132 - Dzień szósty.pdf

(1074 KB) Pobierz
PIERWSZE POPOŁUDNIE
W panującym upale czułem, jak wzdłuż grzbietu płynie mi
powoli chłodna strużka potu. Spodnie kleiły się do ud.
Podwiniecie rękawów nie chłodziło rąk wciśniętych w
gumowe rękawiczki. Pozbawione dostępu powietrza dłonie
pociły się. gdy dotykałem głowy ofiary.
Z tyłu czaszki wyciekło kilka kropel krwi. sklejając
siwiejące włosy. Siną twarz z na wpół otwartymi ustami
pokrywał kilkudniowy zarost. Obok głowy ciemniała na
mokrej podłodze wielka plama.
Fetor, rozchodzący się po całym pomieszczeniu, wyraźnie
wskazywał, ze w chwili śmierci puściły zwieracze przyklejając
trupa do podłogi. Na twarzy leżącego wypisane było całe
dotychczasowe życie. Były łam litry wypitej gorzały,
cwaniackie zmarszczki, lubieżny grymas ust. strach śmierci i
powolne, stopniowe konanie. Jeśli ktokolwiek mi udowodni,
że jest coś bardziej banalnego niż zabójstwo bazarowego
handlarza, jestem gotów wypisać się z milicji.
Gdy
przed
godziną
grupa
operacyjna
została
powiadomiona o tym, że na Targówku zostały znalezione
zwłoki handlarza kaszy, jaj i tego typu drobiazgów,
wiedzieliśmy już dokładnie, czego mo żemy się spodziewać
na miejscu. Zaskoczeniem mógł być tylko ten nie spotykany
wieczorem cholerny upał.
Michał Wolański, dla nas „Płetwa", odnalazł obdrapaną,
międzywojenną czynszówkę. Smród śmietnika, brudne okna,
z których wystawały upapilocone głowy przedwcześnie
postarzałych kobiet, rozklekotane drewniane schody ciemnej
klatki schodowej... Na piętrze jak zwykle niewielki tłumek
najbliższych sąsiadów. W drzwiach młody dozorca,
ściągnięty zapewne z podwarszawskiej wsi obietnicą
mieszkania chełpił się, że przez kilka chwil był jedynym
urzędnikiem śmierci. Patrząc, jak szarogęsił się pomiędzy
szlafrokowo—kapciową gromadką kobiet, pomyślałem przez
chwilę, czy przypadkiem znowu nic trzeba będzie zbierać
jego rzygowin, gdy ujrzy trupa.
—Skoro już pan tu jest. to prosimy do środeczka —
starałem się być uprzejmy.
— Ja... — zgasł dozorca — ... po co? Ja tutaj tego...
porządku, no... pilnuję...
— Potrzebny nam będzie świadek. Pchnąłem drzwi. Z
hurkotem, trzaskaniem obcasami, dłonią przy daszku i
wciągniętym brzuchem powitał nas w korytarzu znany ze
swej służbistości kapral z dzielnicy.
— Obywatelu kapitanie, melduję zabójstwo obywatela: —
Zielonka Zdzisław, lat 55, żonaty, dzieci nie ustalone,
zamieszkały w miejscu...
—Którym? — spytałem łagodnie. — W którym, kapralu? Po
cholerę stoicie tu, a nie na zewnątrz...
— Obywatelu kapitanie, melduję, że zabezpieczałem ślady
zabójstwa...
—Właśnie widzę wasz ślad w tej kałuży obok głowy. A teraz
mo że pokażecie mi te inne, które zabezpieczyliście?
— Ja tego... — zaplątał się kapral — ...ja tu pilnowałem,
żeby nikt nie wchodził.
— Dobrze — byłem cierpliwy — wy pilnowaliście, dozorca
pilnował, a czy trup jeszcze leży? Gdzie jest kobieta. która
nas wezwała?
— Melduję, obywatelu kapitanie, obywatelka Zielonka
Aniela jest u sąsiadki w lokalu numer cztery na tym piętrze.
Do mieszkania wepchnął się z trudem zdyszany lekarz, a
wraz z nim nasi technicy.
— Poczekajcie przed drzwiami — jęknął lekarz, któremu
upał wypchnął na skroni żyły.
„Znowu pewnie popijał —pomyślałem — i znowu będzie się
wykręcał sekcją zwłok, nie potrafiąc podać teraz nawet
przybliżonej godziny ś mierci".
— Niech mi pan poda rękawiczki — poprosiłem i ująłem
głowę trupa.
Pracuje od ponad jedenastu lat w sekcji zabójstw Komendy
Stołecznej MO. udało mi się więc poznać doskonale cały
zespół. Oczywiście nic zawsze pracowaliśmy w tym samym
składzie. Byli różni. Tacy, co nic mogli patrzeć na trupa, tacy,
których żony nie wytrzymywały ciągłej nieobecności mężów
w domu, ci, którym wydawało się, że mogą być Sherlockami i
zepsuli wiele spraw; wreszcie tacy, którzy sądzili, że przy tej
pracy pozostaną do końca nie zobojętniały mi, zwykłymi
ludźmi.
Ta grupa, która powstała w sposób naturalny, była inna.
Wszyscy .jesteśmy mniej lub bardziej samotni, tylko
„Panience" udaje się jeszcze czasami pomieszkać w domu z
żoną. Trupy, które oglądamy, już dawno przestały nas
fascynować i straszyć. Nie jesteśmy już właściwie wrażliwi na
cudzy ból i cierpienie. Zresztą to przeszkadza w pracy.
Bardziej stajemy się — mimo upomnień szefa — urzędnikami
śmierci niż mścicielami i orędownikami sprawiedliwości.
Zawód jak inne. Może tylko czasami trochę rożny.
Krzysztof — rozwiedziony od kilku lat, choć mieszkający
nadal z żoną, silny i — gdy trzeba — spokojny. Nigdy nie był
Zgłoś jeśli naruszono regulamin