Edigey Jerzy - Pomysł za siedem milionów.rtf

(839 KB) Pobierz

 

JERZY  EDIGEY

POMYSŁ ZA SIEDEM MILIONÓW

 

 

Rozdział pierwszy

Doniesienie o przestępstwie

 

  Dochodziła ósma rano. Major otworzył drzwi swojego pokoju, zdjął płaszcz i powiesił go w niszy, a następnie wyciągnął z kieszeni duży pęk kluczy i po wyszukaniu odpowiedniego otworzył drzwi stalowej szafy, stojącej w kącie pokoju. Wyjął z niej kilka teczek w szarych, tekturowych okładkach z czerwonymi naklejkami „areszt” i położył je na swoim biurku.

  Dzień zapowiadał się bez większych wrażeń, ale za to bardzo pracowity. Major Janusz Kaczanowski właśnie „wykańczał” parę spraw, na które już czekał prokurator. Wszystko z grubsza było wykonane. Sprawcy przestępstw wykryci i „zabezpieczeni” w więzieniu. Pozostało jednak jeszcze dużo rozmaitych formalności. Trzeba je było dopełnić, aby dochodzenie, jak to się mówi, „zapiąć na ostatni guzik”. Nudna praca, ale obowiązująca i do zrobienia w tempie. Major jej nie lubił.

  W Komendzie Stołecznej MO Janusza Kaczanowskiego uważano za jednego z najbardziej zdolnych oficerów dochodzeniowych. Mógł się też pochwalić niejednym sukcesem. Nawet w takich sprawach, na których inni połamali sobie zęby. Ale jednocześnie major znany był i z tego, że kiedy sprawa została w zasadzie rozwiązana, a przestępca ujęty, Kaczanowskiego wcale nie entuzjazmowały dalsze „biurokratyczne” aspekty dochodzenia. Nie raz i nie dwa dochodziło na tym tle do starć pomiędzy majorem a jego bezpośrednim przełożonym, zresztą także i przyjacielem, pułkownikiem Adamem Niemirochem.

  Przeglądając akta kolejnej sprawy Kaczanowski myślał, że na pewno spotka go bura od „starego”. Przecież przyrzekał mu, że ta kradzież z włamaniem będzie najpóźniej we wtorek u prokuratora. Tymczasem stojący na biurku kalendarz wyraźnie wskazywał piątek, dziewiątego września.

  W tej chwili zadzwonił telefon.

  - No - westchnął major - dostanie mi się teraz.

  Nie omylił się. Usłyszał głos sekretarki Niemirocha.

  - Pan pułkownik prosił, aby major natychmiast się u niego zameldował.

  - Już idę! - Kaczanowski z ponownym westchnieniem odłożył słuchawkę. - Trzeba będzie jednak połknąć tę żabę.

Panna Janeczka, sekretarka naczelnika Wydziału Spraw Szczególnych, przystojna, może nieco zbyt pulchna blondynka, powitała majora uśmiechem przeznaczonym tylko dla wybranych. Zarówno ona, jak i wiele ładnych młodych dziewczyn, pracujących w Komendzie Stołecznej MO, ze specjalnym zainteresowaniem spoglądało na Kaczanowskiego. Ten dobiegający pięćdziesiątki, wysoki i smukły mężczyzna o pociągłej twarzy, włosach ciemnych, krótko strzyżonych, aby ukryć srebrne nitki zjawiające się na skroniach, i jasnoniebieskich oczach, w których zapalały się czasami figlarne ogniki, ale które umiały również zamieniać się w dwa sztylety, mógł niejednej zawrócić w głowie. Miał opinię przysięgłego kawalera, o jego flirtach chodziły w Pałacu Mostowskich cale legendy, ale nigdy nie zwracał najmniejszej uwagi na wszystkie przesyłane mu tu uśmiechy i spojrzenia. Widocznie przyjął zasadę, że nie poluje się we własnym rewirze. Więc i tym razem gorące spojrzenie panny Janeczki skwitował jedynie konwencjonalnym ukłonem.

  - Pułkownik bardzo zły? - zapytał oficer.

  - Nie. Wprost przeciwnie. Przed chwilą wyszedł od niego ppułkownik Czermiński. Obaj wesoło rozmawiali i pułkownik Niemiroch z czegoś się głośno śmiał. Dopiero po wyjściu Czermińskiego polecił mi wezwać majora.

  - Mnie chyba nie będzie do śmiechu - Kaczanowski

robiąc dobrą minę do złej gry otworzył drzwi do pokoju zwierzchnika i wszedł do środka. Wiedział, że kiedy „stary” jest niezadowolony, wtedy najlepiej zachowywać się zgodnie z regulaminem. Od razu od progu przyjął postawę zasadniczą. Ale ku swojemu wielkiemu i miłemu zdziwieniu usłyszał życzliwe powitanie:

  - Jak się masz, Januszku? Proszę, siadaj tutaj - to mówiąc Niemiroch wskazał nie krzesło stojące naprzeciwko biurka, lecz jeden z wygodnych foteli, otaczających okrągły stolik w rogu pokoju. Sam zaś ulokował się w drugim.

  - Chciałbym, abyś to dokładnie przeczytał - powiedział podając majorowi szarą teczkę, zawierającą wewnątrz zaledwie kilka kartek.

  Kaczanowski zagłębił się w ich studiowaniu. W miarę czytania jego wyrazista twarz przybrała najpierw wyraz zaciekawienia, później zdziwienia, aż wreszcie oficer milicji wybuchnął głośnym śmiechem.

  - A to dobry frant! - wykrzyknął.

  - Nie masz się z czego śmiać - zgromił majora Niemiroch - nie zapominaj, że ofiarą sprytnych złodziei padło przeszło siedem milionów złotych.

  - Poważna sumka - zgodził się Kaczanowski.

  - A jak sam zdołałeś się zorientować, właściwie przestępcy nie pozostawili żadnych śladów.

  - Trzeba przede wszystkim szukać Samochodu.

  - Służba Ruchu od trzech dni przetrząsa całą Polskę. Bez najmniejszego, jak dotychczas, skutku. Mówił mi o tym pułkownik Czermiński, który przyniósł mi tę sprawę. Z bardzo ciekawą zresztą propozycją.

  - „Terenówka” będzie miała sporo roboty - Kaczanowski uśmiechnął się - nie zazdroszczę facetowi prowadzącemu to dochodzenie.

  - Da sobie radę - pułkownik ręką machnął - dla niego taka sprawinka to prawdziwy drobiazg. Nie takie rzeczy rozwiązywał. A że właśnie ostatnio nie ma nic do roboty i po całym gmachu obnosi swoją znudzoną twarz, więc powinien z całym zapałem rzucić się w wir pracy.

  - Kto to taki?

  - Znasz go dobrze. Niejaki major Janusz Kaczanowski.

  - Co! - major zerwał się z fotela. - Ja?

  - Nie udawaj i nie rób takiej zdziwionej miny.

  - Ja ciebie kiedyś zamorduję i każdy sąd mnie uniewinni. Na cztery sprawy czeka prokuratura. Telefony się urywają. A ty mnie jeszcze chcesz wpakować w taki pasztet? Boga w sercu nie masz.

  - Przecież sam się śmiałeś czytając akta. Tak ci się spodobały, że nie mogę ci ich odebrać. A co do tamtych czterech prokuratura może trochę poczekać. Za pięć dni wraca z urlopu porucznik Widecki, to je wykończy.

  - Ta sprawa nie leży nawet w naszej kompetencji, Przestępstwo popełniono poza granicami miasta.

  - To prawda, ale na terenie województwa stołecznego Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jego sprawców należy szukać w Warszawie.

  - To niech się tym zajmie Komenda Główna.

  - Kiedy to właśnie oni prosili mnie o zajęcie się tą sprawą. Oni także nie narzekają na brak roboty. A u nas, sam to przyznasz, jest teraz trochę luzu. Właściwie tylko twoje „wykończeniówki” liczą się do poważniejszych. Ale zdejmuję ci je z głowy. Zajmij się wyłącznie tym napadem KG MO obiecało nam każdą potrzebną pomoc.

  - Obiecywać to oni umieją - major nie krył złego humoru.

  Kiedy jednak oficer powrócił do swojego pokoju i spojrzał na cztery pękate teczki, leżące na biurku, jego samopoczucie wyraźnie się poprawiło. Z wielkim zadowoleniem zamknął tę kupę papierzysk z powrotem w stalowe; szafie. Niech tam leżą i czekają na powrót Witieckiego Bura się upiekła i nie trzeba się będzie tłumaczyć prokuratorowi z opóźnienia w zamknięciu dochodzeń i przekazania akt.

  Janusz Kaczanowski rozsiadł się wygodnie i położył przed sobą cieniutką teczkę, jaką go obdarzył pułkownik Niemiroch. Tym razem czytał bardzo uważnie każdy arkusz papieru. Przeważnie zapisane były ręcznym, dość niewyraźnym pismem. Trudno wymagać od milicjantów z posterunku MO w Nadarzynie mistrzostwa w kaligrafii. I tak w tej przecież niecodziennej dla nich sprawie wykazali się wielką aktywnością i inicjatywą. A że to nie przyniosło żadnych efektów, nie ich wina.

  Jak zwykle kartką oznaczoną numerem pierwszym był mały druczek z napisem

Doniesienie o przestępstwie”

  W krótkim zapisie komendant posterunku, starszy sierżant Domaniecki, odnotował, że w dniu szóstego września na szosie Warszawa-Katowice, w pobliżu Nadarzyna, dokonano kradzieży samochodu osobowego „Polski Fiat 125 p”, należącego do Zakładów Aparatury Precyzyjnej w Nadarzynie. Według oświadczenia naczelnego dyrektora tychże Zakładów, obywatela Mieczysława Nadolnego, w skradzionym samochodzie znajdowała się skórzana torba koloru ciemnobrązowego, zawierająca kwotę siedmiu milionów trzystu osiemdziesięciu sześciu tysięcy złotych. Pieniądze te zostały pobrane z kasy III Oddziału Narodowego Banku Polskiego w Warszawie i przeznaczone były na wypłatę poborów personelu fabryki.

  Major Kaczanowski następnie przeczytał, że po otrzymaniu tego meldunku posterunek milicji w Nadarzynie natychmiast skomunikował się ze Służbą Ruchu i że zarządzono blokadę wszystkich szos i dróg wokół Nadarzyna i wokół Warszawy. Z wyjaśnień pułkownika Janusz już wiedział, że blokada nie przyniosła rezultatu.

  Samochód należący do Zakładów Aparatury Precyzyjnej w Nadarzynie był koloru ciemnowiśniowego i nosił rejestrację warszawską „WW 28-47”. Znaków szczególnych, jak jakiegoś wygięcia karoserii czy też zadrapania, nic miał. Była to stosunkowo nowa maszyna, kupiona przez Zakłady przed dwoma laty.

  Co dziwniejsze, transport tej sporej sumy pieniędzy był bardzo dobrze zabezpieczony. W samochodzie prócz kierowcy jechała kasjerka, a także strażnik fabryczny wyposażony w broń krótką.

  A mimo to samochód i pieniądze zginęły bez śladu.

  Czytając akta, major Kaczanowski doskonale wyobraził sobie cały przebieg zajścia. Znał dobrze autostradę Warszawa-Katowice i pamiętał, że dwa, a może trzy kilometry przed Nadarzynem droga ta obniża się, by po paruset metrach wspiąć się na łagodne wzgórze.

  Zuchwałe zawładnięcie pieniędzmi i autem musiało zdarzyć się właśnie tam.

 

 

Rozdział drugi

Jak ukraść siedem milionów złotych?

 

  Było to w samo południe w dniu szóstego września. Słońce świeciło od rana i temperatura podniosła się do dwudziestu stopni. Wrzesień wynagradzał złą pogodę lipca, sierpniowe deszcze i powodzie.

  Na autostradzie, czy raczej na „drodze szybkiego ruchu”, jak zwykle w obie strony sunęły całe tabuny samochodów. Osobowe, ciężarówki i wielkie TIRY. Zbliżając się do Nadarzyna i wyjeżdżając z niezbyt wysokiego pagórka każdy kierowca spoglądał na licznik. Wozy jadące od strony Katowic raz po raz błyskały światłami. Tradycyjne ostrzeżenie: „Uwaga, milicja na drodze”. Rzeczywiście w niewielkiej kotlince pomiędzy dwoma wzgórzami stał na poboczu motocykl, a obok niego dwóch ludzi. Jeden w jasnym cywilnym ubraniu, drugi w mundurze milicyjnym z odznakami kaprala, w białej czapce i z lizakiem w ręku.

Młody kapral uważnie obserwował ruch na autostradzie, ale widocznie uważał, że wszystko jest w porządku, bo nikogo nie zatrzymywał. Przeciwnie, na widok zbyt wolno jadącego kierowcy, a najczęściej był to właściciel jakiejś syreny, energicznym ruchem lizaka zmuszał go do naciśnięcia na pedał gazu. Nic dziwnego, na autostradzie groźniejsi nawet od „demonów szybkości” są ci wlokący się krok za krokiem, nagle hamujący bez żadnej przyczyny, „niedzielni kierowcy”.

Na horyzoncie właśnie ukazał się ciemnowiśniowy fiat. Milicjant przyjrzał mu się uważnie i już z daleka zasygnalizował lizakiem, aby wóz skręcił na pobocze i zatrzymał się. W samochodzie znajdowało się troje ludzi. Dwóch mężczyzn i kobieta. Jeden z mężczyzn nosił granatowy mundur strażnika fabrycznego. Samochód miał na tabliczce rejestracyjnej numer „WW 28-47”.

  Na znak „władzy” kierowca zjechał na pobocze, zatrzymał się kilka metrów za milicjantem i zgasił silnik. Zarówno mundurowy, jak i cywil podeszli do wozu.

  - Dzień dobry - milicjant grzecznie zasalutował - kontrola drogowa. Poproszę o dokumenty.

Kierowca podał żądane papiery.

  - Poproszę także o dowód osobisty.

  Milicjant długo oglądał prawo jazdy, dowód rejestracyjny wozu i dowód osobisty Jana Kowalskiego. Wreszcie zwrócił wszystko kierowcy.

-              Wóz w porządku?

-              Naturalnie - odparł pracownik Zakładów Aparatury Precyzyjnej w Nadarzynie.

-              Sprawdzimy.

  - Proszę, niech pan kapral sprawdza.

Milicjant stanął przed maską samochodu.

-              Światła postojowe - zakomenderował.

Kowalski odpowiednio ustawił dźwignię. ,

-              Światła mijania. Światła długie. Kierunkowskazy.

Wszystko grało. Kierowca z satysfakcją stwierdzał, że „glina” nie może się do niczego przyczepić. Przecież nie dalej jak przed tygodniem był w warsztacie fabrycznym i ustawiał światła.

-              Hamulce w porządku?

-              Jak najbardziej.

-              Zobaczymy. Proszę wysiąść.

A to piła - pomyślał Kowalski wychodząc z wozu.

Milicjant zajął jego miejsce i sprawdzał, czy hamulec działa sprawnie. Następnie przekręcił w prawo kluczyk stacyjki wyłącznika.

Głucha cisza. Rozrusznik nie zaskoczył.

-              Ooo! - zauważył milicjant - akumulator wyładowany.

-              Niemożliwe - zdziwił się Kowalski - działa doskonale.

-              Proszę - milicjant znowu przekręcił kluczyk.

Rozrusznik nie działał.

-              Co się stało? - zaniepokoił się Kowalski. - Otworzę maskę i sprawdzę.

-              Nie będziemy tutaj hamowali ruchu - zadecydował milicjant - po prostu trzeba popchnąć wóz, to silnik zaskoczy. A po powrocie do bazy sprawdzicie akumulator. We trzech dacie radę pchnąć. Pan też pomoże - zwrócił się do siedzącego z tyłu strażnika Andrzeja Balickiego.

Strażnik bez sprzeciwu opuścił wóz.

-              Niech pani także wysiądzie - milicjant poprosił kasjerkę, panią Krystynę Paluch - będzie lżej.

I kasjerka bez sprzeciwu wysiadła z samochodu. Pozostał w nim tylko przedstawiciel Służby Ruchu i leżąca na tylnym siedzeniu brązowa skórzana torba.

  - Popchnijcie! Ale mocno, żeb iryuszył pod górkę.

  Trzech mężczyzn: kierowca, strażnik i ten cywil, który

towarzyszył mundurowemu, dobrze się przyłożyło i samochód nabrał rozpędu. W pewnym momencie milicjant siedzący za kierownicą zwolnił sprzęgło. Wóz na chwilę stracił szybkość, ale zaraz silnik zaskoczył.

  Samochód odjechał jakieś siedemdziesiąt metrów i zatrzymał się. Silnik pracował równomiernie. Kasjerka, strażnik i kierowca podążyli do wozu. Natomiast cywil zawrócił, podszedł do stojącego na poboczu motocykla, uruchomił go i przejeżdżając w poprzek jezdni i przez trawnik znalazł się na przeciwnym paśmie ruchu. Tym prowadzącym w stronę Warszawy. Od razu zmusił maszynę do maksymalnej szybkości. Ale na to trójka spiesząca do swojego samochodu nie zwróciła najmniejszej uwagi.

  Kiedy już byli o jakieś piętnaście metrów od wozu, siedzący za kierownicą milicjant ostro ruszył naprzód. Wjechał na szczyt pagórka i za chwilę znikł z oczu maszerującym. Na próżno przyśpieszyli kroku. Człowiek nie prześcignie maszyny.

  - A niech go cholera! - zaklął Kowalski. - Zachciało mu się urządzać nam spacery.

  Jeszcze nikt nie podejrzewał niczego złego. Ale kiedy znaleźli się na szczycie pagórka, wiśniowy fiat zniknął na horyzoncie.

  - Co on robi? - zdziwił się Andrzej Balicki. - Dlaczego się nie zatrzymał?

  - Tam została torba z pieniędzmi! - po raz pierwszy niepokój wtargnął do serca kasjerki. - Przeszło siedem milionów złotych.

  - To pewnie jeden z tych nadgorliwców - uspokajał kierowca - przyjedzie do fabryki i będzie się chwalił, że sam przywiózł pieniądze, i jeszcze sporządzi protokół, że zachowaliśmy się wbrew przepisom.

  - A gdzie ten drugi? - strażnik dopiero teraz przypomniał sobie o cywilu.

  Obejrzeli się. Ale nie zobaczyli ani człowieka w jasnym ubraniu, ani motocykla, który niedawno stał na poboczu.

  - Obawiam się... - zaczęła pani Paluchowa.

  - Trzeba jak najszybciej dostać się do fabryki - przerwał kobiecie Jan Kowalski. Stanął na poboczu i bezskutecznie usiłował zatrzymać któryś z pędzących samochodów.

  Wreszcie jakaś ciężarówka zlitowała się nad nimi.

  - Do Nadarzyna? - nieprzyjemnie zdziwił się kierowca ciężarówki - przecież to tylko dwa kilometry.

  - Kolego, macie stówę i dowieźcie nas do Zakładów Aparatury Precyzyjnej w Nadarzynie. To od autostrady jeszcze dwa kilometry w prawo. Ukradziono nam wóz.

  - Jak to możliwe? - kierowca ciężarówki nie mógł tego zrozumieć. - Całej trójce? Nabieracie mnie na fundusz! Przecież macie strażnika.

  - Kazali nam wysiąść. Ja prowadziłem fiata. Zaskoczyli nas. Podwieźcie nas te cztery kilometry. Nie ma chwili do stracenia!

  - Przecież mieliście broń - kierowca ciężarówki wskazał na kaburę pistoletu strażnika. Nie mogło mu się w głowie pomieścić, że na tak uczęszczanej drodze dokonano napadu i zabrano samochód trójce ludzi, z ktorych jeden był uzbrojony.

  - Niech pan nas podwiezie - do próśb Kowalskiego dołączyła się pani Paluchowa.

  - No dobrze - zdecydował się kierowca. - Siadajcie. A ty schowaj swoją stówkę. Siadaj obok mnie i mów, którędy mam jechać. Pani także jakoś tu się zmieści w szoferce. A ty, kolego z pistoletem, ładuj się z tyłu.

  Ledwie dojechali do bramy Zakładu, Kowalski wyskoczył jeszcze w biegu i wszedł do portierni.

  - Czy przyjechał tu mój wóz z milicjantem za kierownicą? - zapytał portiera.

  Ten spojrzał na kierowcę jak na wariata.

  - Czy wrócił mój wóz? - powtórzył pytanie Kowalski..

  - Jak mógł wrócić bez was? - portier nadal myślał, że dobrze mu znany „wesoły Janek”, jak tutaj wszyscy nazywali kierowcę, znowu stroi jakieś figle.

  - O rany boskie! - jęknął Kowalski. Daleko mu było od robienia jakichś kawałów.

  Pani Krystyna Paluchowa, która właśnie wysiadła z szoferki, nie musiała się o nic pytać. Wyraz twarzy Kowalskiego powiedział jej wszystko. Obawy zamieniły się w gorzką prawdę. Milicjant ukradł wóz i znajdujące się w nim pieniądze.

  - Co teraz zrobimy? - nareszcie strażnik Andrzej Balicki zrozumiał grozę sytuacji. - Wyleją nas z pracy, jak amen w pacierzu! Albo jeszcze i przymkną.

  - Trzeba natychmiast zawiadomić Nadolnego - powiedziała Paluchowa - chodźmy do naczelnego dyrektora.

  - A to ci heca - dziwił się kierowca ciężarówki. - No to ja jadę w dalszą drogę. Trzymajcie się - pożegnał przygodnych pasażerów i wykręcił ciężkim wozem.

  Zatroskana i przerażona trójka nawet mu nie odpowiedziała i nie podziękowała za podwiezienie.

  Naczelny dyrektor Zakładów Aparatury Precyzyjnej, inżynier magister Mieczysław Nadolny, spokojnie wysłuchał opowieści. Na razie nie komentował zachowania się swoich podwładnych. Może w duchu przyznawał, że będąc na ich miejscu, sam by tak postąpił? Sięgnął po słuchawkę telefoniczną.

  - Proszę mnie połączyć - polecił sekretarce - z miejscowym posterunkiem milicji. Tylko szybko! Najlepiej z komendantem posterunku.

  Kiedy w telefonie odezwał się głos starszego sierżanta, Zygmunta Domanieckiego, naczelny krótko streścił przebieg zuchwałej kradzieży. Komendant posterunku oświadczył, że natychmiast zarządzi alarm na drogach, naturalnie za pośrednictwem swoich wyższych władz, ale prosi, aby poszkodowani razem z dyrektorem zaraz przybyli na posterunek MO.

  Wtedy to właśnie powstał dokument „Doniesienie o przestępstwie” oraz protokoły przesłuchania. Gdy bezpośredni pościg za sprawcami kradzieży - bo nie ulegało wątpliwości, że było ich co najmniej dwóch - nie dał rezultatów, szara teczka z kilkoma zapisanymi kartkami papieru, wędrując drogą służbową, znalazła się w końcu na biurku majora Janusza Kaczanowskiego.

  Ponownie czytając te dokumenty, major znowu musiał się roześmiać. Pomysłowość przestępców nie zna granic. Zawsze potrafią wymyślić coś innego.

  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin