146 - Dom w którym straszy.pdf

(2563 KB) Pobierz
I
Pasiaste dzwony parasoli, zawieszone nad wejściem do
kawiarni, spłowiały od słońca. Nigdzie wokół nie znalazłem
nawet skrawka cienia, gdzie mógłbym zaparkować
samochód. Czułem, jak koszula przykleja mi się do pleców,
pozostawiając mokrą plamę na oparciu siedzenia.
Termometr we wnętrzu wozu wskazywał równo 50 stopni.
Wysiadłem z uczuciem, jakbym dopiero co wyszedł z łaźni.
Wokół wisiało martwe, upalne powietrze. Idąc czułem, że
miękki asfalt przylepia mi się do podeszew butów.
Czułem także, że jestem obserwowany. Spostrzegłem
młodego kędzierzawego mężczyznę w czarnych, obcisłych,
skórzanych spodniach i również czarnej siatkowej
podkoszulce, który wyszedł z kawiarni i zmierzał naprzeciw.
Przez chwilę szarpnęło mną uczucie niepokoju. Minęliśmy
się jednak bez słowa.
Wyglądało to wszystko całkiem normalnie, jednakże nie
wolno mi było dać się zwieść pozorom.
Stanąłem w drzwiach, prowadzących z tarasu do wnętrza
kawiarni, i obejrzałem się. Młodzieniec w siatkowej
podkoszulce zbliżył się do mojego samochodu i tu przystanął,
zapalając papierosa. Wóz, którym przyjechałem, to był biały
porsche z rejestracją wiedeńską, wart co najmniej pół
miliona szylingów.
Wszedłem do kawiarni, która składała się z dwóch
niewielkich salek na parterze, skąd prowadziły schody na
piętro. I tu, i tam było równie duszno i gorąco. Usiadłem przy
jednym z wolnych stolików. Kelnerka obsłużyła mnie
stosunkowo szybko. Przyniosła coca-colę i kawę i w chwilę
później zostałem sam.
Dopiero teraz spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia,
ale na dworze panował nadal wściekły upał. Mimo szumu
wentylatora mój słuch wyłowił czyjeś kroki. Na schodach,
wyłożonych bordowym chodnikiem, pojawił się kędzierzawy.
Tym razem nie był sam, lecz w towarzystwie wyblakłego
blondyna. Rozejrzał się bystro po sali, a kiedy jego wzrok
padł na mnie, odwrócił się do swego towarzysza i szepnął mu
coś do ucha. Następnie obaj zajęli stolik nie opodal,
pogrążając się w bezruchu.
Nadal nic się nie działo. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i
otarłem twarz z potu. Skinąłem na kelnerkę.
Czy jest tu telefon? — spytałem, kiedy podeszła.
Na dole, w szatni — odpowiedziała podając mi
rachunek.
Zapłaciłem. Wymoczkowaty blondyn również oderwał się od
stolika i zaczął schodzić za mną po schodach. Niemal czułem
na plecach jego oddech.
Nie znoszę tego rodzaju natręctwa, więc zamiast skorzystać
z telefonu w kawiarni, wyszedłem na dwór i rozejrzałem się
za automatem.
Blondyn był szybszy. Nagle znalazł się tuż przede mną,
zastawiając mi drogę tak, że musiałem przystanąć. Ujrzałem
jego bladą twarz i rybie oczy bez wyrazu pod jasnorzęsymi
powiekami.
Dolary — rzucił w moją stronę. I jakby dla upewnienia
się, że go właściwie zrozumiałem, powtórzył łamaną
niemczyzną: — American dollars, schilling... Alle kaufen...
Gute kurs...
— Odczep się pan — odparłem najczystszą polszczyzną z
wewnętrznym uczuciem ulgi.
Wydawało mi się, że w jego rybich oczach dostrzegłem cień
rozczarowania.
Teraz, kiedy odkryłem w nim jedynie banalnego handlarza
walutą, mogłem go potraktować lekceważąco. W ostatniej
chwili przestrzegł mnie jednak przed tym głos rozsądku.
Odwróciłem się bez słowa, odchodząc w stronę
zaparkowanego samochodu. Wsiadając zerknąłem w lusterko
wsteczne. Blondyn stał nadal przed kawiarnią, lecz już nie
sam. Obok niego pojawił się kędzierzawy, do którego
blondyn szybko coś powiedział. Kędzierzawy wskazał ruchem
głowy mój samochód i szybko ruszył w tę stronę.
Uznałem, że dłużej nie ma co zwlekać i mocno nacisnąłem
pedał gazu, zostawiając za sobą blondyna, kędzierzawego i
całą rozpaloną słońcem ulicę.
Podjechałem pod rotundę PKO, gdzie we wnękach budynku
znajdowało się kilka automatów telefonicznych. W
anonimowym tłumie odzyskałem poczucie bezpieczeństwa.
Wykręciłem znany mi numer. W słuchawce odezwał się
sygnał, ale nic więcej. Znałem jednakże jeszcze jeden numer.
Przez pewien czas i tu się nikt nie zgłaszał. Nareszcie
usłyszałem dźwięk wpadającej monety i odległe,
przytłumione „halo!”
— Halo! — powiedziałem również. — Mówi Piotr. Czy mogę
prosić pana Kazimierza Zycha?
Przy telefonie — rzekł głos, który nadal dochodził z
daleka, zagłuszany przez wiatr ulicy i zniekształcony przez
automat.
— Czekam na pana już od godziny — rzuciłem, nie tając
irytacji. — Nie przywykłem do tego.
Zaszły nieprzewidziane komplikacje — oznajmił głos w
słuchawce. — Nie mogłem pana wcześniej uprzedzić.
Czy mam rozumieć, że sprawa pana nie interesuje? —
zapytałem. Tłumowi, przewalającemu się wokół rotundy i tak
to nic nie mówiło.
Gwałtownie zaprzeczył.
Skąd pan dzwoni? — chciał wiedzieć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin