Lisa Jackson - Nie chcesz wiedzieć.rtf

(5661 KB) Pobierz
Nie chcesz wiedzie?

 

Lisa Jackson

 

Nie chcesz wiedzieć

 

 

 

 

              Przed dwoma laty wysepka u wybrzeży Oregonu była świadkiem dramatycznych wydarzeń, kiedy seryjny morderca kobiet uciekł ze szpitala psychiatrycznego. Wkrótce potem szpital zamknięto.

              Przestępcy nigdy nie schwytano.

              W życiu Avy rozegrał się wtedy jednak inny dramat

              W snach Avy jej synek wygląda tak samo jak wtedy, gdy widziała go po raz ostatni. Ale na jawie za każdym razem na nowo boleśnie przeżywa swoją tragedię: Noah zniknął bez śladu dwa lata temu.

              Więc jak to możliwe, że nocą słyszy jego płacz, a w sennych koszmarach widzi, jak Noah biegnie po pomoście, jak jest coraz bliżej krawędzi To skutek traumy, przekonują psychiatrzy. Ale Ava nie może się oprzeć wrażeniu, że mąż, rodzina i terapeuta nie mówią jej wszystkiego.

              Nagle znów ktoś zaczyna mordować kobiety – które Ava dobrze znała.

              A na wyspie pojawia się tajemniczy mężczyzna.

             
 

 

 

Prolog

 

 

              I znowu zjawiły się sny.

              Szary, pochmurny dzień, jestem w kuchni, rozmawiam z kimś przez telefon... i tu wkradają się różnice; czasami jest to Wyatt, mój mąż, czasami mama, choć przecież już od wielu lat nie żyje. Ale tak to jest...

              Z kącika śniadaniowego w pokoju tuż obok kuchni, tu, w tym domu, dobiega szum telewizora, słyszę piskliwe głosiki z kreskówek i wiem, że Noah bawi się zabawkami na dywaniku przed płaskim ekranem.

              Upiekłam chleb - kuchnię nadal wypełnia ciepło od pieca - a moje myśli krążą wokół  Święta Dziękczynienia. Zerkam w okno i widzę, że nadciąga ciemność, zmierzch jest tużtuż. Pewnie jest też zimno, drzewa dygocą na wietrze, ostatnie liście uparcie czepiają się cienkich, szkieletowatych gałęzi.

              Miasteczko Anchorville po drugiej stronie zatoki jest niewidoczne - spowija je mgła.

              Ale tu, w starym domu, który zbudował mój praprapradziadek, jest przytulnie.

              Bezpiecznie.

              Pachnie cynamonem i gałką muszkatołową.

              I nagle kątem oka dostrzegam jakiś ruch na zewnątrz. W pierwszej chwili myślę, że to Milo, nasz kot, ale zaraz przypominam sobie, że Milo, piękny rudy kocur, nie żyje. Od wielu lat.

              Mrużę oczy i nagle ogarnia mnie strach. Przez mgłę nadciągającą od morza niczego nie widać, ale wiem, po prostu wiem, że coś tam jest, w ogrodzie, za marnym różanym żywopłotem; dostrzegam zaledwie kilka wątłych płatków wśród cierni.

              Trzask.

              Przeszywa mnie dreszcz, gdy na werandzie przemyka cień. Przez ułamek sekundy obawiam się, że gdzieś tam, za ogrodzeniem z prętów z kutego żelaza, czai się zło.

              Trzask. Łup. Furtka otwiera się i kołysze pod naporem wiatru.

              I wtedy widzę Noaha, mojego synka, w bluzie z kapturem i dżinsach z podwiniętymi nogawkami. Jakimś sposobem wydostał się z domu, wyszedł z ogrodu przez otwartą furtkę i teraz, o zmroku, biegnie radośnie, jakby coś gonił, w stronę mola.

              Nie!

              Upuszczam słuchawkę.

              Jakby przez mgłę widzę, jak przewracam szklankę z wodą.

              Odwracam się gwałtownie, przekonana, że mi się zdawało, że Noah siedzi na dywaniku przed telewizorem... i widzę pustkę; na ekranie nadal leci kreskówka Disneya - chyba  Aladyn.

              - Noah! - krzyczę na całe gardło i rzucam się biegiem. Jestem w piżamie, mam wrażenie, że stopy grzęzną mi w piasku; pędzę przez ten cholerny dom jak w zwolnionym tempie, ale ilekroć mijam okno wychodzące na zatokę, widzę go, jak biegnie przez zapadający zmrok, jak z każdym krokiem zbliża się do wody.

              Walę pięścią w szybę.

              Szkło pęka.

              Tryska krew.

              Noah nadal mnie nie słyszy. Usiłuję otworzyć okna na werandzie wychodzącej na zatokę. Ani drgną jakby warstwy starej farby zamknęły je na zawsze. Po szybach spływa krew.

              Brnę naprzód. Krzyczę do syna, wołam Wyatta, biegnę do drzwi. Są otwarte; kołyszą się na wietrze i skrzypią niemiłosiernie, gdy wypadam na werandę.

              - Noah!

              Płaczę. Zanoszę się rozpaczliwym szlochem. W panice potykam się na schodach, mijam zalane deszcze rododendrony i smagane wiatrem sosny, rosnące na tej przeklętej wyspie, którą nazywałam domem przez większą część mojego życia.

              - Noah! - krzyczę znowu, ale ryk fal zagłusza mój głos i nigdzie nie widzę synka; zniknął mi z oczu za żywopłotem martwych róż, pochłonęły go kłęby mgły.

              O Boże, nie... błagam, niech nic mu się nie stanie!

              Otacza mnie chłód Pacyfiku, ale to nic w porównaniu z lodem w sercu.

              Biegnę  ścieżką wysypaną kawałkami muszli ostryg i małży, tak ostrymi, że kaleczą skórę, wpadam na gładkie deski molo. Biegnę na koniec, tam gdzie keja wbija się w mgłę, jakby zawisła w powietrzu.

              - Noah! - Na miłość boską. - Noah! Nie ma nikogo.

              Molo jest puste. Zniknął.

              Rozpłynął się we mgle.

              -  Noah!  Noah!  -  Staję  na  skraju  mola  i  wołam  go  na  cały  głos.  Po policzkach płyną mi łzy, po rozciętej dłoni - krew; krople spadają do ciemnej wody. - Noah!

              Fale załamują się na płyciźnie i wściekle uderzają o brzeg. Mój synek zniknął.

              Pochłonęło go morze albo mgła, sama już nie wiem.

              - Nie, nie, nie... - Jestem przerażona, zrozpaczona, strach mnie przygniata, osuwam się na kolana, wpatruję w wodę, zastanawiam się, czy nie skoczyć w lodowatą głębię i nie położyć kresu temu wszystkiemu. - Noah... Boże, miej go w swojej opiece...

              Moją modlitwę zagłusza wiatr. I wtedy się budzę.

              Leżę w łóżku, w którym śpię od wielu lat. Przez ułamek sekundy czuję ulgę. To sen, to tylko sen. Koszmarny sen.

              A potem powraca rozpacz, gdy przypominam sobie prawdę. Coś znowu ściska mnie za serce. Oczy wypełniają się łzami. Bo już wiem.

              Mój synek naprawdę zaginął. Przepadł. Po raz ostatni widziałam go dwa lata temu. Na pomoście? W łóżeczku?

              Na dworze, w cieniu świerków?

              O Boże, myślę i czuję, jak serce mi pęka.

              Nie pamiętam.

             
 

 

 

Rozdział 1

 

 

              Mówię poważnie, nikomu ani słowa - szepnął cichy, gardłowy głos. -Bo jeszcze stracę pracę.

              Ava Garrison uniosła zapuchniętą powiekę. Z posłania słyszała głosy dobiegające zza lekko uchylonych masywnych drewnianych drzwi.

              - Sama nie wie, co się dzieje - odparł inny głos, niższy, bardziej ochrypły niż pierwszy, i Ava była niemal pewna, że go rozpoznaje. W czaszce narastał ból, senny koszmar rozpływał się w podświadomości. Ból ustąpi, jak zawsze, ale w pierwszych chwilach po przebudzeniu czuła się, jakby w jej głowie galopowało stado podkutych ogierów.

              Odetchnęła głęboko, zamrugała. W pokoju było ciemno, bo zaciągnięto zasłony, a pomruki staroświeckiego pieca, który tłoczył ciepłe powietrze, zagłuszały strzępy rozmowy za drzwiami.

              -  Cicho...  zaraz  się  obudzi  -  znowu  Gardłowy  Głos.  Ava  usiłowała przypomnieć sobie, do kogo należy, i wydawało jej się, że do Demetrii, posępnej opiekunki Jewel-Anne. Demetria, wysoka, szczupła, niespełna trzydziestoletnia, farbowała włosy na czarno i spinała je ciężką klamrą u nasady karku. Jej jedyną ekstrawagancją był ledwie widoczny tatuaż, ciemna smuga wymykająca się spod koka, by musnąć ucho. Avie zawsze kojarzyła się z nieśmiałą ośmiornicą, która powoli, jakby z wahaniem wysuwa jedną mackę z bezpiecznej kryjówki pod czarnymi włosami i szylkretową spinką.

              - No więc, co się dzieje? Co się z nią dzieje? - zapytał drugi głos. O Boże, czyżby to Khloe? Ava poczuła ukłucie zdrady; wiedziała, że rozmawiają o niej, a Khloe to jej pierwsza, najlepsza przyjaciółka.

              Dorastały razem na tej odciętej od świata wyspie. Ale to było dawno, wiele lat przed tym, zanim pogodna, spokojna Khloe zmieniła się w nieszczęśliwą, zgorzkniałą kobietę, która za żadne skarby świata nie potrafiła zacząć  żyć na nowo, gdy przedwcześnie straciła wielką miłość.

              I znowu szepty...

              No jasne. Nagle wydało jej się, że chcą, żeby je usłyszała, że ją prowokują.

              Słyszała tylko fragmenty, tyleż bolesne, co prawdziwe.

              - .. .powoli traci rozum... - Znowu Khloe?

              - I to od lat. Biedny pan Garrison. - Gardłowy Głos. Khloe, o ile to ona, zgodziła się z nią.

              - He on już wycierpiał.

              Wyatt? Wycierpiał? Czyżby? Mężczyzna, który, jak się zdawało, postawił sobie za cel, by zawsze być nieobecnym? Mężczyzna, z którym już nieraz chciała się rozwieść? Ava nie wierzyła, żeby przecierpiał choćby jeden dzień w całym swoim życiu. Chciała to wykrzyczeć, ale chciała też usłyszeć, co jeszcze powiedzą, jakie jeszcze plotki krążą po wyłożonych boazerią korytarzach Neptune's Gate, stuletniego domostwa zbudowanego i ochrzczonego przez jej pradziada?

              - No cóż, trzeba coś z tym zrobić. Jakkolwiek było, są niewiarygodnie bogaci! - mruknęła jedna z nich. Jej słowa cichły, w miarę jak się oddalała.

              - Ciszej, na miłość boską. Wiadomo, że rodzina zadba, aby miała jak najlepszą opiekę...

              Rodzina?

              Mimo pulsowania w głowie Ava odrzuciła ciężką kołdrę i opuściła stopy ma gruby, puszysty dywan przykrywający drewnianą podłogę. Świerk...

              świerkowe deski, przypomniała sobie, pocięte w tartaku, który kiedyś stanowił serce wyspy Church, nazwanej tak bez krzty skromności przez tego samego pradziadka, który zbudował ten dom. Jeden krok, drugi, trzeci... straciła równowagę i złapała się łóżka.

              - Wszyscy w tej rodzinie... czekają na odpowiedzi...

              - Jak my, prawda? - Gorzki śmiech. Boże, błagam, oby to nie była Khloe.

              - Owszem, ale do nas nie należy nawet skrawek tej cholernej wyspy.

              -  No,  to  by  było  coś...  No  wiesz,  mieć  kawałek.  -  Słyszała  nuty  żalu  w cichnącym głosie.

              Ava zrobiła kolejny krok i fala mdłości podeszła jej do gardła. Obawiała się, że zwymiotuje, czuła już żółć na języku, ale z trudem przełknęła, odetchnęła głęboko i opanowała torsje.

              -  To  wariatka,  ale  on  jej  nie  zostawi  -  powiedziała  jedna  z  kobiet,  nie wiedziała już, która, i znowu w tych bolesnych słowach przebijała prawda. W myślach przeklinała kiepską pamięć i pusty umysł.

              - Kiedyś była taka bystra, najlepsza, nie tylko świetna studentka, ale też zdolna kobieta interesu, znająca się na... na... na czym właściwie?

              Zacisnęła zęby, z trudem dowlokła się do drzwi, wyjrzała na korytarz. I rzeczywiście, na schodach ujrzała dwie kobiety, powoli znikające z pola widzenia. Tylko że żadna z nich nie była Khloe. Były to Virginia Zanders, matka Khloe - dwa razy większa niż jej córka - kucharka w Neptune's Gate, i Graciela, pokojówka na przychodne, która chyba wyczuła, że Ava je obserwuje, bo obejrzała się przez ramię i posłała jej uśmiech tak nafaszerowany słodyczą, jak mrożona herbata serwowana przez Virginię w upalne gorące dni. Graciela stanowiła całkowite przeciwieństwo swojej towarzyszki; była drobna i miała lśniące czarne włosy zebrane w kok u nasady karku. Jeśli chciała, uśmiechała się olśniewająco, ale dzisiaj grymas na jej twarzy przypominał raczej uśmiech kota z Cheshire, jakby znała mroczne, starannie skrywane tajemnice.

              Dotyczące pracodawczyni.

              Ava poczuła, jak włoski na rękach stają jej dęba. Zimno skradało się powoli, pełzło jak wąż wzdłuż kręgosłupa. Zanim obie kobiety zniknęły za załomem korytarza, a ich kroki ucichły, wydawało jej się, że ciemne oczy Gracieli rozbłysły tajemną wiedzą.

              Ava szybko zamknęła drzwi; usiłowała też przekręcić klucz w zamku, dopóki nie zorientowała się, że klucza nie ma, a dziurkę zasłania metalowa płytka.

              - Litości, Boże - szepnęła, oparła się o drzwi i wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin