza się w głębokich cieniach, coś straszliwego, i wiatr, który dobrze zna zło, cofa się. Ucieka w stronę tych wspaniałych wysokich budowli, pełnych obietnicy błękitnego nieba, przyszłości, przemysłu i dobrobytu. Przyszłości, która nie wierzy w zło przeszłości. Gdyby wiatr był strażnikiem, podniósłby alarm. Wykrzyknąłby ostrzeżenie przed nadchodzącą grozą. Ale jest tylko wiatrem i dobrze wie, że nikt nie słucha jego krzyków.

Głęboko w piwnicy podupadłego domu ożywa palenisko, z grzechotem przypominającym ostatnie gorzkie kaszlnięcie umierającego, który śmieje się pogardliwie ze swojego losu. Ciemny i smrodliwy ziemny grób zaczyna emanować słabym blaskiem. Tak, w cieniach znów się coś porusza. Zwiastun o wiele większego zła. Paskudny John wrócił do domu. I ma coś do zrobienia.

EVIE O'NEILL ZENITH, OHIO

Evie ONeill przycisnęła obwisły woreczek z lodem do pulsującego bólem czoła i przeklęła godzinę. Było południe, ale głowa bolała ją tak bardzo, że czuła się jak o szóstej rano. Przez ostatnie dwadzieścia minut ojciec suszył jej głowę z powodu przyjęcia, jakie poprzedniego wieczoru odbywało się w hotelu Zenith. Kilkanaście razy wspomniał o jej piciu, jak również niefortunnych igraszkach w miejskiej fontannie. Oraz całym zamieszaniu pomiędzy. Zapowiadał się naprawdę paskudny dzień. Jej głowa pulsowała żądaniami: „Woda. Aspiryna. Proszę, przestań gadać".

- Zarówno ja, jak i twoja matka nie akceptujemy pijaństwa. Nie słyszałaś o osiemnastej poprawce?

- Prohibicja? Piję za zdrowie, kiedy tylko mogę.

- Evangelino Mary O'Neill! - warknęła matka.

- Twoja matka jest sekretarzem kobiecego Towarzystwa Krzewienia Wstrzemięźliwości w Zenith. Czy pomyślałaś o tym? Czy pomyślałaś, jak to będzie wyglądać, jeśli ludzie zobaczą jej córkę pijaną na ulicy?

Evie popatrzyła zaczerwienionymi oczami w stronę matki, która siedziała sztywno i z zaciśniętymi wargami, z długimi włosami upiętymi na karku w kok. Na końcu nosa miała okulary - "bryle", jak mówiły dziewczyny w jej wieku. Wszystkie kobiety z rodziny Fitzgeraldów były drobne, jasnowłose i koszmarnie krótkowzroczne.

- I co? - zagrzmiał jej ojciec. - Czy masz coś do powiedzenia?

- Rany, mam nadzieję, że pewnego dnia nie będę potrzebować bryli - mruknęła Evie.

Jej matka westchnęła głęboko. Od czasu śmierci Jamesa zrobiła się jeszcze drobniejsza i bardziej zmęczona, jakby tamten telegram z Ministerstwa Wojny odebrał jej duszę w chwili, kiedy go otworzyła.

- Wy, młodzi ludzie, traktujecie wszystko jak żart, prawda?

Ojciec zaczynał się rozpędzać - „odpowiedzialność", „obywatelski obowiązek", „dojrzałe zachowanie", „myślenie o przyszłości". Dobrze znała tę śpiewkę. Evie tak naprawdę potrzebowała klina, ale rodzice skonfiskowali jej piersiówkę. A piersiówka była naprawdę pierwsza klasa - srebrna, z wygrawerowanymi inicjałami Charlesa Warrena. Kochany Charlie. Obiecała, że zostanie jego dziewczyną. Wytrzymała tydzień. Charlie był uroczy, ale też koszmarnie nudny. Na jego wizję pieszczot składało się sztywne położenie ręki na piersi dziewczyny, jak starannie wykrochmalonej serwetki na stoliku na przyjęciu u ciotki, oraz cmokanie jej w usta jak ptak dziobiący ziarno. Quelle tragedie.

- Evie, słuchasz mnie? - Ojciec miał ponurą twarz. Zmusiła się do uśmiechu. - Jak zawsze, tato.

- Dlaczego mówiłaś te okropne rzeczy o Haroldzie Brodie? Evie po raz pierwszy zmarszczyła czoło.

- Zasłużył na to.

- Oskarżyłaś go o... o... - Ojciec poczerwieniał na twarzy.

- O zrobienie bachora tej biedaczce?

- Evangelino! - Matka aż sapnęła.

- Przepraszam. „O uwiedzenie i porzucenie w trudnej sytuacji rodzinnej".

- Dlaczego nie możesz być bardziej jak... - Matka umilkła, ale Evie umiała dokończyć zdanie za nią: „Dlaczego nie możesz być bardziej jak James?".

- To znaczy martwa? - odparowała.

Matka skrzywiła się i w tej chwili Evie nienawidziła samej siebie.

- Dosyć, Evangelino - ostrzegł ją ojciec. Evie pochyliła zbolałą głowę.

- Przepraszam.

- Chyba powinnaś wiedzieć, że o ile nie przeprosisz publicznie, państwo Brodie zagrozili pozwem o zniesławienie.

- Co takiego? Nie przeproszę! - Wstała tak szybko, że głowa zaczęła ją boleć dwa razy mocniej, i musiała znów usiąść. - Mówiłam prawdę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin