Roman Bratny
Copyright by Roman Bratny, Warszawa, 1983
Co się właściwie stało? Co może mnie zmusić, abym odebrał sobie ostatnie tygodnie wolności przed powrotem do więzienia po to, by spisać dzieje mojego bez mała rocznego urlopu z kryminału? „Przerwa w karze” dobiega końca. Żadnej ze swych spraw nie załatwiłem. Chyba, żeby brać serio prognozy kardiologów, że jestem „w normie”. Czy ci ludzie, którzy zawodowo piszą książki, też ulegają takiemu złudzeniu, którego nie sposób odeprzeć: że bez tego co napiszą świat, jakiś kawałek świata, nie da się zrozumieć? I kto ma „zrozumieć” ten rok, ten kawałek świata między sierpniem 1981 a majem 1982, który mi się odsłonił, gdy stanąłem za bramą więzienia? Na dobrą sprawę nie wiem, czy wyszedł ten, którego zamknęli, czy ktoś zupełnie inny. Co zostało ze mnie, skoro uczeni powiadają, że organizm ludzki co siedem lat „wymienia” wszystkie swoje składowe komórki? Chyba poza szarymi z kory mózgowej, skoro zachowują pamięć? Tak, pamięć to jedyne co stanowi o tożsamości. Może dla jakiejś pamięci wyższego rzędu potrzebny jest obraz tego czasu odbity w moim koślawym „na trzy kwartały” życiu? Nie wiem. Przecież nigdy nie miałem skłonności do pióra. Nawet w więzieniu nienawidziłem tych chwil, w których musiałem pisać za kolegów listy do narzeczonych. Tak, bo do matki czy siostry pisali jakoś sami. Ale te „zasadnicze” musiały być inne. Takie tylko ja w celi, a ponoć „na całym korytarzu”, umiałem pisywać, „Tak mnie wzruszyło, że musiałem polecieć w konia, ledwom przepisał” - przyznawał się taki szczerze do onanistycznej ekstazy. Tak. To chyba sukces więźnia Juliana Patryka, syna Anatola, jako »pisarza”. Jedyny dotychczas. Ale wiem, że jednak przepaskudzę parę dni czy tygodni, żeby opisać ten czas, ten wspaniały i obrzydliwy, a także straszny okres mojej wolności, który się rychło skończy. Moja siostra, Basia, dokonała cudu. Napisałem kiedyś, że z moim sercem jest „raczej średnio” i ona dokonała cudu. Po wielu komisjach lekarskich nagle dowiedziałem się, że w „celu przeprowadzenia obserwacji klinicznej (nie wyklucza się operacji zastawki) zostaje mi udzielona przerwa w karze”.
„Przerwa w karze” w papierach zaczyna mi się od pierwszego sierpnia i nie wiem, jaki diabeł ukradł mi dwa pierwsze dni wolności, gdyż dopiero 3 sierpnia zamknęły się za moimi plecami wrota więzienia. Przestraszyłem się. Tak. Wcale nie radość - przestrach. Ludzie byli szaleni. Każdy dokądś się spieszył. Szedł sam. Jeden naprzeciw drugiego. Czasem po dwóch. Ja też ruszyłem stamtąd szybko. Nie chciałem, żeby widzieli tę bramę za mymi plecami. Zresztą w tym miejscu czułem na sobie spojrzenia wszystkich. Wiedzieli, oglądali mnie. I ta przestrzeń. Poczucie własnej małości, bo horyzont jest za daleko - na długość ulicy, nie korytarza. Ściany domów po przeciwległej stronie nieosiągalnie daleko. Przyspieszyłem kroku... Na rogu ulicy przystanąłem, bo nie wiedziałem, gdzie jestem. Skąd mogłem wiedzieć, skoro przywieźli mnie tu suką z zakratowanymi szybami, a wszystko co widziałem z okien naszych cel, w których przyszło mi spędzić lata, to kominy okolicznych kamienic. Zatrzymałem się na rogu ulicy i zrozumiałem, że skoro nie wiem, gdzie jestem, to jestem na wolności. Samochody jechały każdy w swoją stronę. Kupiłem gazetę. Po prostu. Żeby się wprawić. A potem zobaczyłem tramwaj. Tramwaj był wreszcie do czegoś podobny. Nie rozumiałem z początku, dlaczego tak mnie uspokajał widok tramwaju, aż za trzecim - bo stałem tam bardzo długo przy tej budzie z gazetami („kiosk Ruchu” - nauczyłem się potem mówić)-- więc za trzecim tramwajem to już wiedziałem, dlaczego mam zaufanie. Szyny - jechał tam, gdzie musiał jechać, nie tam gdzie mu się podoba. Więc wsiadłem do tramwaju i dopiero potem spytałem, jak dojechać do dworca autobusowego. Bo Basia napisała w ostatnim liście, że mam do Warszawy pojechać autobusem. Podała nawet godziny. Ale teraz było mi wszystko jedno - musiałem jechać „dokądś”, a więc na ten dworzec. Nawet okazało się, że wsiadłem jak trzeba. Jedna przesiadka. Nie, nie byliśmy tak całkiem ciemni tam za murem. Trafiały się gazety. Ze dwa razy miałem w ręku i „Solidarność”.
Z tą „Solidarnością” była zresztą heca. Po jakimś tam więziennym strajku-głodówce uzgodniono, że na oddział wolno będzie abonować 3 egzemplarze tygodnika. Na nasz wpuścili jeden. Otrzymywał go siedzący w izolatce więzień z dwudziestopięcioletnim wyrokiem, kompletnie ślepy. No, ale udało mi się parę razy dorwać ten jego egzemplarz... Niektórym funkcjonariuszom miękła rura. Woleli być za „swoich”. Słyszeliśmy o buncie więźniów w Kamieńsku, a i u nas mieliśmy głodówkę, co poskutkowała. W końcu dziś też wyglądam inaczej, niż gdybym wyszedł za mur przed pół rokiem. Zaprowadzili mnie do fryzjera. Strażnik, z którym byłem zawsze dobrze, dogadał się z magazynierem i jego żona przeprasowała mi w domu ubranie zmięte w więziennym depozytowym worku. Całkiem normalny ze mnie mężczyzna. Przystojny - mogłem się ze zdziwieniem przekonać w lustrze dworcowej toalety. Człowiek odzwyczaił się od widoku odbicia własnej gęby. Tak, świat się zmienił. Coś drgnęło nawet w więzieniu. Ale co innego domyślać się, co innego zobaczyć. Zresztą perspektywa spędzonych na wolności miesięcy już mi coś zafałszowała w opisie pierwszych godzin.
Tak, widzę, że dzisiaj już niemal zapomniałem, co było najważniejsze. Naprawdę najważniejsze - to kobieta. Miejsce mi wypadło dobre. Nie przy oknie, ale przy pani. Pachnąca czterdziestka. Ładna. Dla takich jak ja, wyposzczonych, ładne było wszystko, co miało nogi... Ale ta była ładna. Przyglądać się mogłem swobodnie, bo niby na to co za oknem. Ale ona szybko zauważyła, i jak się uśmiechnęła, to byłem całkiem gotów. Autobus kołysał. Było jak na pierwszym w życiu filmie. Dziś zastanawiam się, już jako człowiek odzyskany przez swój dawny świat, kim byłem tego dnia. Aktorem? Kiedyś wybitnym i cenionym, jednym z tych młodych, o których się mówiło? (W naszym zawodzie człowiek, który ma powodzenie, odnosi sukcesy, jest „młody”, jak długo nie zaproponują mu Króla Leara). Czy raczej już tylko więźniem? Człowiekiem o umyśle odłączonym od kultury, od wrażliwości, od myślenia właściwie. Kim bym nie był, to tam w autobusie byłem tylko nabrzmiały wściekłym pożądaniem kobiety; Patrzyłem na moją sąsiadkę coraz bezczelniej. Z początku jakby się spłoszyła, ale zaraz ją wzięło. Widziałem drobny ruch ręki, jakim poprawiła włosy. Uśmiechnęła się kącikiem warg. Zobaczyłem lekki rysunek zmarszczek i jeszcze bardziej mnie wzięło. Wiele było godzin przegadanych w ciemności celi, w pospiesznym sapaniu mechanicznego szukania ulgi, i częste było to nawijanie o „czterdziestce” jako „chętnej”, „nauczonej”, że z taką można „z przodu, z tyłu, z boczku i jeszcze pod pazur i jak chcesz” (cytuję naszego celowego seksuologa Zenka Siekierkę). A tymczasem coś się działo wokół nas. Na najbliższym przystanku na peryferiach miasta wsiadł do autobusu młody człowiek w dżinsach, rozpiętej koszuli. Zajął miejsce plecami do kierowcy, którego zresztą pozdrowił całkiem prywatnie. Usiadł na swój sposób. Tyłek na poręczy, nogi na siedzeniu. Przedstawił się. Był „Informacyjną Służbą Solidarności”. Wyjął jakąś kartkę i zaczął uświadamiać podróżnych, dokąd zmierzamy. Usłyszałem, że wkrótce będziemy jednym z najbogatszych krajów Europy... Ta pani była ciepła, udało mi się tak przesunąć w fotelu, że biodra nam się zetknęły - była to niby moja próba zbliżenia się do umieszczonej pod oknem popielniczki... W Złotoryi, jak sama nazwa wskazuje, znajdują się ogromne nie eksploatowane wobec presji wielkiego sąsiada złoża drogocennego kruszcu. Boją się naszej konkurencji na światowych rynkach złota... W tym momencie uczułem ciepło na moim udzie. To ona przysunęła nogę. Spojrzałem bezczelnie, ale patrzyła niewinnie przez okno. Złoty kosmyk włosów za uchem drgał w rytm wstrząsów autobusu, serce podchodziło mi pod gardło... Ropy naftowej mamy w bród. Najlepiej świadczy o tym niekontrolowany wybuch w Karlinie. Sam wybuch zresztą też jest świadectwem. Ale teraz knowania zewnętrznego wroga, który chce nas trzymać na uwięzi monopolu swoich dostaw, zostaną przerwane... Gdyby energię z jaką wierciliśmy co noc nasze więzienne sienniki obrócić na takie poszukiwania - pomyślałem ze zgrywą, czując jak strasznie uwierają mnie spodnie. Chyba to było widać. Moja sąsiadka miała oczy spuszczone.
- Pan do Warszawy? - usłyszałem jej pytanie i przestały do mnie dochodzić słowa agitującego „informatora”.
Dowiedziała się, że jestem” aktorem. W końcu prawda. Skoro przestałem być więźniem, to kim jestem? Tym kim byłem! I było nieprawdopodobnie. Za oknem zielony świat. Dokąd leci? Tam, gdzie ja chcę. Uwierzyć trudno, że gdzieś tam daleko stoi nieruchomy budynek, kraty, skrzynia na oknach, a w celach... Gdyby mnie widzieli, całą noc waliliby w konia. Bo już trzymałem za rączkę. Skóra kobiety. A rękę miała delikatną. W domu gosposia. Dużo podróżowała. Truła mi o Grecji. Kupowała wina dla naszej centrali. „Ubóstwiam słodkie”. Wypijemy? - pytam. - Figlarz - drapie mi paznokciem wnętrze dłoni, a ja już nie wiem, co mam w spodniach. Tamten nawija uparcie. Teraz o jakichś workach rzekomego cementu, w których nasz rząd wysyła do NRD smalec. Świat jest nieprawdopodobny. Dziś, kiedy głaszczę ją przez sukienkę po biodrze, zgadzam się: niech wysyłają. Ale czemu w tych workach? Jasne, ze strachu przed głodującym ludem. Moja dłoń spoczywa na jej udzie. To śmieszne, jak człowiek pisze frazesem. Chyba świadomi - pisarze - spostrzegają takie rzeczy od razu. Bo jak „spoczywa”, skoro drży. Naprawdę drży mi ręka, jak pijakowi gdy wyciąga ją do kieliszka. Ręka drży. To się posunie o centymetr, to lekko zbierze trochę materiału... Widzę opięte jedwabiem pończochy kolano... A ja mówię. Coś o graniu w filmie. Ona, że nigdy mnie nie widziała na ekranie. Ja, że zerwałem z filmem. Ona, że rzadko ma czas bywać w teatrze. Często w delegacjach za granicą (kupuje te słodkie wina, o Jezu!), a jak w kraju to mąż, „człowiek już starszy”, często choruje... (No, teraz już jasne, śmiało naprzód. Zameldowała, że szpara wolna - no tak, tak pomyślałem, trudno. Ja mam czterdzieści lat, a może tylko te dziesięć, które spędziłem w więzieniu. Nauczyłem się mówić tamtym językiem, ale także nim myślę.) Upuszczam paczkę papierosów na podłogę. Zsuwam się w ciasnotę, przyciskam plecami do fotela z poprzedniego rzędu, aż czuję jak tamten pasażer kręci się niespokojnie, ale mam czego szukać. Gdy lewa ręka udaje, że zbiera z podłogi, prawa jest pod sukienką pani... Cudowny poślizg dłoni po jedwabiu pończochy... Nie broni... Nawet po sekundach rozsuwa kolana. Młoty w skroniach. Ręka już czeka na pasek nagiej skóry powyżej pończochy i sekunda rozczarowania - rajstopy - żadnego dostępu. Ale już czuję jej paznokcie wbijające się w moją rękę i błogie spełnienie. Wstrząsa mną raz i drugi pełnym wyzwoleniem z napięcia. Jakbym te dziesięć lat wyrzucił tamtędy z siebie. Wilgoć i cisza.
Teraz słychać, że Ameryka jest potęgą, która nas nie opuści. Ona sama bierze mnie za rękę. Ile to lat? Te rajstopy... były już, były, oczywiście. Ale pamięć dyktowała dłoni ten dotyk nagiej skóry nad pończochą z tamtych czasów, w których opuściłem świat pełen kobiecych nóg... Cały świat, który teraz idzie znów w moją stronę. Chyba pani nie spostrzegła co się ze mną stało. Klepie mnie uspokajająco po dłoni, dostaję wizytówkę - telefon do pracy - instruuje mnie cicho, jakby mąż siedział na sąsiednim fotelu. Ale naprawdę to będzie na nią czekał na dworcu. Pa. Jesteśmy w Warszawie.
To było dziwniejsze, niż gdybym tym autobusem wylądował na lotnisku w Buenos Aires. (Kiedyś po raz pierwszy i jedyny poleciałem na festiwal). Od pierwszych kroków prześladowało mnie wrażenie absurdalnej egzotyki. Nie, że dokądkolwiek „wróciłem”, tylko że gdzie się „znalazłem”. Ale gdzie? Już na dworcu megafon huczący triumfalnym marszem, moja pani zniknęła, zanim zdążyłem wypatrzyć tego jej męża, byłem sam, ale megafon mnie uratował. Triumfalnie komunikował, że moim obywatelskim obowiązkiem („każdego Polaka”) jest znaleźć się wraz ze społeczeństwem stolicy, aby „wziąć udział”, w sposób „niepowtarzalny udowodnić” i „dać nareszcie wyraz...”
„Na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności oraz pozbawienie praw publicznych na lat...” Tak mówił wyrok. Ale miałem „przerwę w karze”. A ten megafon zachęcał, abym wierzył, że i przerwę w owym „pozbawieniu” - no, zwracał mi prawa. Kiedy znalazłem się tam, gdzie mnie wzywano - na Marszałkowskiej - pojąłem, że trafiłem na czas, gdy każdy tworzy sobie prawa. Byłem z wolnymi ludźmi. Gigantyczny ludowy festyn. Nie widziałem karnawału w Rio, ale to musiało być to. Więc wyszedłem niemal prosto z więzienia na tę ulicę ubraną jak na pierwszego maja... Ale pierwszy maja bez czerwieni, jakby nagle zmieniła się moda i miasto jak kobieta pokazywało się pełne kokieterii w nowym stroju. Biało-czerwone. Flagi. Transparenty. Ciężarówki obandażowane wypisywanymi na białych szarfach hasłami. Wszystko stłoczone na ulicy w bezruchu, ale żyjące szalonym życiem. Na platformie gigantycznej maszyny zespół jazzowy. Gdzieś z megafonu usłyszałem nagle nazwisko swego scenicznego kolegi i zaraz lawinowe brawa. Jak nieprzytomny zacząłem się pchać w tamtą stronę. Słyszałem skandowany chóralny śpiew. Rozumiałem słowa - śpiewali młodzi ludzie stojący na dachu autobusu. Trzymali się za ręce. Mogłem żyć, mogłem patrzeć, mogłem szukać mego kolegi, zapowiedź występu którego usłyszałem przez megafon, mogłem przechodzić koło kobiet wydekoltowanych, w letnich sukienkach. Były moje. Dzięki mojej pani z autobusu wszystkie były moje i nie musiałem ich mieć w tej chwili. W portkach było już sucho. Byłem w Mar del Plata, w Rio, a to była tylko Warszawa. Ani jednego psa... (Już znów blisko więzienna brama. Za trzy tygodnie wracam. Czy zdążę opisać to, co się przydarzyło - napisałem „psa” - tak jak się mówi w celi. Już niedługo. Już wraca tamten świat, tamten język.) Ani jednego milicjanta. Sami ludzie. No i znalazłem mojego scenicznego kolegę. Przytył. Stał na zmontowanej ad hoc estradzie. Tak, to on śpiewał. On dyktował rytm tłumowi, tamtym na dachu autobusu. Wszystkim. „Aby Polska”. Mój Miś z Okienka był teraz, nie wiem, Robespierre'em, czy Rouge de Lisie tworzącym Marsyliankę nowych czasów. Miś z Okienka. Ale to były czasy, gdy jeszcze panie nie opancerzały się latem w rajstopy. Tak, ten paseczek delikatnego ciała nad pończochą stał się dla mnie granicą, Rubikonem, przekroczoną smugą cienia. Znów o kobietach. Ale tak wtedy było. Może bliskość dziewczyny w kwiaciastej sukience. Znowu złapała mnie chcica. Przywołałem się do porządku. Naprzód! Jak tu się do niego dopchać? Ale po co? Gotów się przestraszyć. Był świadkiem na moim procesie. Adwokat twierdził, że od takich świadków obrony jak on, tylko przybywa lat wyroku. Wycofałem się z tego zgromadzenia. Wiedziałem już, że do nikąd nie wróciłem. Ze świat jest nowy i ja się po prostu na nim pojawiłem. Komunikacja była sparaliżowana, żeby dojechać do mieszkania Basi, musiałem zrobić z dziesięć kilometrów przez miasto. Ruszyłem torując sobie drogę w tłumie. Dochodząc do ronda u zbiegu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej zorientowałem się, że tu jest centrum jakiejś sprawy. Tak sobie myślę, że egzotyka tej sceny, zmiana powszedniej scenerii w gruncie rzeczy ułatwiły mi adaptację. Nie może być chyba nic paskudniejszego niż stwierdzenie, że stary świat, twój dobry znajomy, istniał bez najmniejszych zmian swych obyczajów, nie zauważając twej nieobecności. To przygnębiające. A ja nie byłem przygnębiony. Odwrotnie, ogarnął mnie nastrój euforii. Nawet się tego nieco przestraszyłem czując jak serce mi przyspiesza. Gdzieś w jakiejś bramie połknąłem pigułę. Do tej pory, choć czułem, że z moim sercem nie jest najlepiej, nie wiedziałem, czy ową „przerwę w karze” zawdzięczam istotnie niebezpieczeństwom wynikającym z mego „układu krążenia”, czy też „układ” jest wynikiem innych układów, które uruchomiła Basta, by mnie wyciągnąć zza muru. Rozgryzłem pigułę, rozpuściłem pod językiem i powędrowałem dalej. Byli. Jednak byli. Poczułem, że wróciłem do siebie, na moje śmiecie. Kordon milicji blokował wejście w Aleje. Ale moja trasa prowadziła prosto. Teraz przestałem się bawić. Chciałem jak najprędzej schronić się u Basi.
Biedna moja bogata siostrzyczka. Blada jak kubeł wapna. Co innego jest wiedzieć, że się siedziało dziesięć lat, a co innego jest to zobaczyć. A zobaczyłem przez nią. Chyba najpaskudniejszy los karze nas za. rozłąkę konfrontacją z kimś zmienionym nie do poznania przez czas naszej nieobecności.
Tak samo zaszokował mnie Kuba. Mój siostrzeniec był już dorosłym człowiekiem. Ośmioletni dzieciak - a dziś mógłby już pójść pod celę... Tak pomyślałem. Piękny chłopak. Twarz z charakterystyczną mocną szczęką, ale duże szare oczy patrzą lirycznie, bujna grzywa płowych włosów. Sama młodość. Nie wiedziałem, że witam się... Tak, popełnić samobójstwo mając lat osiemnaście, ukochaną matkę, prymus w klasie. Wiedziałem. Jak tylko to się stało, wiedziałem, że go zamordowali. No, ale teraz witał mnie żywy, poważny, przejęty... „Pan domu” - wkurwił mnie jakimś odezwaniem. Było to jakby: „gdzie też cię, wujku, umieścimy”, czy coś takiego. Ona była jak nieżywa, wypełniona próchnem, jakie w niej zostawił ten cholerny Laniewicz. I ona miała żyć, to ona pożegna mnie, kiedy będę wracał za mur, a on, ten młody mój siostrzeniec, będzie już nadjedzony przez robaki, nim minie te parę miesięcy. Nie umiem pisać jak należy - po kolei. A w końcu niech się męczą ci, o ile tacy będą, co zechcą zajrzeć w ten paskudny opisany świat, który chcę, nie wiem po co i nie wiem komu, zostawić.
Więc Basia. Zawsze nie znosiłem jej męża... tego Laniewicza. W jakiś sposób przypominał mi ojczyma. Powtórne małżeństwo matki po śmierci naszego ojca było dla nas obojga nie do przyjęcia. Może gdyby nie to nie miałbym wyroku dwudziestu pięciu lat. Więc nie do przyjęcia: obcy znalazł się wśród nas. Miałem dziesięć lat Pamiętam, którejś nocy obudziłem się z jakiegoś paskudnego snu. „Mamo!” i usłyszałem jej głos z sąsiedniego pokoju, jakiś... dziwny. „Mamo!” - byłem jeszcze bardziej wystraszony. „Co synku?” Chodź do mnie. „Nie mogę”. Co robisz? „Czytam” - przyszła odpowiedź z ciemnego pokoju i potem jakieś brutalne męskie ponaglenie, nie rozumiałem słów... Nie wiedziałem, co robią. Matka kłamała. Ona, która była samą prawdą...
Basia też go nienawidziła. Starsza o trzy lata może rozumiała więcej. Wspominam to tylko dlatego, bo myślę, że mój stosunek do jej męża był apriorycznie („apriorycznie”? dobrze to zastosowałem?) niechętny. Określony przez tamtą sprawę. Znów ktoś obcy wchodzi między nas. Bo od śmierci matki stosunek Basi do mnie stał się jakby na wpół macierzyński. Tak, nie znosiłem tego Laniewicza. W dodatku partyjny bonza. Otrzymana w więzieniu wiadomość, że się rozchodzą, właściwie mnie ucieszyła. Jakbym odzyskiwał za murami, bo ja wiem „dom”. Ale to była jej klęska. Wiało od niej zmęczeniem, do cholery - rozpaczą. Przecież ucieszył ją mój widok. Ja na wolności to jej triumf. Niemal się popłakała, a właściwie to się popłakała, bo skoro wyrwała mi się z uścisku i pognała do kuchni to przecież nie po to, by zrobić herbatę, ale by skryć się na krótką chwilę. Zostałem ze szczeniakiem. Dla niego najważniejsze było, że przychodzę z miasta. Bo matka nie chciała go wypuścić. Przychodziłem. Bolały mnie łydki. Ze Śródmieścia na Mokotów to kawał drogi dla faceta, który przez dziesięć lat łaził po celi albo odwalał swoje pól godziny na spacerniaku. Ładna ta ich willa. „Prominencka”, jak teraz się mówi i pisze. Musi im być marnie we dwoje. A ja byłem czujny. Od razu pomyślałem, że chyba będzie gdzie sprowadzić moją panią z autobusu. Baśka zrozumie. Opowiedziałem małemu to i owo z ulicy. Słuchał z otwartymi ustami. Wyraziste szare oczy chwilami mrużył, jakby raziło je jakieś światło. Przerwał mi, gdy mówiłem, że nie puścili ich pod KC. Puścili - ironizował trzeba się było przebić. Ja widziałem wujka w”. - wymienił film z lat okupacji z moją młodzieńczą rolą. Od razu się połapałem, co tu jest grane. Chłopak został z matką musiał nienawidzić ojca - eks-sekretarza.
- A chciałbyś, żeby odwiedzili tatusia? - sprowokowałem.
- Jego tam już nie ma. Nawet „oni” nie mogli trzymać takiego... - zrobił się czerwony.
Pomyślałem sobie, że muszę być u niego dobry. Przecież prokurator nazywał mnie w czasie procesu „ojcobójcą” i nie pomagały protesty obrony, że ofiara nie była moim ojcem. A on pewnie miałby ochotę...
A chłopaczek ogólnie był miły. Porządnie znerwicowany. Rumienił się jak dziewczynka, ale politgramotę wstawiał nieprzytomną. Znalazły się jakieś drukowane informacje przekazane mi spiesznie - widocznie Basia tego nie tolerowała. Spostrzegłem tytuł: „Jak partia chce zagłodzić naród polski...”. Wróciła Basia z tą herbatą. Miała czerwone oczy. Już dawno nikt tak na mnie nie patrzył. To prawda, że rodzeństwo może się po swojemu kochać. Nie znałem dokładnie jej spraw, bo i skąd dziesięć lat za murem - i nie myślałem, że tak szybko opowie mi o wszystkim.
- Kubełku - zwróciła się do syna - idź do swego pokoju.
Ale nigdzie nie poszedł, bo zrobiła się sprawa, gdzie to ja będę mieszkać. W którym pokoju. Moja pani z autobusu od razu przypomniała mi się tak ostro, że wolałem nie wstawać od stołu, żeby czego nie spostrzegli. Powiedziałem więc, że nie ma pośpiechu, do snu daleko, a prośbę to mam jedną, żeby w razie możliwości pokój z wejściem tak więcej niekrępującym.
- Nie zmieniłeś się - westchnęła z pobłażliwym uśmiechem i skapowałem, że jakoś mi się to dymanko ułoży. Może od razu jutro. Piszę jak mi lecą myśli, ale sam widzę coś zabawnego. Oto jak tylko wyszedłem, nie tylko myślało mi się po celowemu, ale czasem i palnąłem coś takiego, że ludzi w towarzystwie zamurowało. Ale przecież po miesiącu mi przeszło. Jakbym po emigracji wrócił do rodzonego języka. I „ą” i „ę” (pardą pierdolę) - jak trzeba - wydrzeźniał w celi inteligentów mój nieodżałowany Siekierka. Więc tak, wróciłem do języka środowiska”, ale teraz, gdy piszę o tych pierwszych dniach, to piszę tak, jak wówczas myślałem. Samo się tak pisze. A jest to jakby logiczne i gdyby jaki krytyk kiedyś coś o tym napisanym kombinował, to będzie w tym widział „świadomy zamysł artysty”. Bo z początku to był z tym moim językiem kłopot Pamiętam na kolacji u Witka Sanojcy grzmotnąłem coś takiego, że on dla ratowania sytuacji opowiedział całą historię, jak to przez dwa wakacyjne miesiące uczył się w Anglii języka zarabiając jako koniuch w wyścigowej stajni jakiegoś lorda. Witek ma jednego joba. - „Koń i Broń, i Barwa” - jak się z niego żartowało w teatrze. Jest synem oficera kawalerii i całe jego nieudane aktorstwo i inspicjentura z powołania to żarty złośliwego losu. Więc tam w Anglii po stażu u koniuchów zaprosiła go na londyńskie salony jakaś emigracyjna ciotka. I aż się zdziwił, jakie miał powodzenie. Rozgadał się. Brylował. A Anglików dokoła coraz więcej. Zwłaszcza pań. Czasem coś między sobą poszepczą, ale rozpytują go bez przerwy. I śmieją się częściej niż trzeba. Jak ciotka podeszła bliżej, omal nie zemdlała. Bo angielszczyzna stajni różni się od salonowej. Także polski z celi od tego języka, co za murem. Ale ja nie o tym. Więc pokój dostałem na parterze i z oddzielnym wejściem. Marzenie. Prosto z ogródka. Takiej willi to się nie spodziewałem. Basia pisała, że mają „duże mieszkanie”. Co te bidaki we dwoje tu robią. Straszny dwór. Ale na najwyższy pic i chrom. Kuba mi opowiadał, że „stary” (nigdy nie powiedział ojciec) będzie jeszcze za to odpowiadał. Bo ich willę, jak już była całkiem gotowa, to jeszcze wykańczano na „najwyższy standard wyposażenia”. Jakieś przedsiębiorstwo- z Rzeszowa. „Zęby było dalej. Żeby się nie wydało. A wydało się - triumfował mały. Wyszło. Jak i te talony-” Ale więcej nie chciał mówić. Naprawdę był miły, delikatny i ta zajadłość dziwnie mu nie pasowała. Ale od początku był taki, że jak się to stało, wiedziałem, że nie mógł popełnić samobójstwa. W każdym razie z tej dwójki na pewno Basia była bardzie] podejrzana, raczej o nią bałbym się, nie o małego. Nieprędko doszedłem prawdy, jak to z nimi było w tym małżeństwie naprawdę. O romansie Laniewicza dowiedziałem się już wkrótce od Witka Sanojcy w teatrze, ale cała reszta odsłaniała się przede mną powoli. Oto moja siostrzyczka kierowana babską zasadą poszukała rewanżu. Nie musiała mieć z tym kłopotów - tak by się wydawało bo przecież jest, a raczej była, naprawdę piękną kobietą. Ale cóż, „pozycja” czasem przysparza kłopotów. Okazało się, że przy pierwszym zagrożeniu jej partner zmył się w obawie przed mężem, a potem, gdy ona sama doprowadziła do rozwodu, nazwisko „Laniewicz” było już dla tego gnoja skażone „prominenckim odium”. Podobno jej powiedział, że nosi „skompromitowane nazwisko” i człowiek w jego sytuacji i tak dalej. „Sytuacja” to była jego aktualna pozycja w „środowisku”. Bydlaczek był swoistym ważniakiem w kręgach „opozycji artystycznej”. Coś takiego miałem okazję też poznać przez ten rok wolności - rok w trumnie. I została moja opiekuńcza, piękna, dobra, z tym chłopcem, którego mieliśmy grzebać za parę miesięcy, w willi podejrzanej, wygodnej, wspaniałej i teraz ze mną - chorym na serce kryminalistą, „ojcobójcą”... Tak, było mi dobrze w tym domu strachu i nienawiści. Bo ona bała się o małego, a on po prostu nienawidził. Jak na lata, które nas dzieliły, dużo z pętakiem rozmawiałem. Łączyła nas ta nienawiść. Nie wyniosłem jej zza muru, ona tam wykiełkowała, ale ziarno rzuciły te lata - ostatnie czterdzieste, pierwsze pięćdziesiąte. Te lata, w których do szkoły aktorskiej dostałem się tylko jako „szwagier towarzysza Laniewicza”. Cóż z tego, że był wówczas jakimś pętaczyną w stołecznym komitecie... Ale w komitecie. Te lata, w których na szkolnych próbach „Brygady szlifierza Karhana” nasz przewodniczący Zetempe protestował, że politycznym błędem jest obsadzanie mnie w roli pozytywnego bohatera, gdyż moje przekonania i tak dalej. Jakby gówniarz znał moje przekonania, to by się bał chodzić ze mną na wykłady. Ale już wówczas ratowało mnie to, co potem poniosło mnie dalej. Ktoś tam w teatrze powiedział, że ja „mogę zagrać wszystko - krzesło i rodzącą matkę”. Tak było. W najlepszych latach przed moją sprawą zazdrośni koledzy mnie nienawidzili, a niech mi kto pokaże niezazdrosnych, więc nienawidzili mnie wszyscy. Mawiali, że jak Dyrektor wkrótce obsadzi mnie w roli Marii Stuart, też się nie zdziwią... Ale czemu ja teraz piszę o sobie i to o tym, którego już nie ma. No więc, wracam do właściwej kolejności. Zasypiam na miękkim tapczanie w świeżej pachnącej pościeli i wiem, że jutro będzie tu ze mną moja pani z autobusu. Co tam serce. Serce się trzyma. Powiedziałem Basi, że pierwszy tydzień wolności jest dla mnie. Żadnych lekarzy.
Następnego dnia byłem w teatrze. Droga trwała długo, bo żeby się trochę „oswoić z miastem”, jak powiedziałem, a tak naprawdę to z wolnością, wybrałem się na piechotę. Co chwila przystawałem poczytać. To jakiś Ruch Obrony Praw Człowieka zapowiadał „Marsz gwiaździsty” w obronie więzionych za przekonania, to przebrany za psa spiker wychylał się z okienka telewizora z wyciągniętą w stronę widza pięścią. Co jakiś czas smarowane smołą napisy żądały „dostępu do środków masowego przekazu”. Nie spieszyłem się. Zwłaszcza że tak naprawdę ta pierwsza wyprawa „do teatru” streszczała się do spotkania z Witkiem Sanojcą. W teatrze, czy u Witka Sanojcy, ale przecież to na jedno wychodzi. Mówi się, że przyjaźń zdarza się rzadko. Prawdziwa przyjaźń. Ja myślę, że równie nieczęsto trafia się mieć dla kogoś szacunek. To właśnie dziwne. Ja, pupil dyrekcji i publiczności, i on - starszy o dziesięć lat aktor na posadzie inspicjenta. Grywał te swoje ogony, aż przy kolejnej umowie dyrektor „musiał” z niego zrezygnować - w obliczu pierwszej delikatnej politycznie - jak się wyraził - sytuacji. Wówczas to przeszedł na stanowisko inspicjenta. To już w naszej hierarchii niemal pracownik fizyczny sceny. Ale został w teatrze. To śmieszne, dziwaczne nawet, ale był jedynym człowiekiem, z którego zdaniem się liczyłem. On jeden nie grał na siebie, niczego dla siebie nie chciał, jeśli przeżył swoje wygnanie ze sceny, to przecież nie dopuścił do wygnania z teatru, bez którego życia nie widział. A ów skandal wyniknął, gdy z uwagi na nietypowe warunki zewnętrzne zaoferowano mu rolę w wielkim serialu poświęconym czasom okupacji. Odmówił. Nie podobała mu się rola generała Okulickiego, dowódcy poakowskiej konspiracji londyńskiej. „Fasony naszego Witusia” powiedział z niesmakiem dyrektor po powrocie ze zdjęć. Bo on w tym serialu kreował. „Odmówić takiemu reżyserowi F Pytano mnie, czy to aktor z mojego teatru. Na szczęście mogłem zaprzeczyć. Przestał być aktorem i nigdy nim nie będzie. Mówiło się przy mnie takie rzeczy. Raz - bo byłem „ulubieńcem”, dwa - bo Teresa (potem to wyjaśnię, Teresa to żona dyrektora, kiedyś moja dziewczyna).
Więc napisałem, że „byłem w teatrze”, a byłem u Witka. Jako że teatr ma w sierpniu urlop. A mój abnegat siedzi w Warszawie. Dla mnie, człowieka zza muru, było najzupełniej oczywiste, że go zastanę. Zapomniałem, co to jest urlop. Lato w Warszawie było dla mnie festiwalem, zielenią. Corso, chciałoby się napisać. No, przesada. Co to, to nie. Zatłoczone kolejkami ulice były czymś, co mi przypominało, że odszedłem stąd dawno. Gdy istniały jeszcze sklepowe wystawy. Przecież to były początki radosnego żarcia. Dziewczyny w importowanych ciuchach. Mój Boże, coca-cola. Gdzie się podziała cocacola? Ale miało być o Witku Sanojcy. Trafiłem jakbym wpadł po próbie™ Bo mieszkał opodal teatru i robił świetną kawę. „Księga jazdy polskiej” a jakże, na swoim miejscu, na stoliku z telefonem. „Broń i Barwa” ha półkach. Witek! Mój Boże, teraz zrozumiałem, co to jest dziesięć lat. Każdy rok zapewne coś zabierał z mego Witka. Dość, że został wysoki, chudy, siwo-łysy, tylko szczoteczka wąsów starannie przystrzyżonych była nienaruszona. Wiedział od Basi, że mam być w tym miesiącu zwolniony, ale osłupiał, jakbym spadł z księżyca w pełni. Coś mamrotał łaskocząc mnie swoimi wąsami, klepał, poklepywał, macał, czy jestem naprawdę, jakby podejrzewał, że ktoś mu podrzucił makietę zamiast żywego faceta. No i było gadanie. Najpierw, oczywiście, jakbyśmy grali w obyczajowym serialu, „czy herbatę?!” Roześmiałem się. Jeszcze tydzień temu w celi takie pytanie „czy chlapnąłbym czaju” byłoby towarzyskim żartem, a ja teraz mówię serio, żeby dał spokój. Gadajmy.
No i wypłynął w tym gadaniu cały mój stary świat, którego nie mogłem poznać. Bo czy mogłem w działaczu „Solidarności”, prezesie Towarzystwa Pomocy Więzionym za Przekonania, poznać mego Dyrektora Konrada, przezwanego „Wszystek”, który zawdzięczał swój teatr memu eks-szwagrowi Laniewiczowi... (Może i z tego spływało na mnie nieco dyrektorskich łask, chociaż to nie tylko wygórowana ambicja każe mi w to wierzyć). Dyrektora, posła na Sejm. Postać. Dyrektora recytującego na galowym koncercie „Odę do młodości” mimo sporego już brzuszka. Nikt się nie śmiał. Towarzystwo Więzionych za Przekonania. Jezus Maria. To przecież w ostatnim roku mego pobytu na wolności zdarzyła się ta wsypa z okazji uroczystej premiery w naszym teatrze, który dzięki łaskawej protekcji Sekretarza dorobił się drugiej sceny mimo chronicznego budowlanego kryzysu. Oto po premierze „skromne przyjęcie”. Do towarzysza Laniewicza podbiega z kwiatami dziewczątko i w chwili, gdy sekretarz pochyla się, by ucałować je w policzek, jak każe specjalny bon ton towarzyszy sekretarzy, dziecko buch - całuje sekretarza w rękę. Laniewicz jaki był, taki był, ale zrobiło się głupio. I wówczas Dyrektor: no, cóż, nieporozumienie, nikt dziecku nie kazał, ale słyszy tu u nas co dzień, że jesteście dla nas jak ojciec. Chóralny śmiech i nastrój, i sukces. Teraz prezes Towarzystwa Pomocy Więzionym za Przekonania. Śmiejemy się, ale mój Witek robi mi pryncypialny wykład, że to co się stało, ta cała „niemal rewolucja” wynikła z powszechnej świadomości, że utrwalony ład jest z gruntu zły. Nie o to, że ktoś kradł, ktoś tam w inny sposób nadużywał władzy, a to, że porządek społeczny, cały porządek, uległ rozkładowi. I nie wolno mi oceniać niczego przez pryzmat naszego środowiska („nasze” to łaskawym zdaniem Witka aktorskie, czy coś takiego), którego pozerski, moralizatorski, karierowiczowski akces tylko kompromituje sprawę... Strasznie jest pryncypialny, ale o herbacie nią zapomina. Przekrzykiwaliśmy się przez korytarz, gdy gospodarzył w kuchni.
- Jest pojarunek i czaj - mówię grypserą zaciągając się papierosem.
Śmiejemy się. Jemu nie muszę nic mówić - wie, że teraz tłumaczę ten świat, który moim być przestał, na tamten, z którego powróciłem.
Żeby skończyć z tematem „Dyrektor”, Witek pokazuje mi ulotkę „Towarzystwa”.
- Nie masz co teraz czytać, weź do domu. A wiesz, kto jest autorem? Nie zgadniesz... Ale zgaduję. Od razu chwyciłem ton. Witek mnie podziwia. Autorem jest Kostuś, nadworny krytyk Laniewicza, piewca Dyrektora. Wydał za moich czasów na welurowym papierze drukowaną broszurę o naszym teatrze. W drugim roku jego istnienia. No bo któż, jak nie Laniewicz umożliwił, a Dyrektor stworzył... Było tam i moje zdjęcie. Wstyd się przyznać-niejedno.
Pytam, co robi Towarzystwo i dowiaduję się, że Dyrektor miał wczoraj konferencję prasową w... Paryżu.
- A więzionych na razie tak na dobrą sprawę dwóch - uśmiecha się wstydliwie Witek.
W tym momencie dochodzi mnie jakieś walenie.
- Ktoś się dobija?
Witek nadsłuchuje. Łomot jak diabli. Widać słuch mu się stępił.
- Ach tak - mówi. - To Andrzej... - wymawia imię syna. Pamiętam, coś się czasem pętało pod nogami, gdy wpadałem przed spektaklem...
- Już w maturalnej klasie. Chodzą razem z Kubą Basi - informuje przepraszając, że zostawi mnie na chwilę. Leży. Złamał nogę. Wakacje w siodle... - skrzywił się. A ja się śmieję. Mnie jest dobrze. Jakbym się napił.
- Naoglądał się „Księgi Jazdy Polskiej”, to i masz. A głowa w porządku?
- Jak to głowa? - przyjaciel przestaje w progu.
- No, głowa?
- Jechał w toczku.
- Myślałem, że dałeś mu czako dziadka...
Sławne czako. Był czas, że tak przezywaliśmy w teatrze Witka. „Czako”. Ale w końcu się nie przyjęło. Bo Witek jest synem legionisty - „beliniaka”. Ż tych dwudziestu, co w tysiąc dziewięćset czternastym roku przekraczali granicę Kongresówki niosąc siodła na plecach, bo konie mieli sobie dopiero zdobyć. I czako jego ojca stało zawsze na stojaku w kącie pokoju, jakoś go tutaj na starym miejscu nie widzę.
- Chodź, przywitasz gówniarza to i czako zobaczysz...
Stoję w progu pokoju i patrzę na leżącego na tapczanie z nogą w gipsie pryszczatego chłopaka. Coś tam mówię. Śmiejemy się. On mnie pyta, czy nie mam papierosa, odruchowo patrzę na ojca. Witek pobłażliwie wzrusza ramionami. Wyciągam swoje extra mocne, widzę, że paluchy małego są aż żółte od nikotyny. Grzebie w pudełku, bierze dwa papierosy mrugając do mnie.
Podaję mu ogień. Pryszczata gęba w siódmym niebie...
A będę go trzymał za kark wyłamując mu rękę z pistoletem, a będzie chwila, gdy już rozbrojonemu będę wgniatał lufę w ustępliwy brzuch spazmatycznie broniąc się przed sprawiedliwym odruchem, by nacisnąć cyngiel...
Nie umiem pisać. To, co przeżyłem, wyłamuje mi porządek chronologiczny, który pragnę zachować dla prawdy. Ale jak go zachowam, gdy już widzę, że zapomniałem napisać, jak znów zatkało mnie miasto, jakby ponownie po raz pierwszy zobaczone. Po wczorajszym festiwalu teraz posępne, znudzone kolejkami, zmordowane i przecież jakoś bardziej zrozumiałe.
Więc nie napisałem: trzeba by to gdzieś wstawić przed tą rozmową z Witkiem. No i to jeszcze, że w samo południe zerwałem z biura od tych win moją panią z autobusu i teraz byłem całkiem spokojny. Ale wracam do gówniarza. Przygląda mi się, jakby zobaczył we własnym mieszkaniu wielbłąda: wiadomo, facet zza kraty. I co weselsze „ojcobójca”. Ciekawe, jak mu się z Witkiem układa? Może ja mu imponuję? Ojciec usłużył jak trzeba, coś tam mu podał i poprawił i znów możemy sobie gadać swobodnie.
- Widziałeś te jego paluchy? - mruczy ojciec.
- O co ci chodzi...?
- Smaruje sobie co tydzień jodyną. Żeby żółkły. Bo ma być nałogowym palaczem. To mu daje autorytet
Witek umie w paru słowach zakapować wszystko i wszystkich.
- Nie chciałbym, żebyś na mnie pisał donosy - powiedziałem w pewnej chwili, jak już omówił plajtę mojej Teresy. Nie miałem do niej żalu. Nigdy. Ale przyznaję, że odczułem coś w rodzaju głupiej satysfakcji. Bo ten baran Wszystek, nasz Dyrektor, związał się teraz z Malała Wrzoskiewicz-. Kto to jest, do cholery. Malała Wrzoskiewicz? Nie pamiętasz Wrzoskiewicza? Owszem, pamiętam, kto by nie pamiętał takiego błazna. Więc Malała to jego żona. Witek pokazuje mi okładkę „Ekranu”. I już wiem. Znam Malalę lepiej niż dobrze. Przemycone okładki tych pism to nasze pin up girl. Leciało się pod taką w konia lepiej niż w naturze. Właśnie tę Malalę wypożyczaliśmy sobie ostatnio z Zenkiem Siekierką. Podpis był obdarty. No, ale nie będę truł takich opowieści poczciwemu Witkowi On zresztą może myślał, że jeszcze w jakiś sposób obchodzi mnie Teresa. Bo mówił, że podziwia, jak ona wspaniale gra, że niczego nie wie, niczego nie zauważyła, nic się nie dzieje. W teatrze gra nadal panią dyrektorową. Ale sprawa poszła tak daleko, że on (baran - Dyrektor umiejętnie bezpartyjny eks-pieszczoch Laniewicza, dziś prezes Towarzystwa Opieki nad Więzionymi za Przekonania) zaangażował Wrzoskiewicza z żoną na stałe.
- Wyobrażasz sobie, Wrzoskiewicz w naszym teatrze- - lojalność Witka wobec instytucji, która tyle razy okazała, że ma go w dupie, była wzruszająca...
No tak. Chyba mi nie pójdzie, nie nauczę się pisać. Już pora przestać rzucać mięsem. Jestem z tej strony muru. A temu co będzie czytać, o ile taki się znajdzie, powinienem może wyjaśnić co za Teresa. Bo jeśli się o kimś pisze, to powinno być wiadomo, kto to jest. Moja pierwsza miłość ze szkoły teatralnej: najzdolniejsza na roku. Szare włosy. .Duża uroda, ale jak chciałem przywołać ją w pamięci to zawsze te szare włosy. Wspaniałe. Ja od razu byłem zaangażowany. Jeszcze przed przedstawieniem dyplomowym. A jakże - Dyrektor Konrad. Ktoś pokazał mu palcem. Bo wówczas w szkole nie wykładał. Ja zaangażowany, a ona choć piękna i zdolna jeszcze nie. Ktoś tam obiecywał, coś miała zaklepane... A ja wpadłem od razu w wielkie obroty. Duża rola. Wprawdzie w zastępstwie nagłym, ale od razu sukces. Tamten wyzdrowiał, a Dyrektor zostawił mnie w pierwszej obsadzie. Ale ja wówczas byłem oszalałym kibicem. Mecz był w Katowicach. Ludzie mnie lubili, ale żeby Wszystek miał zwolnić z przedstawienia, co to to nie. Ale ludzie mnie lubili - „zachorowałem” - zaświadczenie się znalazło. Pech chciał, że operator Kroniki Filmowej, mój koleś, chciał mi zrobić przyjemność... Dość, że Dyrektor w parę dni potem, gdy już wróciłem do zdrowia, ujrzał nas na ekranie....
ssonja