Edigey Jerzy - Sprawa Niteckiego.rtf

(710 KB) Pobierz

 

 

JERZY EDIGEY

SPRAWA NITECKIEGO

 

Rozdział I

Wielka sala sądu wojewódzkiego szumiała gwarem głosów, jak ul pełen, pszczół. Chociaż do przewidzianego wokandą terminu wywołania sprawy brakowało Jeszcze przeszło godziny, wszystkie miejsca dawno już były zajęte. Ludzie stali pod ścianami i tłoczyli się w ciasnym przejściu. Nawet lawy zarezerwowane dla prasy prawie się zapełniły. Wprawdzie sekretariat II wydziału karnego Sądu Wojewódzkiego wydawał osobne karty na każdy dzień rozprawy, a dwóch woźnych i dwóch milicjantów skrupulatnie sprawdzało je zarówno przy wejściu do tej części gmachu, jak później przy samych drzwiach sali, niemniej publiczności stawiło sie grubo więcej, niż było kart wstępu na dzisiejszą, pierwszą rozprawę. Każdy z kontrolujących miał przecież znajomych lub przyjaciół, dla których zrobił wyjątek. Starzy bywalcy sądów, tacy, którzy nie opuszczają ani jednej ciekawszej rozprawy również znaleźli się w komplecie. Ich także przemycono do wnętrza. Przychodzą tu codziennie — rozumowali woźni — dlaczego więc miałoby ich akurat zabraknąć na sprawie Niteckiego?

Procesy poszlakowe budzą zawsze największe zainteresowanie. Tym bardziej musiał je wzbudzić proces Stanisława Niteckiego, człowieka powszechnie znanego, pochodzącego ze starej, bogatej i szanowanej rodziny. A właśnie za godzinę Stanisław Nitecki miał zająć miejsce na lawie oskarżenia pod zarzutem zamordowania swojej żony Marii, a wiec przestępstwa z artykułu 225 kk $ 1.

Nie tylko jednak niecodzienna sprawa człowieka ogólnie znanego podsycała ciekawość publiczności sądowej. Fakt, że obrony Niteckiego podjął się adwokat Murasz, dla ludzi obeznanych z sądem był niemniej wielką sensacją.

Mecenas Jan Murasz — mówili o nim niektórzy zawistni koledzy — nie jest obrońcą sądowym. Jest instytucją! Legendą, którą on sam wokół siebie stworzył i sam ją umiejętnie pielęgnuje. Nic dziwnego, przy takim majątku...

Inni, a przede wszystkim prasa i publiczność sądowa, widzieli, i słusznie, w adwokacie Muraszu ostatniego z epigonów sławnych przedstawicieli palestry okresu międzywojennego, takich jak Duracz, Ettinger, Niedzielski, Szurlej czy Nowodworscy. Widzieli w nim adwokata z powołania, prawdziwego ,.rzecznika sprawiedliwości“, zajadle walczącego o tę sprawiedliwość przed sądem. A jednocześnie rozporządzającego ogromną wiedzą prawniczą, niemniejszym talentem, doświadczeniem i wspaniałą erudycją.

Wielokrotnie proponowano adwokatowi Muraszowi, aby poświęcił resztę życia karierze naukowej i objął katedrę prawa karnego na którymś z uniwersytetów. Stary prawnik zawsze jednak odmawiał, twierdząc, że rola obrońcy sądowego jest najbardziej zaszczytną i odpowiedzialną funkcją jego życia. Dodawał też, że nikt nie może nauczyć się być dobrym prawnikiem i dobrym adwokatem. Z tym trzeba się urodzić. Wykształcenie może tylko rozwinąć wrodzony talent. I odwrotnie — kto ma talent, ale nie pracuje nad nim, nie kształci się codziennie, może zostać najwyżej przeciętnym „radcą prawnym“ w jakiejś przeciętnej instytucji.

Syn i wnuk adwokata, mecenas Murasz również skierował swoich dwoje dzieci na drogę kariery adwokackiej. Syn był zdolnym, wybijającym się cywilistą. Młodsza od niego siostra kończyła aplikanturę, pomagając ojcu w sprawach karnych. Legendy o majątku starego adwokata były niewątpliwie przesadzone. Niemniej Jan Murasz był człowiekiem zamożnym, żyjącym bez trosk materialnych dnia codziennego. Złośliwi i zawistni mieli trochę racji mówiąc, że umiał on podsycać i pielęgnować legendę, jaka wytworzyła się wokół sławnego nazwiska. Od wielu  lat. Murasz bardzo  rzadko stawał w sądach. Nieraz umyślnie powtarzał, że przyjmuje tylko te sprawy, w których Jest pewien niewinności oskarżonego lub gdzie, ze względu na zawiłość problemu i istnienie poważnych okoliczności łagodzących, pomoc wybitnego prawnika jest mu niezbędna. Dzięki stosowaniu tej metody stary mecenas od lat nie przegrał bodaj żadnego procesu. Sukces gonił sukces i w końcu, w opinii prasy i publiczności, powstało przekonanie, że skoro broni adwokat Murasz, to oskarżony na pewno jest niewinny.

Sława nazwiska, talentu i naprawdę głębokiej

wiedzy nie była bez wpływu na zajmowanie stanowiska przez prokuratora lub nawet sąd. W sprawie bronionej przez starego lwa palestry prokurator długo ważył każde słowo aktu oskarżenia wiedząc, że najmniejszy błąd zostanie nie tylko natychmiast wykorzystany, ale i bezlitośnie wykpiony. Sądy naradzały się nad sentencją wyroków co najmniej trzy razy dłużej, niż w innych sprawach.

Toteż wiadomość, iż Murasz, wielki adwokat Murasz, podjął się obrony Stanisława Niteckiego był dla przedstawicieli prasy i stałych bywalców sal sądowych faktem sygnalizującym niewinność oskarżonego. Dla wszystkich zaś zapowiedzią pięknej, pasjonującej walki między prokuratorem a obrońcą o głowę (dosłownie o głowę, bo artykuł 225 kk przewiduje karę śmierci za zabójstwo) oskarżonego.

Z artykułów prasowych, a zarówno prasa codzienna, jak periodyki bardzo dużo miejsca poświęciły zbliżającemu się procesowi, wiedziano, że prokuratura z niezwykłą starannością przygotowała cały proces. Powołano kilkudziesięciu świadków zarówno dla scharakteryzowania postaci oskarżonego, jak i jego domniemanej ofiary oraz dla naświetlenia atmosfery, jaka panowała w domu Niteckich. Liczni biegli mieli udokumentować, że nie może być mowy o wypadku, lecz jedynie o wyrafinowanej zbrodni, dokonanej z całą premedytacją. Akt oskarżenia wnosił przed sądem wiceprokurator wojewódzki Andrzej Sniatała.

Był to bardzo trafny wybór. Sniatała był wprawdzie jednym z najmłodszych oskarżycieli w prokuraturze wojewódzkiej, lecz niewątpliwie najzdolniejszym. On również — zgodnie z teorią mecenasa Murasza — urodził się prawnikiem. Wielka praca i znakomita pamięć sprawiły, że ten młody prokurator stał się prawdziwym postrachem przestępców. Prowadząc dochodzenia parokrotnie rozwiązał takie „zagadki kryminalne“, w których najtężsi fachowcy z MO nie mogli nawet ruszyć śledztwa z miejsca. O zdolnościach krasomówczych prokuratora najlepiej świadczyło, że jako student prawa, a następnie jako aplikant sądowy wygrywał wszystkie konkursy oratorskie. Jego przełożeni mieli tylko jedno zmartwienie — czy zdolny prawnik nie ucieknie im do adwokatury, gdzie warunki materialne są bez porównania lepsze, niż w sądownictwie i prokuraturze. Na razie jednak jakoś się na to nie zanosiło. Prokurator Sniatała weselał, gdy mu o tym mówiono i żartował, że przejdzie do adwokatury wówczas, jeżeli przegra kolejno trzy sprawy, w których oskarża. Dotychczas nie przegrał ani jednej. Dlatego też na wiadomość o podjęciu się obrony Stanisława Niteckiego przez adwokata Jana Murasza, prokurator wojewódzki zlecił popieranie oskarżenia przed sądem swojemu młodemu koledze. Ponieważ ci dwaj ludzie jeszcze ani razu nie zetknęli się na sali sądowej, żaden z nich nie obawiał się swojego słynnego przeciwnika i każdy tym staranniej przygotowywał się do rozprawy. Prokurator Sniatała był niewątpliwie w znacznie lepszej sytuacji od starego adwokata. On, młody człowiek, nie miał w tym procesie nic do stracenia. Nie ryzykował sławy wielkiego nazwiska.

Nie można się więc dziwić, że proces wywołał ogromne zainteresowanie i nie tylko miejsce rozprawy, ale cały korytarz wypełniony był publicznością, która nie mając nawet nadziei dostania się na rozprawę, chciała przynajmniej zobaczyć oskarżonego, prokuratora i obrońcę w chwili ich wejścia na salę sądową.

Idzie! Prowadzą go! - Rozległy się głosy.

Schodami pod górą piął się mały orszak.

Otwierał go sierżant milicji, powtarzając: ,,Roz- stąpić się, proszą rozstąpić się". Za nim szedł spokojnym krokiem, z twarzą upozowaną na „lekko znudzoną" mężczyzna w wieku 45 lat. Ubranie miał dobrane starannie — ciemny, doskonale skrojony garnitur, białą nylonową koszulę i srebrzysty krawat. Dawniej musiał być szczupły i wysportowany. Niebezpieczny dla mężczyzny wiek i paromiesięczny pobyt w więzieniu dawały znać o, sobie początkiem tuszy. Za oskarżonym postępowało jeszcze dwóch milicjantów. Grupka ta z trudem przedarła się przez zapełniony ludźmi korytarz i zniknęła za drzwiami prowadzącymi do małego pokoiku beżpośrednio połączonego z salą rozpraw, a służącego jako pomieszczenie dla oskarżonych.

Nie upłynęło dziesięć minut, gdy na korytarzu ukazali się dwaj mężczyźni. Jeden z nich wysoki, szczupły, o pięknych srebrnych włosach, śniadej, opalanej twarzy, niósł zarzuconą przez ramię togę z zielonym żabotem. Z uśmiechem tłumaczył coś swojemu towarzyszowi. Drugi stanowił zupełne przeciwieństwo adwokata Mura- sza. Niski, korpulentny, o krągłej twarzy z czerwonymi rumieńcami na policzkach, jakich niejedna panna mogłaby mu pozazdrościć, ubrany był w togę z czerwonym żabotem. W ręku trzymał pękatą teczkę. On również uśmiechał się.

Teraz to się śmieją — zauważył ktoś z publiczności — a za chwilę będą sobie skakali do oczu.

Moja pani — jakaś stała bywalczynl sal sądowych dzieliła się spostrzeżeniami z obok stojącą niewiastą — widziała pani jak ten Nitecki szedł? Rozglądał się wokoło i miał minę, Jakby spacerował po parku, albo wybierał się do kawiarni! Tak wstydu za grosz nie mieć! Zamordować żonę i jeszcze patrzeć rodzicom prosto w oczy. Co za czasy, co za czasy!

Co tam pani opowiada? Zamordował! Była pani przy tym? Taki sam niewinny, jak ja albo pani - ujął się za Niteckim przygodny słuchacz.

Jaki tam niewinny? Kawał drania. Tak pozbyć się żony — oponował ktoś inny. - Powieszą go jak amen w pacierzu! I sam Murasz

nic tu nie pomoże.

Uniewinnią, na pewno uniewinnią! — Spór obajmował coraz szersze grono osób.

Uciszcie się! Proszę się uciszyć! — Interweniowali woźni sądowi — Proszę się rozstąpić. Co za ludzie! Zróbcie przejście!

Przez zwarty tłum publiczności przepychała się w stronę sali rozpraw przystojna, wysoka, młoda dziewczyna. Oburącz trzymała wielką, wypchaną tekę. Była bardzo podobna do ojca — adwokata Murasza.

Za chwilę publiczność rozstąpiła się przed trzema mężczyznami. W środku szedł ubrany w togę z fioletowymi wypustkami, łańcuchem i orłem na piersiach przewodniczący kompletu sędziowskiego, wiceprezes sądu wojewódzkiego, sędzia Piotr Jelnicki. Idący obok ławnicy, to — prawnik, urzędnik miejskiej rady narodowej Adam Pietraszek i majster budowlany Zenon Kicki. Za nimi szła protokolantka, niosąc plik druków i papierów.

Zaraz się zacznie — pouczał ktoś obeznany z procedurą sądową. — Oskarżonego już przywieźli, prokurator i obrońca są na sali, a i skład sądu w komplecie.

Ale akt jeszcze nie przynieśli.

Co pan będzie mi opowiadał! Akta sądowe od dwóch godzin są na miejscu. Woźni je przytaskali zaraz po ósmej.

Tymczasem na sali rozpraw oskarżony zasiadł na swoim miejscu. Jeden z milicjantów ulokował się obok niego, drugi z tyłu. Obrońca, adwokat Murasz, stojąc w ławie adwokackiej, odwrócony bokiem do publiczności, z ożywieniem tłumaczył coś Niteckiemu. Aplikantka, Anna Mu- raszówna, wyjmowała z pękatej teki akta w szarych obwolutach i układała na pulpicie ławy adwokackiej, otwierając niektóre z nich w miejscach uprzednio zaznaczonych. Na jednym końcu długiego stołu sędziowskiego zajęła miejsce protokolantka. Ona również była gotowa do rozpoczęcia rozprawy. Właśnie wypełniała pierwszą, formalną stronę protokołu, tam, gdzie wymieniony jest imiennie skład sądu, nazwiska prokuratora, obrońcy oraz nazwisko protokolan

Po przeciwnej stronie stołu, a po prawej ręce sędziów, zajął miejsce prokurator Andrzej Sniatała. On także wypakowywał swoją tekę i tak układał akta, aby mieć pod ręką materiały potrzebne na dzisiejszy dzień.

Tylko trzy fotele z wysokimi oparciami stojące obok siebie za długim stołem, naprzeciwko ław dla publiczności, były jeszcze wolne. W tej chwili rozległ się ostry dźwięk dzwonka.

Proszę wstać! Sąd idzie! — obwieścił woźny, zamykając jednocześnie drzwi do korytarza. Wszyscy powstali. Małe drzwiczki w końcu sali, za stołem sędziowskim, otworzyły się i ukazał się w nich najpierw przewodniczący kompletu sędziowskiego, a następnie obydwaj ławnicy. Sędziowie zajęli swoje miejsca

Proszę usiąść — łagodnym głosem powiedział sędzia Jelnicki.

Proszę siadać! — Powtórzył głośno woźny.

Otwieram rozprawę — ciągnął dalej sędzia Jelnicki — przeciwko Stanisławowi Niteckiemu oskarżonemu o zabójstwo swojej żony Marii Niteckiej z domu Stępień, a to o przestępstwo z artykułu 225 kk § 1. Oskarżony Nitecki — proszę wstać.

Stanisław Nitecki podniósł się z lawy. Stojąc w postawie pełnej uszanowania dla sądu, odpowiadał na pytania równym, spokojnym głosem. Były to na razie niezbędne formalności — ustalenie personaliów oskarżonego. Nitecki podał, że ma 44 lata, wykształcenie wyższe — inżynier mechanik. Odznaczenia: Krzyż Grunwaldu, Krzyż Partyzancki, Krzyż Walecznych, odznakę za zdobycie Berlina oraz odznakę za Wał Pomorski. Majątku ani żadnych nieruchomości nie posiada. Dzieci nie ma. Potem przewodniczący sądu poprosił, aby oskarżony z powrotem usiadł. Teraz sędzia Jelnicki oświadczył:

Odczytany będzie akt oskarżenia.

W tej chwili poderwał się adwokat Murasz.

Proszę o głos.

Proszę — zgodził się przewodniczący.

Wysoki sądzie — zaczął mecenas — jeszcze przed odczytaniem aktu oskarżenia mam zaszczyt prosić wysoki sąd o zmianę środka zapobiegawczego i uchylenie aresztu względem oskarżonego Stanisława Niteckiego. Wysoki sądzie, akt oskarżenia jest bardzo interesujący, czyta się go jak dobrą powieść kryminalną. Napisany jest, muszę to przyznać — tu stary adwokat zrobił ukłon w stronę prokuratora Sniatały — z dużą dozą talentu. Ale wysoki sądzie — ciągnął

dalej - przecież nie na tym rzecz polega. Czytałem ten akt oakarżenia wielokrotnie i poza, zresztą grą slów nie mogłem znalazć niczego konkretnego. Ani jednego zarzutu popartego jakimikolwiek dowodami. Wobec tej całkowitej bezzasadności aktu oskarżenia wnoszę o uchylenie aresztu i wyrażenie zgody na to, aby oskarżony Nitecki odpowiadał z wolnej stopy.

Mecenas Jan Murasz wystrzelił pierwszy pocisk w stronę prokuratury. Wniosek był oczywiście tylko demonstracją i adwokat dobrze wiedział, że będzie odrzucony. Chodziło mu jedynie o podkreślenie, iż uważa oskarżonego za niewinnego i obrona przyjmie taktykę negacji aktu oskarżenia jako całosci 1 będzie domagać się wyroku uniewinniającego.

Ale zagiął — odezwał się z zachwytem ktoś z ław publiczności - jak Boga kocham, zrobił prokuratora na szaro. Muszą go tam diabli brać...

Proszę się uciszyć — sędzia Jelnicki ujął za stojący przed nim dzwonek.

Jeżeli adwokat Murasz uważał się za kosę, to trzeba przyznać, że trafiła ona na kamień. Mimo swojej tuszy prokurator zerwał się ze swojego miejsca jak wystrzelony z katapulty.

Proszę o glos — zawołał podnosząc rękę, a widząc przyzwalający gest sądu zaczął — wysoki sądzie, stanowczo oponuję przeciwko wnioskowi pana obrońcy. Bardzo cieszą mnie pochwały z ust mecenasa Murasza, dotyczące moich zdolności. Zdanie, że akt oskarżenia napisany jest interesująco, uważam wprost za niezasłużony zaszczyt. Martwi mnie jednak to, że chociaż pan Mecenas Murasz tyle razy czytał akt oskarżenia, nie zrozumiał jego treści. Mam nadzieję, że to przejściowa aberacja, a nie trwałe skutki przemęczenia. Byłaby niepowetowana strata... Każdy, kto umie czytać i ma choć podstawowe rozeznanie, znajdzie w akcie oskarżenia niczym nieodparte dowody winy Niteckiego. Winy, którą, mam nadzieję, przewód sądowy w całej rozciągłości potwierdzi. W tej sytuacji zmiana środka zapobiegawczego byłaby tylko stwarzaniem okazji przestępcy do ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości.

Proszę o ciszę — sędzia Jelnicki musiał znowu uspokajać gwar i śmiechy na sali — jeżeli publicznosc będzie nadal przeszkadzała, każę opróżnić salę.

Groźba zrobiła swoje. Zapanowało milczenie. Przewodniczący sądu poszeptał z ławnikam. i zakomunikował decyzję sądu:

Sąd postanowił odrzucić wniosek obrońcy o zmianę środka zapobiegawczego.

Następnie, przysuwając do siebie jedną z kilku leżących na stole teczek, sędzia Jelnicki oznajmił:

Sąd przystępuje do odczytania aktu oskarżania

Prawie godzinę przewodniczący czytał gruby

plik papierów. Akt oskarżenia zarzucał Stanisławowi Niteckiemu, że w dniu 5, czerwca, pod pozorem wycieczki wysokogórskiej, wywabił swoją żonę Marię na „Orlą Perć" między „Gra- natami a ,,Krzyżnem". Tutaj, gdy przechodzili tuż nad przepaścią, Nitecki zepchnął żonę w dół. Spadając z kilkusetmetrowego urwiska w Dolinę pod Krzyżnem, poniosła śmierć na miejscu

Dałej akt oskarżenia rozpatrywał szczegółowo stosunki w domu Niteckich. Zaraz po wojnie Stanisław Nitecki ożenił się z Marią Stępień, córką bogatych kupców krakowskich Małżeństwo od początku nie było udane. Stanisław lubił się bawić, grał w karty i nałogowo zdradzał żonę. Wielokrotnie Maria płaciła długi męża i ratowała go z różnych opresji Nie chciała jednak zrywać więzów, kochała męża i liczyła na to, że w końcu się ustatkuje. Wreszcie Nitecki wyprowadził się z domu i przez ostatnie lata mieszkał w Katowicach, gdzie prowadził warsztat samochodowy i gdzie nawiązał bliższą znajomość z Elżbietą W., pracownikiem naukowym Politechniki Śląskiej. Mniej więcej przed rokiem warsztat samochodowy został zwinięty.

Nie obeszło się bez paru procesów sądowych. Klienci skarżyli właściciela warsztatu o niesolidne przeprowadzanie powierzonych mu remontów, a nawet wręcz o nieuczciwość — wstawianie do naprawianych samochodów starych, zdezelowanych części zamiennych, a liczenie jak za nowe. Skończyło się tym, że Maria Nitecka jeszcze raz popłaciła długi męża, który zlikwidował mieszkanie w Katowicach i przeprowadził się do Krakowa. Znajomości z Elżbietą W. jednak nie zerwał. Często widywano oboje w Katowicach. Nieraz też pani W. przyjeżdżała do Krakowa lub do Zakopanego, aby spotkać się z przyjacielem.

Stanisław Nitecki otrzymał stanowisko instruktora na kursach samochodowych. Zarabiał tam około 2500 złotych miesięcznie, nadal jednak widywano go w najdroższych restauracjach, gdzie płacił wysokie rachunki. Miał dużo długów. Byli bowiem ludzie, którzy chętnie pożyczali mu pieniądze, wiedząc, że prędzej czy później żona ureguluje zadłużenia. Samo utrzymanie samochodu, a Nitecki byl znanym auto- mobilistą-sportowcem startującym w licznych rajdach i wyścigach samochodowych — zdaniem aktu oskarżenia - kosztowało więcej, niż wynosiły zarobki podsądnego.

Maria Nitecka stanowiła przeciwieństwo męża. Była ona kobietą, jak na polskie stosunki, bogatą. Po rodzicach odziedziczyła dwa domy i willę w Krakowie oraz willę w Zakopanem. Będąc z wykształcenia chemikiem prowadziła wytwórnię mas plastycznych. Wytwórnia pracowała głównie na eksport, przynosząc właścicielce poważne dochody. Poza tym Stępniowie, którzy przed wojną należeli do bogatego patrycjatu miasta Krakowa, ulokowali poważne kwoty za granicą, głównie w akcjach przemysłu elektrycznego Szwajcarii i USA. Akcje te zarówno w czasie całej wojny, jak w latach powojennych przynosiły duże zyski Były one jednak zamrożone wobec okupacji hitlerowskiej w Polsce, a później wobec braku odpowiednich porozumień finansowych między Polską a Stanami Zjednoczonymi. Obecnie należności te zostały odblokowane i Maria Stępień-Nitecka mogła dowolnie rozporządzać poważnymi sumami, znajdującymi się na jej rachunkach dewizowych w PKO i w amerykańskich bankach.

Maria była ostatnią z rodu Stępniów. Nie miała żadnych bliższych krewnych. Jej małżeństwo pozostało bezdzietne. Cały więc ogromny majątek przechodził teraz na Stanisława Niteckiego, jako na jedynego spadkobiercę.

W tych warunkach — zdaniem aktu oskarżenia — nie może być mowy o nieszczęśliwym wypadku w górach, jak to usiłował przedstawić oskarżany Nitecki, lecz o zabójstwie przygotowanym starannie i dokonanym z całą premedytacją. Że była to zbrodnia, a nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności najlepiej dowodzi, twierdził prokurator, iż Maria Nitecka runęła w przepaść idąc znanym i uczęszczanym szlakiem turystycznym. Przejście biegło wprawdzie nad przepaścią, ale jego szerokość w tym miejscu wynosi przeszło połtora metra. Cały szlak znaczony jest czerwonymi znakami. Maria Nitecka doskonale znała drogę, nieraz nią chodziła. Była przecież znaną taterniczką. Od dzieciństwa uprawiała turystykę wysokogórską i alpinizm. Była jedną z pierwszych kobiet, które sforsowały południową ścianę Zamarłej Turni i miała na swoim koncie wiele przejść, gdzie ocenę wspinaczki charakteryzowano słowami „bardzo trudne“ lub „skrajnie trudne“. Taka kobieta nie mogła zginąć na Orlej Perci, drodze odwiedzanej każdego sezonu przez tysiące „ceprów“.

Natomiast śmierć Marii Niteckiej rozwiązywała wszelkie trudności Stanisława. Z dnia na dzień stawał się dziedzicem wielkiej fortuny, człowiekiem bardzo bogatym. Uzyskiwał też wolność i mógł się ożenić z Elżbietą W. Oskarżony nie przyznał się do zarzucanego mu przestępstwa, a śmierć żony usiłował wytłumaczyć nieszczęśliwym wypadkiem, potknięciem się Marii Niteckiej przy przechodzeniu przez małe pole lodowe. Przeczy Jednak temu fakt że zwłoki znaleziono w miejscu nie leżącym prostopadle do tego pola lodowego, a właściwie trzema me

trami oblodzonej na tym odcinku ścieżki, lecz o wiele bardziej w prawo, w zwalisku kamieni od strony „Granatów".

Prokuratur powołał na świadków między innymi członków Tatrzańskiego Pogotowia Ratunkowego, którzy odnaleźli i znieśli do Zakopanego zwłoki Marii Niteckiej. Liczni świadkowie mieli wykazać przed sądem całkowity rozkład małżeństwa Niteckich i hulaszczy tryb życia Stanisława. Wreszcie miała zeznawać również Elżbieta W., z którą domniemany zabójca utrzymywał przez wiele lat bliższą znajomość. Wśród dokumentów znajdowało się sporo weksli i obligów Niteckiego, wykupywanych przez żonę oraz wykaz majątku pozostały po zmarłej.

Po odczytaniu aktu oskarżenia przewodniczący sądu zwrócił się do Stanisława Niteckiego:

Oskarżony, proszę wstać.

Nitecki podniósł się.

Czy oskarżony Stanisław Nitecki przyznaje się, że w celu pozbawienia życia swojej żony Marii Niteckiej w dniu 5 czerwca zepchnął ją ze skały w przepaść?

Nie przyznaję się do winy! — odpowiedział twardym, zdecydowanym głosem Stanisław Nitecki.

Czy oskarżony pragnie złożyć wyjaśnienia?

Tak jest.

Proszę, niech oskarżony wyjdzie ze swojego miejsca, stanie tu, naprzeciwko sądu, przy tym pulpicie na środku sali i opowie nam, jak to było.

Ożeniłem się z Marią w roku 1945 — zaczął oskarżony po spełnieniu wskazań przewodniczącego sądu. — Było to bezpośrednio po zdemobilizowaniu mnie z wojska. Miałem wtedy 25 lat. Ostatnie z tych lat spędziłem bądź w konspiracji, bądź w partyzantce, bądź na wojnie. Żona była starsza ode mnie o trzy lata i dużo poważniejsza. Cóż dziwnego, że po tak ciężkiej młodości, gdy codziennie niemal ryzykowałem głową, chciałem się odprężyć i zabawić? To było przyczyną stale pogłębiających się nieporozumień między mną i żoną. Do rozwodu jednak nie doszło, bo i ona mnie kochała, i ja wbrew pozorom, miałem dla niej wiele sentymentu.

Wielokrotnie w ciągu lat trwania naszego małżeństwa godziliśmy się, starając się zacząć lepsze współżycie od nowa, lecz po jakimś czasie znowu wybuchały dawne swary i nieporozumienia. Aby tego uniknąć wyjechałem do Katowic i założyłem warsztat samochodowy. W Katowicach poznałem Elżbietę W., z którą wkrótce połączyło mnie uczucie prawdziwej przyjaźni i gorącej sympatii. Nigdy jednak nie było mowy między nami o małżeństwie i Elżbieta dobrze wiedziała, że nie mam zamiaru rozejść się z żoną.

Po paru latach prowadzenia warsztatu przedsiębiorstwo zbankrutowało. Stanisław Nitecki postanowił wrócić do Krakowa. Jeszcze raz pogodził się z żoną. Znajomość z Elżbietą W. miała już w tym czasie charakter tylko czysto przyjacielski. Prawdą jest, że nieraz odwiedzał panią W. w Katowicach, czasami spotykali się w Zakopanem czy nawet w Krakowie, ale były to kontakty wyłącznie towarzyskie. Najlepszy dowód, że w dwa miesiące po jego aresztowaniu Elżbieta W. wyszła za mąż za jakiegoś inżyniera z Bytomia.

Z dalszych zeznań Stanisława Niteckiego wynikało, że tym razem współżycie z Marią zaczęło układać się dobrze. Może Maria stała się bardziej pobłażliwa dla jego słabostek, może tez sam Nitecki dostatecznie już się wyszumiał, dość, że poza drobnymi nieporozumieniami ostatni okres w życiu Niteckich należało uważać za najspokojniejszy ze wszystkich lat małżeństwa. Jeśli były jakieś zadrażnienia, to nie dotyczyły one jak dawniej innych kobiet, bo z flirtami i miłostkami oskarżony, jak twierdził, definitywnie skończył, lecz jego hobby — automobilizmu. Była to rzeczywiście kosztowna namiętność. Maria Nitecka wolałaby, aby jej mąż pracował w wytwórni mas plastycznych zamiast zajmować się instruktażem na kursach samochodowych i wydawać mnóstwo pieniędzy na coraz to nowsze samochody oraz na starty w rajdach i wyścigach, ale w końcu i z tym się pogodziła.

Wiedząc jak bogata jest jego żona, Nitecki nie myślał bowiem pozbawiać się swojej ostatniej, jak dowodził składając zeznania przed sądem, pasji. Ostatecznie Maria zadowolona z powrotu męża do domu przez palce patrzyła na jego hobby, a nawet je finansowała, co zresztą nie stanowiło żadnego uszczerbku dla jej majątku. I tak zarabiała dużo więcej, niż mogli wydać oboje.

Relacjonując ostatnie wydarzenia przed śmiercią żony Sianisław Nitecki wyjaśnił, że Maria była przemęczona pracą, źle się czuła i wobec tego zaproponował jej spędzenie kilkunastu dni w Zakopanem. Nitecka miała tam swoją wilię odziedziczoną po rodzicach. Wprawdzie willą opiekowali się i mieszkali w niej ich przyjaciele, ale Niteccy mieli do swojej dyspozycji dwa pokoje na poddaszu. Do Zakopanego pojechali samochodem Stanisława. W ciągu pierwszych dni zrobili parę spacerów ścieżką „nad reglami“.

Widząc, że żona czuje się lepiej, Nitecki zaproponował większą wycieczkę: z Hali Gąsienicowej przez Zamarzły Staw czarnym szlakiem na Kozią Przełęcz i później czerwonym szlakiem przez Granaty i Krzyżne aż do Przełęczy Krzyżne, a dalej żółtym szlakiem przez Buczynową Dolinkę do schroniska przy Pięciu Stawach. Ponieważ liczyli się z koniecznością noclegu w schronisku przy Pięciu Stawach, wzięli ze sobą plecaki. W plecakach mieli, jak zwykle, trochę żywności, buty i bieliznę na wypadek przemoknięcia. Drogę znali doskonale, cały czas mieli iść znakowaną trasą, nie brali więc ani lin, ani czekanów. Zresztą o tej porze roku czekany nie były potrzebne.

Wycieczka miała dojść do skutku 4 czerwca. Ale w tym dniu lało od rana do wieczora. Natomiast nazajutrz panowała piękna, słoneczna pogoda. Wyruszyli więc 5 czerwca. Bez pośpiechu doszli do Hali Gąsienicowej. Nieco odpoczęli w „Murowańcu". Wypili tam herbatę i coś zjedli, a potem poszli dalej. Idąc od Zamarzłego Stawu czarnym szlakiem doszli do jego połączenia z Orlą Percią. Przeszli całe pasmo Granatów. Okazało się, że jednak padający w Zakopanem deszcz, w górach pozostawił gdzieniegdzie

płaszczyzny śniegu lub też zamienił się w lód. Wielokrotnie mijali takie pasma śniegu i lodu.

Po minięciu Granatów, idąc ciągle ściśle wyznaczoną trasą — czarnym szlakiem w kierunku na Krzyżne — turyści napotkali poważniejszą przeszkodę. W pewnym miejscu ścieżka mająca tutaj co najmniej półtora metra szerokości była całkowicie oblodzona na przestrzeni trzech metrów. Stosunkowo najłatwiejsza droga prowadziła samą krawędzią nad przepaścią.

Zdjąłem z pleców ciężki plecak i położyłem go na skraju lodu — opowiadał oskarżony Nitecki — następnie z całą ostrożnością, wolno, krok za krokiem przeszedłem przez cały oblodzony teren. Kiedy znalazłem się już na drugiej stronie poprosiłem Marię, aby podała mi plecak. Gdy stanąłem w rozkroku, Jedną nogą na skale, a drugą na lodzie i gdy to samo zrobiła moja żona po drugiej stronie lodowiska, bez trudu mogłem przejąć podany mi przez Marię plecak. Kiedy więc mój plecak znalazł się przy mnie, powiedziałem do Marii „teraz daj swój". Ona jednak odpowiedziała „nie trzeba“ i wskoczyła na lód. Chciała przejść go szybko, nawet biegiem. Było to przecież cztery, najwyżej pięć kroków. Ale czy „pionierki“ miała dość wyślizgane, czy po prostu źle postawiła nogę na lodzie, dość że pośliznęła się. Ciężar na plecach przeważył w stronę przepaści. Nim zdołałem wyciągnąć rękę na pomoc, Maria bez żadnego krzyku zniknęła za krawędzią skały.

Po wypadku — ciągnął dalej oskarżony — chociaż zdawałem sobie sprawę, że los Marii jest przesądzony, gdyż przepaść w tym miejscu wynosi przynajmniej czterysta metrów, zostawiłem swój plecak, znowu przeszedłem pole lodowe, tym razem w kierunku Granatów i jak mogłem najszybciej pobiegłem w stronę Czarnego Stawu, a stamtąd do „Murowańca“, gdzie zaalarmowałem pogotowie. Trzy dni szukaliśmy Marii, lecz dopiero na czwarty znaleźliśmy zwłoki w zwalisku kamieni pod stromą skałą Krzyżnego.

Dlaczego ciało znaleziono prawie dwieście metrów bardziej na zachód od miejsca, które oskarżony wskazał jako bezpośredni teren wypadku? — zapytał prokurator Sniatała,

Ściana nie jest tam zupełnie pionowa — tłumaczył oskarżony — ma różne półeczki i żleby. Spadając Maria mogła najpierw uderzyć o te półki i to chyba zmieniło kierunek upadku. Poza tym ciało mogło pociągnąć za sobą lawinę kamieni. Fakt, że zwłoki były całkowicie zmasakrowane, a jego szczątki znajdowaliśmy na dość dużej przestrzeni, potwierdzi to przypuszczenie.

Czy oskarżony widział lub słyszał tę lawinę? — to pytanie postawił jeden z ławników.

Nie. Gdy Maria zniknęła w przepaści, kilka chwil stałem jak sparaliżowany. Następnie na półprzytomny pobiegłem w stronę „Murowańca“.

Ale oskarżony nie wzywał pomocy? — indagował prokurator.

Nie. To było bezcelowe. Tego dnia w górach było pusto. Przez całą drogę od „Murowańca“ do Granatów nie spotkaliśmy żywego ducha.

Najpierw oskarżony twierdzi, że po wypadku był półprzytomny — prokurator starał się przygwoździć oskarżonego — a potem opowiada nam, że zachował  przytomność umysłu i nie wzywał pomocy, zdając sobie sprawę z bezcelowości takiego postępowania. Jak oskarżony wyjaśni te sprzeczności ?

Proszę wysokiego sądu — mecenas Murasz pośpieszył na ratunek swojemu klientowi — pan prokurator niewątpliwie ma dużą wprawę w zachowaniu się w czasie nieszczęśliwego wypadku i umie w takich momentach analizować swoje postępowanie. W takiej tragicznej sytuacji oskarżony znalazł się jedyny raz w życiu. Nic dziwnego, że nie bardzo wie i nie bardzo pamięta, co wtedy robił. Proszę również zauważyć, jak szczere są zeznania oskarżonego. Przecież gdyby chciał zastosować się do życzeń pana prokuratora i przytaknął, że istotnie wzywał pomocy,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin