Edigey Jerzy - Jedna noc w Carltonie.txt

(316 KB) Pobierz
Edigey Jerzy - Jedna noc w Carltonie

KB

Rozdział I
Słońce już zachodziło. Ostatnie jego blaski owietlały Giewont. Położone niżej Zakopane zalegał cień. Ulicš Ku Skoczni szło w stronę miasta towarzystwo składajšce się z trzech pań i czterech panów. Widocznie wracali z wycieczki w góry, gdyż wszyscy ubrani byli po sportowemu, a jedna z niewiast miała na sobie szorty. Jak na padziernik i pónš porę poobiedniš, był to, nawet na Zakopane, które już niejedno widziało, niecodzienny strój. Nic więc dziwnego, że wszyscy przechodnie przyglšdali się z zaciekawieniem turystycznej grupce.
- Patrzš na mnie jak na wariatkę!
- Cišgle nie mogę uwierzyć, że nie jest pani zimno.
- Ależ zapewniam paniš profesor, że czuję się wietnie. Gdybym marzła, nie nosiłabym takiego stroju.
- Chodcie szybciej, bo będzie bura przy obiedzie: - Wštpię, czy w ogóle dadzš nam obiad. Jest bardzo póno.
- Przecież uprzedzalimy, że się spónimy.
- Ale zapowiedzielimy nasz powrót na trzeciš, a teraz dochodzi pišta.
Tak rozmawiajšc, wycieczkowicze doszli do białej willi, cofniętej nieco w głšb ulicy i ogrodzonej siatkš na kamiennych słupkach. Czarna, marmurowa tablica umieszczona przy furtce zawierała tylko jedno słowo:
                                                                                     C a r l t o n
Kto, zapewne jeden z goci pensjonatu, dopisał kredš: Dom gnunego odpoczynku. Napis ten widocznie wszystkim się spodobał, gdyż nikt go od dawna nie cierał.
Kiedy panie wchodziły przez furtkę na posesję Carltonu, w drzwiach oszklonego ganku stanęła pokojówka w białym fartuszku.
- Dzisiaj nie będzie obiadu. Jak się przychodzi o pištej, to się nie je.
- Nie będzie tak le, pani Róziu!
- A włanie, że będzie. Kucharz zły jak chrzan. Czekał i czekał, aż poszedł do domu.
- Ale deseru nikt nam nie zjadł?
- Co ja z państwem mam! Wszystko zimne, a kotlety wyschły na wióry.
- To jednak dostaniemy co?
- Niech państwo od razu idš do jadalni. Zaraz podam.
Ganek dzieliło od trotuaru pięć niewielkich stopni. Wchodzšc na pierwszy z nich, jedna z pań potknęła się i byłaby upadła, gdyby nie podtrzymał jej znajdujšcy się obok towarzysz.
- Też porzšdki - oburzył się jeden z mężczyzn - ciekaw jestem, kto zostawił ten młotek na schodach.
Mówišc to, podniósł leżšcy na schodach duży, ciężki młotek, przyczynę karambolu.
- To pewnie dzieciaki kierownika - usprawiedliwiała się pokojówka - zawsze wszystko wycišgnš z domu, tylko przynieć z powrotem nie ma komu.
- Niech mi pani da ten młot! - Probę tę wypowiedziała młoda kobieta, ubrana w jaskrawopomarańczowš wiatrówkę. Nosiła do niej trawiastozielone spodnie, za na nogach długie, niebieskiego koloru boty, jakich rybacy używajš do połowu pstršgów. Na głowie tej doć przystojnej blondynki znajdował się mieszny kapelusik. Na patyku przewieszonym przez ramię trzymała dziwnego kształtu koszyk. Na pierwszy rzut oka widać było, że młoda osoba za wszelkš cenę pragnie zwrócić na siebie uwagę. Nawet za cenę omieszenia się.
- Służę, pani Zosieńko - mężczyzna z przesadnie eleganckim ukłonem podał młotek ekscentrycznie ubranej kobiecie - ale do czego to miercionone narzędzie? Czyżby na Andrzeja?
- Jeżeli będzie mnie zdradzał, to mu głowę rozwalę. - Pani Zosia ujęła młotek i wojowniczo nim się zamachnęła. - Ależ jaki on ciężki!
- Akurat dobry do porachunków małżeńskich jako ostateczny argument.
- Co pan, jako kawaler, inżynierze, może o tym wiedzieć - rozemiała się jedna z pań.
- Wystarczy posłuchać tego, co pani Zosia mówi o swoich flirtach i o ukochanym małżonku, aby ocenić w pełni szczęcie, że na drodze mojego życia nie spotkałem ideału płci odmiennej.
- Nie minie to pana. Każdy z was gada, zarzeka się, a póniej cišgnie przemocš do ołtarza i unieszczęliwia kobietę.
- Moje wy nieszczęliwe!
- Pani Rózia nawet sobie nie wyobraża, jakš pięknš zrobilimy wycieczkę. Poszlimy do Kondratowej, stamtšd na Suchy Kondracki i przez Kopę Kondrackš na Giewont. Wrócilimy przez Grzybowiec do Doliny Stršżyskiej - entuzjazmowała się pani w szortach.
- Ale pani Basia to musiała porzšdnie zmarznšć - zauważyła pokojówka.
- Wcale nie - oburzyła się zagadnięta - przeciwnie, było mi bardzo goršco. Aż się zgrzałam.
- Tylko zęby dzwoniły, jak gdyby kierdel owiec schodził z góry.
- Czuję, że schudłam przynajmniej o dwa kilogramy - stwierdziła najbardziej korpulentna dama z całego towarzystwa.
- A ja sprzedałem dwa piercionki na Giewoncie - pochwalił się szpakowaty, przysadzisty pan w okularach.
- Wiadomo - rozemiał się wysoki, młody człowiek - jubiler wszędzie zrobi interes. Nie to, co my, lusarze.
- Niechże państwo idš wreszcie do jadalni, bo naprawdę nie podam obiadu - pokojówka Rózia poganiała goci.
- Tylko umyjemy ręce - powiedział wysoki mężczyzna o czarnych, miejscami przysrebrzonych włosach.
- Odkšd to redaktor zrobił się taki czysty? - złoliwie zauważył ostatni z mężczyzn tego wycieczkowego towarzystwa, szczupły, suchy, z lekka łysawy blondyn.
- Wiadomo, malarze ršk nie myjš - odcišł się dziennikarz - oszczędzajš farby.
- Za to prasa ma zawsze czyste ręce.
- Proszę państwa na obiad! Naprawdę wszystko będzie zupełnie zimne - denerwowała się pokojówka.
I mimo protestów dziennikarza pani Rózia grzecznie, lecz stanowczo zapędziła towarzystwo do jadalni, gdzie, cišgle jeszcze pod wrażeniem udanej wycieczki, przystšpiono wreszcie do obiadu.
- Pani profesor może i schudła te dwa kilogramy, ale po tej zupce przybędzie co najmniej drugie tyle - dogadywał malarz swojej sšsiadce.
- Ładnie to dokuczać bezbronnej kobiecie? A kto mi tyle nalał na talerz?
- Trzeba było powiedzieć, kiedy dosyć. Nalewam do wrębu, a pani profesor ani słówka, tylko patrzy, wielce z tego zadowolona.
- Państwo dopiero teraz z wycieczki? - do jadalni wszedł jeden z mieszkańców pensjonatu. - Czekalimy z obiadem prawie godzinę i w końcu sami zjedlimy.
- Niech pan sobie wyobrazi - skarżyła się pani Zosia - że inżynier i pani Basia pognali nas przez góry i wertepy aż pod sam krzyż na Giewoncie. Żeby Jędru wiedział, że poszłam na tak forsownš wycieczkę, bardzo by się gniewał. Dotšd czuję serce w gardle.
- Lepiej dla Andrzeja, że jego żona w taki sposób forsuje serce, niż...
- Redaktor zaraz jakie dwuznaczniki.
- Sprzedałem na Giewoncie dwa piercionki - ponownie pochwalił się jubiler.
- W jaki sposób? - zainteresował się nowo przybyły.
- Zwyczajnie! Piłem mietanę, trzymajšc szklankę w lewej ręce, tej, na której mam ten piercień - tu jubiler podniósł rękę, ukazujšc na serdecznym palcu pięknie kuty z ciemnego srebra piercień z oryginalnie oprawionym koralem. - Stojšca obok niewiasta zapytała mnie, skšd mam taki piercień. Odpowiedziałem zgodnie z prawdš, że sam zrobiłem. Wtedy rozemiała się i powiedziała, że nie wierzy. Więc na potwierdzenie moich słów wyjšłem z kieszeni dwa piercionki, które wczoraj skończyłem. Wtedy padło pytanie, po ile je sprzedaję? Wyjaniłem, że Cepelia płaci mi po dwiecie złotych. Wówczas wyjęła z torebki dwie setki i poprosiła, aby jej jeden sprzedać. Jej sšsiadce widocznie piercionek także przypadł do gustu, bo wzięła drugi. Co miałem robić? Zainkasowałem w sumie cztery setki i schowałem do kieszeni.
- Nareszcie wiemy, kto dzisiaj prosi do Jędrusia.
- Dzisiaj nie - bronił się jubiler - po tym łażeniu po górach nóg nie czuję. Może jutro?
- Przecież jutro pan wyjeżdża - zauważyła pani profesor.
- Niech pan jeszcze zostanie, panie Mieczysławie - prosiła pani Zosia - pójdziemy do Jędrusia. Obiecywał pan, że zatańczymy twista.
- Nie radzę! Andrzej pana zabije! Wszystko, co Zosia wyprawiała w Zakopanem, pójdzie potem na pańskie konto.
- Uprzedzam, redaktorze, że mamy ze sobš na pieńku. Żebym tylko ja nie zawiadomiła w Warszawie, kogo potrzeba, o zachowaniu się pewnych panów z Carltonu! Albo... żebym nie zrobiła użytku z tego młotka!
- A gdzie pani ma ten młotek? - zainteresowała się pani Basia. - W moich szpileczkach jest jaki gwodzik, który bardzo uwiera. Może dałoby się go przybić?
- Położyłam go na kanapie w hallu.
- To za duży młotek - zauważył inżynier - do szpileczek przydałoby się raczej dłutko. Może będę mógł co poradzić?
- wietnie. Zaraz po obiedzie przyniosę panu pantofle.
- Patrzcie, państwo - powiedziała Zosia - nic nas się nie krępujš i w naszej obecnoci umawiajš się na odwiedziny w pokojach. Ładne rzeczy!
- A pani tak się tym zgorszyła! Sama taka więta.
- Redaktorze! Ostatni raz ostrzegam, niech pan ze mnš nie wojuje.
- Więc jutro pan wyjeżdża, panie Mieczysławie? Przecież taka piękna pogoda - martwiła się pani profesor - tak nas malutko w Carltonie, a znowu kogo ubywa.
- Niestety, muszę. Przyjechałem tu zresztš bardziej dla pracy, niż dla wypoczynku. Przygotowywałem parę ciekawych rzeczy na wystawę sztuki złotniczej we Florencji. Skończyłem dopiero wczoraj i dlatego mogłem dzisiaj wybrać się z państwem na wycieczkę. Pojutrze muszę jednak oddać eksponaty w Centrali Jubilerskiej, która organizuje we Florencji własne stoisko. Potem kilka dni zajmie jeszcze uzgadnianie szczegółów ekspozycji i ewentualne poprawki. A to przecież połowa padziernika. Nie warto już wracać.
- Jedzie pan do Florencji? - zapytała pani Zosia.
- Boże, jak ja uwielbiam Italię! Cudowne niebo, wspaniali mężczyni!
- Pani zna Włochy? - zdziwił się malarz. - Nigdy pani o tym nie wspominała.
- Byłam jedynie w Albanii, ale to prawie to samo. Naprzeciwko, tylko przez Adriatyk. Ale znam Włochy z opowiadań i Jędru obiecał, że w przyszłym roku pojedziemy tam na pewno.
- Niestety, nie ja jadę do Florencji - westchnšł jubiler - lecz moje prace.
- I jak zwykle kilku ustosunkowanych bubków z odpowiedniej centrali handlowej - dorzucił malarz - to samo było z Biennale w Neapolu. Tam też pojechały nasze obrazy w towarzystwie urzędników z ministerstwa.
- Tyle słyszałam o pańskich pracach - dorzuciła pani profeso...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin