Dawno, dawno temu...
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za dwieście pięćdziesięcioma sześcioma złomowiskami, na ziemiach małej, ale rozwiniętej przemysłowo dyktatury, żył sobie pewien zręczny rzemieślnik.
Ożenił się ze sprytną lichwiarką, a po roku – dziw nad dziwy – urodził im się syn (tu się nie ma z czego śmiać, przy tak rozwiniętym przemyśle, a co za tym idzie, przy tak dużym zanieczyszczeniu środowiska, prawdziwą rzadkością było, gdy spotkało się dwoje płodnych ludzi. A już tym bardziej, jeśli byli przeciwnych płci).
Tak więc ich syn – Rozmaryna – rósł jak na drożdżach. Wielkim szczęściem mutacje, którym ulegał, nie były zbyt uciążliwe, ba!, niektóre nawet wydawały się być całkiem przydatne. W wieku lat sześciu poznał podstawy kowalstwa, gdy miał lat siedem, kuźnia ojca nie miała już przed nim żadnych tajemnic, a w wieku lat ośmiu powziął twardą decyzję, że jak dorośnie, zostanie rusznikarzem. Pod wpływem nalegań rodziców ukończył uniwersytet, dzięki czemu jego wrodzona intuicja została uzupełniona dokładną wiedzą techniczną. Jeszcze w wieku młodzieńczym zdobył niemałą sławę jako projektant, a przy tym twórca najoryginalniejszych i najsolidniejszych egzemplarzy broni, jakże przydatnej, gdy trzeba bronić takich wartości, jak pozycja społeczna. Na przykład, dla pewnej czcigodnej mieszczki wykonał tak cienką platynową igłę, że nawet najlepszy sądowy patolog nie zdołał wykryć miejsca nakłucia. Dzięki temu szczęśliwa wdowa sporo zaoszczędziła na adwokatach.
Niestety, życie nie składa się wyłącznie z dni radosnych. Przyszedł czas, że różne okoliczności zmusiły Rozmarynę do podjęcia poważnej decyzji. Pewnego dnia, przy obiedzie, odstawił garniec z piwem, nie dopiwszy nawet do dna, i rzekł:
– Hej, tatku mój! Nasz Dyktator, daj mu, Panie Boże, długi żywot, nie jest już tak mocny, jak był dawniej. Wywierają na niego naciski ci przeklęci humaniści i inna zielona hołota. Nałożył na nasz rusznikarski cech nowe podatki. Boję się, że będzie tylko coraz gorzej. Co prawda, mamuśka gotuje wspaniale, a i burdele są u nas pierwszorzędne, ale czy mi się to podoba, czy nie muszę w świat wyruszyć.
Zapłakali rodzice, a nawet łzę uronili. Matka udziergała synkowi tak gęstą kolczą koszulkę, że powstrzymałaby nawet kulę z dwudziestkidwójki, zaś tatko, po chwili krótkiego wahania, zdradził synowi kilka swych kontaktów zagranicznych i podał mu numer konta z oszczędnościami na czarną godzinę. Sam Rozmaryna na trzy dni zamknął się w swoim warsztacie, a kiedy z niego wyszedł, opierał się o najlepszy karabin maszynowy, jaki świat kiedykolwiek widział. Do tego na plecy miał zarzucony potężny plecak.
Początkowo wędrował bez przeszkód. Nikt nie miał ochoty ...
renfri73