Edigey Jerzy - Trzy płaskie klucze.txt

(320 KB) Pobierz

JERZY EDIGEY
TRZY PŁASKIE KLUCZE


ROZDZIAŁ I

Duża wskazówka na elektrycznym zegarze wiszšcym nad schodami, które prowadziły na pierwsze piętro, drgnęła, a następnie skoczyła i ustawiła się na cyfrze 9.
Była więc godzina siódma i czterdzieci pięć minut. Za kwadrans w Powszechnym Banku Rzemiosła rozpocznie się nowy dzień pracy.
Starszy wony, pan Franciszek Zaleski, obcišgnšł granatowy mundur i zapišł dwa srebrne guziki pod szyjš.
- Idę do szatni i otwieram drzwi - powiedział. - A wy, kobietki, popieszcie się. Dochodzi ósma, a sala jeszcze nie sprzštnięta. Stasiu, czy w gabinecie pana prezesa woda
w karafce zmieniona i popielniczki wyczyszczone? A u dyrektora Helskiego fikus podlany? Atramentu dolałe?
- Dobrze, dobrze - odburknšł młody człowiek. - Pan Franciszek mógłby choć raz co innego wymylić. Codziennie to samo. Gabinet prezesa, fikus, atrament.
- Bo wam, młodym, trzeba codziennie o wszystkim przypominać. Sami niczego nie zrobicie. Za moich młodych czasów, kiedy byłem gońcem, a póniej młodszym wonym, nigdy bym nie omielił się tak odpowiedzieć starszemu od siebie! Mnie nikt nie musiał poganiać. No, idę otwierać.
Pan Franciszek przepracował w tym gmachu przeszło czterdzieci lat. Przed wojnš i aż do roku 1948 miecił się tutaj Bank Komunalny. Póniej, na krótko tylko, przekształcono go na jeden z oddziałów Narodowego Banku Polskiego. Wreszcie po jednej jeszcze zmianie na drzwiach wejciowych pojawiła się czarna, marmurowa tablica Powszechny Bank Rzemiosła". Ciekawe, że wszystkie te zmiany dotyczyły przede wszystkim nazwy i zakresu operacji bankowych, miały natomiast minimalny wpływ na sprawy personalne. Większoć starszych wiekiem urzędników pracowała od czasów przedwojennych. Młodsi również przeżyli zmiany nie ruszajšc się od swoich biurek. A wród najstarszych seniorów był pan Franciszek.
Włanie teraz ostatni raz zlustrował spojrzeniem obszernš salę operacyjnš. W rodku stało kilka kanapek dla klientów oczekujšcych na swojš kolejkę wypłaty. Dalej okršgły pulpit do pisania. Wokół całej sali biegły szklane cianki z okienkami operacyjnymi. W rogu szerokie schody prowadziły na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się gabinety naczelnego dyrektora i jego zastępcy, wydział prawny, personalny, wydział obrotu bezgotówkowego i hala maszyn. Kiedy pan Franciszek stwierdził, że wszystko jest w porzšdku, przeszedł do małego hallu, do którego prowadziły drzwi w drugim rogu sali. Tu znajdowała się szatnia i aparaty telefoniczne do użytku klientów. Tutaj też cały dzień siedział jeden ze strażników. Natomiast drugi z wysokoci pierwszego piętra obserwował wszystko, co się dzieje na sali operacyjnej. Na razie obydwaj gawędzili w szatni.
- Panowie, na swoje miejsca. Otwieram drzwi.
- Dopiero za kwadrans ósma. Jeszcze czas.
- Nie ma czasu. Tylko patrzeć, jak przyjdzie pan dyrektor Helski.
- On zawsze pierwszy! Jak pracuję tu trzy lata, to jeszcze nie widziałem, żeby kto przyszedł przed nim.
- Trzy lata! - rozemiał się Franciszek otwierajšc z klucza szerokie drzwi prowadzšce na narożnik placu Wielkiego Cesarza i ulicy Genialnego Muzyka. - Trzy lata... Pamiętam, było to w 1932... Nie, w 1933 roku. W czerwcu. Stałem w szatni tak jak dzisiaj. Była równo za dziesięć ósma. Nagle otwierajš się drzwi i wchodzi młody, nieznany mi człowiek. Więc mówię, że dla klientów bank dopiero czynny od dziewištej. A młodzieniec odpowiada, że jest nowym urzędnikiem i od dzisiaj zaczyna pracę. Nazywa się Zygmunt Helski i został przyjęty do wydziału czekowego. Kierownikiem tego wydziału był wtedy pan prokurent Dzierżanowski. Zginšł w powstaniu, na Mokotowie. Od tego dnia pan Helski zawsze był pierwszy. Najpierw siedział na drugim miejscu w wydziale czekowym. Póniej przeszedł do dziennika podawczego. Pięć lat pracował w księgowoci. Następnie wrócił na salę, ale już do kontroli. Potem awansował na zastępcę działu rozrachunków międzymiastowych. Został prokurentem. A teraz jest zastępcš prezesa.
W tej chwili w drzwiach stanšł niski mężczyzna w wieku po pięćdziesištce, elegancko i bardzo spokojnie ubrany.
- Moje uszanowanie panu dyrektorowi.
- Jak się pan ma, Franciszku. Zawsze na posterunku.
W banku wszystko w porzšdku?
- Czy mogłoby być inaczej? - pytaniem odpowiedział Franciszek pomagajšc dyrektorowi Helskiemu zdjšć płaszcz i wieszajšc go pieczołowicie na ramišczku.
- Sam sprawdzę.
- Wszystko musi obejrzeć osobicie - umiechnšł się jeden ze strażników spoglšdajšc na dyrektora, który przeszedł wzdłuż sali operacyjnej, a następnie otworzył niskie drzwiczki i lustrował kolejno stanowiska bankowe, poczynajšc od wydziału inkasa poprzez czekowy, kontrolę kasy aż do biura podawczego i pomieszczenia księgowoci przyległego do salki operacyjnej. Obok wydziału księgowoci znajdowały się wewnętrzne schody- Prowadziły na dół.
Tutaj miecił się skarbiec banku, sejfy oraz archiwum.
I tych zakamarków dyrektor Helski nie omieszkał skontrolować osobicie. Nawet jeden ze strażników podzielił się z panem Franciszkiem uwagš, że dyrektor długo dzisiaj bawi w podziemiu. Wreszcie dyrektor powrócił i skierował się na piętro do swojego gabinetu.
Tymczasem w szatni było coraz pełniej. Urzędniczki i urzędnicy wchodzili do banku, szybko zdejmowali okrycia i zajmowali swoje miejsca. Punkt ósma prawie wszyscy byli już na stanowiskach. Odezwały się maszyny do pisania, zaklekotały maszyny rachunkowe. Bank rozpoczšł dzień normalnej pracy. Parę minut po ósmej, zgodnie ze zwyczajem, pan Franciszek ponownie zamknšł na klucz wejciowe drzwi. Jego pomocnik, Stanisław Nawrocki, zaniósł ksišżkę obecnoci do kierownika sali operacyjnej dyrektora Jana Lisaka, urzędujšcego w szklanej klatce tuż obok kasy. Drzwi banku zostanš otwarte punktualnie o dziewištej, a jednoczenie z odgłosem otwieranych drzwi otworzš się wszystkie okienka na sali operacyjnej.
Przedtem jednak, co było już tradycjš od założenia w tym gmachu banku, główny kasjer, a był nim obecnie Adam Jarosz, razem ze swoim pomocnikiem Edwardem Srockim muszš podjšć pienišdze ze skarbca. Dyrektor Helski i kierownik sali Lisak za dziesięć dziewišta zjawili się przed kasš. Każdy z nich trzymał w ręku długi, płaski klucz.
- Idziemy? - zapytał dyrektor Helski.
- Tak jest, panie dyrektorze - odpowiedział kasjer. -Zabieram ze skarbca tylko wczorajszy obrót. Zgodnie z arkuszem kasowym zostało z wczorajszego dnia 5763817 złotych. To nam powinno wystarczyć na dzisiaj.
- Chodmy - rzekł Lisak.
Trzej mężczyni zeszli schodkami do podziemia. Za nimi kroczyli Edward Srocki i młodszy wony Stanisław Nawrocki. Zadaniem tej dwójki był transport pieniędzy i dokumentów na górę po wyjęciu ich z trezora. Do skarbca wchodził tylko główny kasjer. Nikt poza nim, nawet prezes banku, nie miał tego prawa.
Na dole znajdował się niewielki hall. Były tu trzy pary drzwi. Na jednych z nich wisiała tabliczka Archiwum". Drugie, włanie półotwarte, pozwalały dostrzec, że znajduje się tam doć obszerne pomieszczenie wypełnione rozmaitymi, widocznie nieużywanymi już meblami. Wród nich znajdowała się lodówka. Była czynna. Jej motor pracował z cichym warkotem. Po otworzeniu trzecich drzwi trzej panowie stanęli przed grubš metalowš kratš. Adam Jarosz wyjšł z kieszeni duży metalowy klucz na kółku i otworzył nim zasuwę. Krata otwierała się do wewnštrz. Był to doć długi pokój, a raczej korytarz. Całš jednš cianę stanowiły różnej wielkoci metalowe drzwiczki. To sejfy bankowe wynajmowane klientom dla przechowywania wartociowych depozytów. Po drugiej stronie tego pomieszczenia znajdowało się kilka budek, przypominajšcych wyglšdem budki telefoniczne, lecz z matowymi szybami. W tych budkach klienci banku, nienarażeni na wcibskie spojrzenia, mogli przeglšdać zawartoć swoich sejfów. Na końcu korytarza z sejfami znajdowała się jeszcze jedna krata oddzielajšca je od właciwego skarbca.
Tę kratę otworzył Jarosz drugim ze znajdujšcych się na kółku kluczy.
Trzej dyrektorzy weszli do małego, prawie kwadratowego pokoiku. Srocki i Nawrocki czuwali w pogotowiu w korytarzu sejfowym. Jednš cianę kwadratowego lokum stanowiły wielkie pancerne drzwi. Zamiast klamki miały w rodku spore metalowe koło. Obok niego pionowo, jedna pod drugš, znajdowały się trzy dziurki od kluczy. Zamykały je mosiężne zastawki.
Teraz zaczšł się codzienny poranny ceremoniał. Trzej mężczyni stanęli o jakie dwa metry od pancernych drzwi. Dyrektor Helski podszedł do stalowej ciany, trzymany w ręku klucz włożył w górnš dziurkę i przekręcił.
Co cicho stuknęło w głębi skarbca. Helski wrócił na swoje miejsce, a z kolei do pancernych drzwi zbliżył się Jan Lisak. Podobnym płaskim kluczem otworzył drugi zamek. Gdy wrócił na poprzednie miejsce, do skarbca podszedł główny kasjer. On również miał w ręku płaski klucz. Szczęknęła trzecia zapadka.
Jarosz pokręcił metalowym kołem. Ostatnie rygle zostały zwolnione i wielkie pancerne drzwi skarbca uchyliły się lekko, bez najmniejszego szmeru. Dopiero teraz można było zauważyć, że stalowy pancerz miał prawie pół metra gruboci.
Wewnštrz znajdowało się kwadratowe pomieszczenie mniej więcej dwa na dwa metry, wyłożone pancernymi blachami. Wszystkie ciany od góry do dołu zajmowały półki. Na dolnych przechowywano najcenniejsze księgi rachunkowe banku, dowody kasowe i depozyty. Wyżej znajdowały się pękate teczki z papierami wartociowymi i z wekslami. Po bokach umieszczono druki cisłego zarachowania - ksišżeczki czekowe i blankiety wekslowe. Na samym rodku stał duży kufer z dwoma uszami. Codziennie o godzinie drugiej, a więc po zamknięciu kasy, główny kasjer, wraz ze swoim pomocnikiem, umieszczali w tym kufrze dzienny obrót banku oraz księgę głównš kasy i arkusz kasowy. Następnie kufer wędrował na noc do skarbca otwieranego i zamykanego zawsze z takim samym ceremoniałem. Każdy z dyrektorów miał jeden klucz. W czasie nieobecnoci jednego z nich pancernych drzwi nie można było...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin