JOHN MEADE FALKNER
Diament Mohuna
Moniet Mohun wszystkim Mohunom z Fleet i Moonfleet in agro dorcestrensi żywym lub zmarłym
Rzekł Kapitan dzielny nasz:
zmyliliśmy Celną Straż,
po zawietrznej już bieleje Dowru brzeg!
Do “łabędzia” dajcie znak
i kotwicę rzućcie w piach,
i wytoczcie okowity tuzin bek,
Rzekł Kapitan:
I wytoczcie okowity tuzin bek!
Przemytników mówi herszt:
Spuszczaj łódź i wiosła bierz!
Z morza znak niebieskim światłem dano mi!
Już kotwica w piachu tkwi,
a Akcyźnik smacznie śpi,
niech się toczą beczki raz, dwa, trzy!
Mówi herszt:
Niech się toczą beczki raz, dwa, trzy!
Strażnik Celny też nie tchórz,
proch w panewki sypie już,
woła do swych ludzi: Za mną i czuj duch!
Chwyćmy przemytników złych,
niech zawiśnie każdy z nich
dyndu-dyndu z szubienicy, taki zuch.
Mówi Strażnik:
dyndu-dyndu, niech im świeci księżyc-druh!
1 - W naszej wiosce
... Usnęła chwała dawnych dni.
(moore)
Wieś Moonfleet leży pół mili od morza, na prawym, czyli zachodnim brzegu rzeczki Fleet. Jest to raczej strumień, który tam, gdzie mija domy wioski, tak się zwęża, że można go łatwo bez tyczki nawet przeskoczyć, a tuż za wsią rozlewa się w bagna i w końcu ginie w jeziorze słonej morskiej wody. Nikomu to jezioro na nic się nie przydaje, chyba tylko ptakom morskim, czaplom i ostrygom, i tworzy coś, co w Indiach zwą “laguną”; od kanału La Manche oddziela je rozległa mielizna, niby grobla z drobnych kamyków, o której nieraz jeszcze wspomnę.
Kiedy byłem dzieckiem, myślałem, że wioska nazywa się Moonfleet, bo księżyc - w naszym angielskim języku “the moon” - bardzo jasno błyszczy na lagunie w pogodne letnie lub zimowe noce; ale później powiedziano mi, że nazwa ta pochodzi od możnego rodu Mohunów, który kiedyś tu rządził i panował.
Ja zaś nazywam się John Trenchard i miałem piętnaście lat wtedy, gdy to wszystko dziać się zaczęło. Mój ojciec i matka dawno już leżeli w grobie i opiekowała się mną ciotka, panna Arnold, która na swój sposób może i dobra dla mnie była, ale zbyt oschła i surowa, abym mógł ją kochać.
Zacznę od pewnego jesiennego wieczora roku 1757. Musiał to być koniec października, nie pamiętam dokładnej daty, zjedliśmy już kolację i siedziałem zaczytany w bawialni mojej ciotki. Miała ona trochę książek: Biblię, modlitewnik i kilka tomów Kazań - to wszystko, co sobie teraz mogę przypomnieć. Ale wielebny pastor Glennie, który uczył nas, wioskowe dzieci, pożyczył mi książkę pełną ciekawych i awanturniczych historii, zatytułowaną “opowieści z tysiąca i jednej nocy”. Zapadał zmierzch, lecz z wielu względów nie żal mi było przerwać czytania, choćby dlatego, że pokój był chłodny i nieprzytulny; stała w nim tylko sofa i wyściełane końskim włosiem krzesła, a w kominku, tam gdzie powinien płonąć ogień, ustawiono wyklejony kolorowym papierem mały parawanik, bo ciotka nie pozwalała palić aż do pierwszego listopada. Poza tym czuć było wszędzie rozchodzącą się z kuchenki woń topionego łoju, w który ciotka zanurzała knoty, szykując świece na zimę. A co najważniejsze, czytając “opowieści z tysiąca i jednej nocy”, doszedłem do miejsca zatykającego dech w piersi i wolałem odłożyć książkę, aby przedłużyć rozkoszny niepokój oczekiwania na to, co dalej nastąpi. Była to historia o lampie Alladyna i przerwałem ją w momencie, gdy ów fałszywy stryj opuszcza kamień, tarasując wejście do podziemnej pieczary, by uwięzić chłopca w jej ciemnościach. Lecz on nie straci swej lampy, póki cały i bezpieczny nie znajdzie się znowu na powierzchni ziemi. Opowieść ta jest niby koszmarnym snem, który często nas męczy, gdy śnimy, że jesteśmy zamknięci w ciasnej celi i że ściany walą się na nas. Wielkie wywarło to wówczas na mnie wrażenie i scena ta posłużyła mi za przestrogę, gdy mnie samego później podobna spotkała przygoda.
Odłożyłem więc książkę i wyszedłem na ulicę wioski. Mizerna to była uliczka, a przecież kiedyś bez wątpienia inaczej się przedstawiała. W całym Moonfleet nie mieszkało teraz nawet i dwieście dusz, domy jednak ciągnęły się na półmilowej przestrzeni, rozsypane po obu stronach smutnej wiejskiej drogi. Nigdy nic nowego tu nie zbudowano: jeśli jakiś dom gwałtownie domagał się naprawy, burzono go całkowicie i dlatego pełno było wzdłuż ulicy dziur, jak po wyrwanych zębach, ogrodów wybujałych za resztkami murów i budynków, które mimo że jeszcze całe, wyglądały, jakby niedługo miały się rozpaść w ruinę.
Słońce już zaszło; ciemniało i schodzący ku morzu kraniec ulicy był niewidoczny. W powietrzu rozsnuła się mgła czy też dym, niosąc woń palonego zielska i pierwszy chłodny powiew jesieni, który przywodzi myśl o płonącym na kominku ogniu i przytulności czekających nas zimowych wieczorów. W tej ciszy i spokoju doszedł mnie odgłos uderzeń młotka, więc pobiegłem zobaczyć, co to takiego, bo w Moonfleet żaden rzemieślnik już nie mieszka, tylko sami rybacy. Przekonałem się, że to mistrz Ratsey, wioskowy grabarz, w otwartej na ulicę szopie wykuwał dłutem litery w kamieniu nagrobnym. Był murarzem, zanim stał się rybakiem, i potrafił zręcznie władać narzędziami, więc gdy ktoś chciał postawić nagrobek na wiejskim cmentarzu, szedł do mistrza Ratseya. Przechyliłem się przez półotwarte wrota szopy i patrzyłem chwilę, jak w słabym świetle latarni rył kamień. W końcu podniósł oczy i powiedział:
- Chodź tu, John. Jeśli nie masz nic lepszego do roboty, potrzymaj mi latarnię. Potrwa najwyżej pół godziny, zanim skończę.
Ratsey był zawsze dla mnie dobry i wiele razy pożyczał mi dłuto, gdy wycinałem stateczki z drzewa. Wszedłem do szopy i trzymałem latarnię, patrząc, jak odłupuje kawałeczki portlandzkiego piaskowca, i mrużąc oczy, gdy mi który zbyt blisko twarzy przeleciał. Napis na kamieniu był gotowy; Ratsey wykańczał rysunek szkunera stojącego burta w burtę z keczem. Bardzo mi się wtedy ten obrazek podobał, choć dziś wiem, że był raczej niezdarny; sami zresztą możecie się jeszcze przekonać, jeśli którego dnia zajdziecie na cmentarz w Moonfleet. Moglibyście wówczas przeczytać również napis, chociaż już pożółkł od mchu i nie jest tak wyraźny, jak był tamtego wieczoru. Taki jest ten napis:
Poświęcone pamięci
Dawida Blocka
lat 15, który zginął
zabity strzałem
wypalonym ze szkunera “Elektor”
21 czerwca 1757 roku.
Twój podstęp życia mnie pozbawił.
W proch obrócony, w mrok i cień,
ufam, że Bóg mnie wtedy zbawi,
gdy przyjdzie Jego Sądu Dzień.
Ty też tam, człeku zły, przybędziesz,
więc póki czas, pokajaj się,
lub straszna twoja kara będzie,
bo Bóg na pewno pomści mnie!
Wiersze te złożył wielebny pastor Glennie i znałem je już przedtem. W owym czasie cała wioska rozbrzmiewała opowieściami o śmierci Dawida i wciąż jeszcze wiele o tym rozprawiano. Był on jedynym dzieckiem Elzewira Blocka, który dzierżawił gospodę zwaną “czemu by nie”, stojącą na skraju wioski. Dawid znajdował się na keczu przemytników, gdy owej czerwcowej nocy przybił do niego szkuner akcyzy. Ludzie powiadali, że to sędzia Maskew ze starego dworu w Moonfleet naprowadził straż celną na trop; w każdym razie był on na pokładzie “Elektora”, gdy ten dogonił kecz. Kiedy oba statki płynęły burta w burtę, wybuchła walka: sędzia Maskew wyciągnął pistolet i wypalił prosto w twarz Dawida. Po południu, akurat w dzień świętego Jana, “Elektor” wprowadził kecz do przystani, skąd oddział straży celnej zabrał przemytników do więzienia w Dorchester. Pojmani przechodzili przez wieś, skuci po dwóch, a ludzie stali w drzwiach domu lub szli za nimi; mężczyźni rzucali im dobre słowo na drogę, bo znali ich wszystkich, jako że pochodzili oni z Ringstave i Monkbury, kobiety zaś lamentowały współczując ich żonom. A na pokładzie keczu zostało ciało Dawida. Tak, chłopiec drogo zapłacił za swe nocne igraszki.
- Ach, to okrutne, okrutne, strzelić prosto w twarz młodemu chłopcu - powiedział Ratsey i odstąpił parę kroków, by przyjrzeć się fladze, którą właśnie wykuł na maszcie szkunera akcyzy. - I bieda czeka tych nieszczęśników, których pojmano. Adwokat Empson powiada, że trzech z nich na pewno zawiśnie, gdy tylko skończy się następna sesja sądu. Przypomina mi się - mówił dalej - że jak trzydzieści lat temu wynikła mała utarczka między “Royal Sophy” a “mannhullem”, to powieszono później czterech kontrabandzistów, a mój stary ojciec zaziębił się na śmierć, bo stał po kolana w rzece Frome, żeby lepiej widzieć, jak zadyndają; zbiegła się cała okolica, ścisk był taki, że zabrakło miejsca na suchej ziemi... Będzie dobrze - rzekł wskazując nagrobny kamień. - W poniedziałek pociągnę burty czarną farbą, a flagę czerwoną. A teraz, synu, żeś mi tyle pomógł trzymając latarnię, pójdziesz ze mną do “czemu by nie”. Chcę pogwarzyć trochę z Elzewirem i w smutku go pocieszyć. Znajdzie się i dla ciebie szklaneczka Holendra na te jesienne chłody.
Wielki to zaszczyt dla młodego chłopca, jakim wtedy byłem, podobne zaproszenie, bo czyż nie podnosiło mnie od razu do godności prawdziwego mężczyzny? (o słodki wieku chłopięcy, tak chętnie z ciebie rezygnujemy, a z jakim żalem cię wspominamy, zanim jeszcze, jako dorośli mężczyźni, przebiegniemy połowę drogi naszego życia!) Moja radość nie była jednak niezmącona, bo bałem się nawet pomyśleć, co by ciotka Jane rzekła na to, że odwiedziłem gospodę. A poza tym lękałem się zawsze ponurego Elzewira Blocka, który po śmierci syna tysiąc razy bardziej jeszcze sposępniał.
Nazwa “czemu by nie” nie była oficjalna; w rzeczywistości gospoda nazywała się “Pod Godłem Mohunów”, bo kiedyś do nich należała, jak wszystko zresztą tutaj. Ale skończyła się wielkość Mohunów, a wraz z nimi podupadła i wioska Moonfleet. Ich zrujnowany dwór szarzał na zboczu wzgórza, ufundowany przez nich przytułek stał przy wioskowej uliczce pusty i zarośnięty. Godło Mohunów widniało na wszystkich budynkach, od kościoła począwszy, a na gospodzie skończywszy; teraz upadek i zniszczenie też zostawiły wszędzie swój znak. Wydaje mi się konieczne kilka słów powiedzieć o ich herbie, bo wyrył się on głęboko na całym moim życiu i aż do grobu piętno jego na sobie będę nosił. Tarcza herbowego znaku Mohunów jest gładka, srebrna lub biała, i nic na niej nie ma prócz dużego czarnego “Y”. Nazywam to tak, chociaż pastor Glennie wytłumaczył mi, że to wcale nie ta litera, ale coś, co heraldycy nazywają “całunem”. Całun nie całun - dla wszystkich na świecie było to po prostu duże czarne “Y”, którego krótsze ramiona dochodziły do górnych rogów tarczy, a jedno długie - do samego jej dołu. Widniał ten znak Mohunów na ścianach dworu, na murze i drewnianych belkach kościoła, na wielu wioskowych domach i na wywieszce ponad wejściem do gospody. Każdy w obrębie kilku mil dokoła znał dobrze to “Y” Mohunów. Ale kiedyś dzierżawca gospody nazwał ją żartem “czemu by nie” i tak już od tego czasu zostało.
Wiele razy tkwiłem pod jej drzwiami w zimowe wieczory i słuchałem, jak mężczyźni pili i śpiewali: Niech się toczą beczki, raz, dwa, trzy” lub “Drogie kamyczki”, albo inne pieśni znane marynarzom na zachodzie Anglii. Nie mają one ni początku, ni końca, a i sensu niewiele. Zwykle ktoś zaczynał sobie nucić pod nosem, inni podchwytywali melodię i wkrótce wszyscy śpiewali chórem. Nie pito tam dużo, bo Elzewir Block ani sam się nigdy nie upijał, ani by pozwolił swoim gościom to robić.
W czasie tych rozśpiewanych nocy w izbie panowało gorąco i para tak grubo osiadała na szybach, że nie mogłem dostrzec, co się wewnątrz dzieje. Ale wiele razy, gdy w gospodzie nie było gości, spozierałem poprzez czerwone zasłony i patrzyłem, jak Elzewir Block i Ratsey grają w tryktraka przy stole na krzyżowych nogach, stojącym opodal kominka. Na tym właśnie stole Block złożył martwe ciało Dawida i niektórzy opowiadali, że zaglądając do środka widzieli ojca, który zmywał zakrzepłą krew z jasnych włosów syna, i słyszeli, jak jęczał i przemawiał do tej martwej bryły gliny, jakby go mogła zrozumieć.
Od tego czasu mało i rzadko pijano w gospodzie, bo Block stawał się coraz bardziej milczący i ponury. Nigdy zbytnio swym gościom nie nadskakiwał, ale teraz krzywił się na każdego, kto przyszedł, więc mężczyźni uważali “czemu by nie” za jakieś przeklęte miejsce i chodzili pić do Ringstave “Pod trzy wrony”.
Serce mi w pięty uciekło z wrażenia, kiedy Ratsey podniósł zasuwę i wprowadził mnie do gospody. Znalazłem się w niskiej, piaskiem wysypanej izbie, niczym nie oświetlonej prócz ognia z morskiego zielska na kominku, który płonął jasnym, niebieskawym od soli płomieniem. Stały tu twarde drewniane krzesła pod ścianami, a przy stole na krzyżaku siedział Elzewir Block, palił długą faję i patrzył w ogień.
Był to człowiek pięćdziesięcioletni, ze strzechą siwiejących włosów, miał mocną, ale przyjemną twarz o regularnych rysach, krzaczaste brwi i najwspanialsze, jakie znałem, czoło. Był krępy i wciąż jeszcze bardzo silny; w całej okolicy opowiadano o jego niezwykłej wytrzymałości i harcie. Rodzina Blocków od wielu lat dzierżawiła gospodę z ojca na syna, ale matka Elzewira pochodziła z Niderlandów, dlatego też on sam znał język holenderski i stamtąd się wzięło jego obce imię. Mało kto coś więcej o nim wiedział i ludzi nieraz dziwiło, że mógł utrzymać gospodę mając tak mało gości. Mimo to nigdy mu nie brak było pieniędzy; opowiadając o jego sile nieraz wspominano także o wdowach i chorych, którzy nie wiadomo skąd i od kogo dostawali podarki, i domyślano się, że to Elzewir Block, choć tak milczący i ponury, ukradkiem je posyłał.
Gdy weszliśmy do izby, odwrócił się i podniósł, a mnie strach zdjął, bo zdawało mi się, że na mój widok bardziej jeszcze spochmurniał.
- Czego tu chce ten chłopak? - rzekł ostro do Ratseya.
- Tego co i ja, znaczy szklaneczki mleka Araratu na te jesienne chłody - odparł grabarz przysuwając sobie krzesło.
- Krowie mleko bardziej takim dzieciuchom pasuje - rzekł Elzewir, zdjął z obmurówki kominka dwa błyszczące mosiężne lichtarze, postawił na stole i zapalił świece wziętym z paleniska drewkiem.
- John nie jest dzieciuchem. Ma tyle lat co Dawid i pomagał mi wykończyć kamień na jego grób. Już wszystko gotowe, tylko pociągnąć farbą statki i, jak Bóg da, w poniedziałek wieczór będziemy mogli złożyć kamień na cmentarzu, żeby biedny chłopiec mógł w wiecznym spoczywać pokoju, wiedząc, że ma nad sobą najlepszy nagrobek dłuta mistrza Ratseya, a na nim wyryte wiersze wielebnego pastora, głoszące wszem wobec, jak podstępnie przerwano jego młode życie.
Zdawało mi się, że Elzewir zmiękł nieco, kiedy Ratsey mówił o jego synu.
- Tak, Dawid będzie spoczywał w spokoju - powiedział - ale nie zaznają spokoju ci, co mu życie zabrali, póki nie nadejdzie ich koniec. A stanie się to wcześniej niż sądzą - dodał, mówiąc bardziej do siebie niż do nas.
Wiedziałem, że ma na myśli sędziego Maskewa, i przypomniało mi się, jak niektórzy ludzie ostrzegali go, by lepiej unikał Elzewira Blocka, bo nie wiadomo, do czego człowiek w rozpaczy może być zdolny. Ale ci dwaj spotkali się już od tamtego czasu w wioskowej uliczce i nic złego z tego nie wynikło, tyle, że Elzewir obrzucił sędziego bardzo groźnym spojrzeniem.
- Hańba! - rzekł grabarz. - To był najpodlejszy czyn, jaki człowiek może popełnić. Ale nie pogrążaj się zbytnio w próżnych rozpamiętywaniach ani o zemście nie rozmyślaj. Zostaw to Opatrzności; Bóg, który w swej mądrości dopuszcza, aby ludzie podobne czyny popełniali, na pewno dopilnuje, by spotkała ich za nie należna kara. “Zemsta moją jest rzeczą, ja jej dopełnię” - mówi Pan.
Ratsey zdjął kapelusz i powiesił na haku. Block nic nie odpowiedział; ustawił szklanki na stole, wyjął z szafy małą, okrągłą flaszkę z długą szyjką i nalał z niej sobie i Ratseyowi. Trzecią, napełnioną do połowy szklankę pchnął ku mnie.
- Napij się, jeśli masz ochotę, chłopcze - powiedział. - Nie zaszkodzi ci, ale i nie pomoże.
Grabarz uniósł swoją szklankę niemal zanim ją Elzewir napełnił. Powąchał trunek i oblizał wargi.
- O, cenne mleko Araratu! - wykrzyknął. - słodkie i mocne, i łagodzące serca! A teraz, John, podaj nam deskę do tryktraka i rozłóż na stole.
Obaj pogrążyli się w grze, a ja nieśmiało pociągnąłem łyk i omal się nie zakrztusiłem, bo nie byłem przyzwyczajony do tak mocnego napitku. Zakręciło mi się w głowie, paliło w gardle. Nikt się już nie odzywał, w ciszy słychać było jedynie stuk rzucanych kości i szmer przesuwanych pionków. Od czasu do czasu któryś przerywał grę, żeby zapalić fajkę. W końcu zliczyli punkty, zapisane na stole kawałkiem kredy. Całą godzinę przyglądałem się tej grze, doskonale mi znanej, ale najbardziej ciekawiła mnie deska do tryktraka, bo słyszałem już kiedyś, jak o niej mówiono.
Była ona w tej gospodzie od lat, stanowiła część jej urządzenia, jak stoły czy krzesła, i zapewne jeszcze za czasów wojen domowych rojaliści * przy niej zabijali czas. Sama deska, pudełko do kości i pionki zrobione były z lśniącego czarnego dębu; wokół niej biegł napis łaciński, inkrustowany jaśniejszym drzewem, który owego wieczoru pierwszy raz mogłem odczytać. Nie zrozumiałem jego znaczenia, ale pastor Glennie później mi je wytłumaczył. A że z różnych powodów na zawsze ten napis miałem zapamiętać, przytoczę go tu w jego łacińskim brzmieniu dla tych, co język ten znają:
“ita in vita ut in lusu aleae pessima jactura arte corrigenda est”, czyli jak mi pastor Glennie powiedział: “W życiu jak w hazardowej grze: zręczność wiele uczynić może nawet z najgorszego rzutu kośćmi”.
Rojaliści - stronnicy króla Karola I walczący przeciw purytańskim zwolennikom Parlamentu w czasach angielskiej wojny domowej w XVII w. Rojalistów zwano też inaczej “kawalerami”, a dowodzonych przez Cromwella purytan - “okrągłymi łbami”.
W końcu Elzewir spojrzał na mnie i rzekł całkiem przyjaźnie:
- Już czas na ciebie, chłopcze. Powiadają, że Czarnobrody włóczy się po nocach zwłaszcza teraz, gdy zima za pasem. Niektórzy podobno spotkali go twarzą w twarz na drodze z gospody do twego domu.
Zrozumiałem, że chce, abym zostawił ich samych, więc życząc obu dobrej nocy, ruszyłem do domu. Biegłem całą drogę, ale nie ze strachu przed Czarnobrodym, bo Ratsey nieraz mi mówił, że spotkać go można tylko w nocy na naszym cmentarzu.
Czarnobrody był z rodu Mohunów, umarł sto lat temu, pochowano go w krypcie pod kościołem i leżał tam wraz z innymi Mohunami, ale nie mógł zaznać wiecznego spoczynku, czy, jak powiadali jedni, dlatego, że ciągle szukał swego zagubionego skarbu, czy też, jak twierdzili inni, z powodu wielkiej za życia niegodziwości. Musiał więc być rzeczywiście bardzo złym człowiekiem, bo wszyscy Mohunowie, którzy przed nim lub po nim pomarli, odznaczali się wystarczającą niegodziwością, aby godnie mu dotrzymywać towarzystwa w krypcie i gdziekolwiek indziej. Jak twierdzili mieszkańcy wioski, podczas ciemnych zimowych nocy można było spotkać Czarnobrodego, który przy świetle latarni rozkopywał cmentarną ziemię szukając skarbu. Ci, co jak sami mówili, wiedzieli najlepiej, zapewniali, że jest on niezwykle wysoki, ma długą czarną brodę, miedzianą twarz i złe spojrzenie, które niechybną śmierć w ciągu roku sprowadza na każdego, na kim oczy jego spoczną. I jakkolwiek z tym było naprawdę, mało kto by się w Moonfleet znalazł, co by nie wolał raczej o dziesięć mil ominąć cmentarz niż przejść w pobliżu niego po zmroku; a raz, kiedy pewnego letniego ranka odkryto martwe, wiotkie ciało Pomylonego Jonesa, leżące na cmentarnej ziemi, uważano, że spotkał on w nocy Czarnobrodego.
Pastor Glennie, który o podobnych sprawach więcej wiedział niż inni, mówił mi, że Czarnobrody to pułkownik John Mohun, który zmarł około stu lat temu. W czasie okrutnych wojen przeciw Karolowi I zdradził lojalność dla królewskiego domu i sprzysiągł się z rebeliantami. Buntownicza partia parlamentarna uczyniła go namiestnikiem zamku Carisbrooke, powierzając pilnowanie uwięzionego tam króla. Lecz z kolei sprzeniewierzył się tym, co mu teraz zaufali, zwiedział się bowiem, że jego więzień ma wielki diament, który otrzymał kiedyś od króla Francji. Wówczas pułkownik Mohun obiecał Karolowi, że jeśli da mu ów diament, przez palce patrzeć będzie na jego ucieczkę.
Później zaś, ten nikczemnik, gdy miał już w ręku królewski okup, raz jeszcze stał się zdrajcą; o umówionej na ucieczkę Karola godzinie przybył z oddziałem żołnierzy, pochwycił zbiega, który stał już w oknie swej celi, i zamknął go w ciemnicy, a sam obwieścił Parlamentowi, że dzięki jego czujności ucieczka została udaremniona... I jakże słuszne jest, mówił pastor Glennie, że nigdy nie powinniśmy zazdrościć tym, co bezbożne popełniają czyny i ulegają podszeptom szatana. Bo oto zaczęto podejrzewać pułkownika Mohuna o kłamstwo, pozbawiono go urzędu i musiał wrócić do swej posiadłości w Moonfleet. Żył tu w odosobnieniu, pogardzany przez oba stronnictwa, aż umarł w dniu, kiedy Karol Ii szczęśliwie na tronie zasiadał. Ale nawet po śmierci nie mógł zaznać spokoju, bo jak powiadano, schował gdzieś diament, który otrzymał za pozwolenie na ucieczkę króla; nie śmiał go, póki żył, ruszyć i tajemnicę jego kryjówki ze sobą do grobu zabrał. Teraz z trumny wstaje i usiłuje skarb swój odzyskać.
Pastor Glennie nigdy nie powiedział, czy wierzy w tę opowieść, czy nie, wskazywał tylko, że w Piśmie Świętym jest wprawdzie mowa o pojawieniu się zarówno dobrych, jak i złych duchów, ale nie wydaje się możliwe, by pułkownik Mohun na cmentarzu swego skarbu szukał; bo gdyby tam go zakopał, to miał przecież za życia setki sposobności zabrania go. Ja jednak, choć za dnia byłem odważny jak lew i często chodziłem na cmentarz, gdyż rozciągał się stamtąd najdalszy widok na morze, niczym nie dałbym się skusić, aby pójść tam po zmroku. A i sam świadczyć mogłem, że opowieść ta jest prawdziwa, bo pewnej nocy, kiedy moja ciotka złamała nogę i musiałem iść do Ringstave po doktora Hawkinsa, wybrałem ścieżkę przez łąki, odległą zaledwie o milę od cmentarza; i wtedy jak najwyraźniej widziałem światło poruszające się to tu, to tam, przy kościelnym murze, w miejscu, gdzie żaden uczciwy człowiek nie mógł przebywać o godzinie drugiej nad ranem.
2 - Powódź
A potem z hukiem runął brzeg,
a potem fal spienionych bieg,
a potem wód potężnych ściek...
...świat cały morzem stał się.
(Jean Ingelow)
Trzeciego listopada, w parę dni po mojej wizycie w gospodzie, zaczął dąć południowo-zachodni wiatr, który około czwartej przemienił się w gwałtowny, porywisty wicher. Całe rano gawrony fruwały nisko, więc wiadomo było, że idzie zła pogoda; i kiedy wyszliśmy po lekcjach, których udzielał nam pastor Glennie w starym przytułku, w powietrzu latały już wiązki słomy, a nawet dachówki i dzieci śpiewały:
idzie sztorm, wicher wyje,
da Bóg statek się rozbije
Jest to piosenka dosyć okrutna, która zawsze przypomina się w czasie takiej właśnie albo i gorszej pogody; bo chociaż nie przeczę, że każdy świeży wrak na wybrzeżu Moonfleet uważano niemal za dar niebios, to jednak chyba nikt z nas nie był aż tak podły i nie życzył sobie, by jakiś statek się rozbił i stał naszym łupem. Przeciwnie, wielu znałem w Moonfleet ludzi, co setki razy narażali swe życie ratując rozbitków, jak na przykład wtedy, gdy “Dariusz”, który kursował do Indii Wschodnich, został na brzeg wyrzucony; nawet biedne, bezimienne ciała, przyniesione przez morze, mogły być pewne chrześcijańskiego pogrzebu, a czasem i nagrobka Ratseyowego, z wyrytą datą i napisem “kobieta” lub “mężczyzna”, o czym można się dziś jeszcze na naszym cmentarzu przekonać.
Nasza wioska leży prawie w samym środku zatoki Moonfleet, wielkiego wgłębienia o średnicy dwudziestu mil, śmiertelnej pułapki dla żeglarzy wychodzących na Kanał przy południowo-zachodnim wietrze. Bo gdy wiatr ten dął silnie od południa i statek nie zdołał opłynąć przylądka Snout, to na pewno wynosiło go na brzeg; wiele statków, które nie mogły tego dokonać, tłukło się cały dzień po zatoce, aż pod wieczór fale wyrzucały je na mieliznę. Wtedy morze nie zna litości; wdziera się tam głęboko w ląd, a naporu fal przelewających się po kamieniach żadne okrętowe drzewo nie wytrzyma. Gdy zaś jakiś nieszczęśnik próbuje życie ratować, zabójczy prąd powrotny ścina go z nóg, wsysa i niesie pod wzburzonym morzem. Łoskot zabieranych i toczonych przez fale kamieni rozlega się wiele mil w głąb lądu, a gdy noc jest cicha, słyszą go nawet i w Dorchester, mimo że wiatr, który tak morze rozhuśtał, dawno już umilkł. Ludzie przewracają się wtedy na drugi bok w swych łóżkach i Bogu dziękują, że nie muszą zmagać się z morzem u wybrzeży Moonfleet.
Ale tego dnia żaden statek się nie rozbił, tylko dął wicher, jakiegom do tej pory nie znał, a z jakim raz jeszcze w życiu się spotkałem. Całą długą noc sztorm przybierał na sile i chyba nikt w Moonfleet nie położył się spać, bo hałas spadających dachówek, brzęk rozbijanych szyb, łomot drzwi i stuk okiennic nikomu by zasnąć nie dały - a i baliśmy się też, że kominy zaczną nam spadać na głowy. Wiatr dął najsilniej około piątej rano, później ktoś biegł ulicą, ostrzegając przed nowym niebezpieczeństwem - oto morze wdarło się w ląd i grozi nam zalewem. Wiele kobiet chciało od razu biec na położone wyżej łąki, ale Ratsey, który wraz z innymi chodził od domu do domu pokrzepiając ludzi, przekonał nas, że górna część wioski znajduje się na tej samej wysokości co łąki i woda mogłaby nas zalać równie dobrze tu, jak i tam. Był to czas wielkiego przypływu, morze przedarło się przez kamienistą mieliznę, co się od pięćdziesięciu lat nie zdarzyło - i w zalewie tyle się wody zebrało, że wystąpiła z brzegów, zatapiając nadmorskie pastwiska i nawet dolną część wioskowej uliczki. O świcie cmentarz stał już pod wodą, choć położony był na wzniesieniu, i tylko kościół sterczał jak mała, stroma wysepka. Morze podeszło również do samych drzwi gospody, lecz Elzewir Block zbytnio się tym nie przejął, mówiąc, że wszystko mu jedno, czy go fale zabiorą, czy nie.
I zdarzył się niespodziewany cud, bo wiatr nagle ucichł, a woda zaczęła wracać. Słońce znów jasno świeciło i zanim nadeszło południe, ludzie wychodzili już z domów przyglądać się ustępującej powodzi i rozprawiać o minionym sztormie. Wielu twierdziło, że nigdy jeszcze tak straszliwego szkwału nie widziano; ale niektórzy ze starszych mówili, że zdarzył się raz taki sam albo i mocniejszy w drugim roku panowania królowej Anny. Niezależnie od tego, czy wtedy, czy teraz dął silniejszy wiatr, ten sztorm stał się dla mnie wydarzeniem wielkiej wagi i wpłynął na zmianę całego biegu mojego życia, o czym niebawem usłyszycie.
Mówiłem już, że woda podeszła wysoko i kościół sterczał z niej jak mała wysepka; ale powódź szybko ustąpiła i pastor Glennie mógł w najbliższą niedzielę odprawić nabożeństwo.
Mało ludzi bywało w naszym kościele, ale mniej jeszcze niż zazwyczaj przyszło tego ranka, bo łąki były nadal mokre i błotniste. Wstęgi wodorostów oplatały nagrobki i całe zwały wodnego zielska leżały pod cmentarnym murem, wydzielając zgniłą, słonawą woń podobną do zapachu jajek nurzyka, bo południowo-zachodni sztorm zwykle wyrzuca na brzeg wszelkiego rodzaju morskie śmiecie.
Tutejszy kościół jest całkiem duży, przedzielony w środku kamiennym przepierzeniem. Zapewne dawniej, gdy Moonfleet było większe, starczyło ludzi, by go wypełnić, ale odkąd pamiętam, nikt się nigdy nie modlił w jego zachodniej części, zwanej główną nawą. Znajdowało się tam tylko parę starych grobowców i tarcza z herbem królowej Anny, podłoga była wilgotna i porosła mchem, a na białych ścianach widniały zielone zacieki po deszczach. Dla tej garstki ludzi, którzy przychodzili do kościoła, zupełnie wystarczało prezbiterium po drugiej stronie przepierzenia, gdzie podłoga w stallach była drewniana, a ich wysokie dębowe oparcia chroniły od przeciągów.
Tej niedzieli przyszły do kościoła może trzy lub cztery osoby, nie licząc pastora Glennie, Ratseya i nas kilku chłopców, którzy przebyliśmy bagniste łąki usiane potopionymi kretami i sorkami. Nawet mojej ciotki nie było w kościele, bo akurat cierpiała na migrenę, ale tych, którzy przyszli, czekała nie lada niespodzianka, bo oto w stallach zasiadł Elzewir Block we własnej osobie. Ludzie wchodząc gapili się na niego, gdyż nikt go w kościele jeszcze nie widział; jedni twierdzili, że jest katolikiem, inni - że w ogóle w nic nie wierzy. Jakkolwiek by z tym było, tego dnia, do kościoła przyszedł, bo może chciał odwdzięczyć się pastorowi za ułożenie wierszy na grób Dawida. Na nikogo uwagi nie zwracał, nie kłaniał się wchodzącym, jak to było w zwyczaju, tylko utkwił wzrok w modlitewniku, który trzymał w dłoni, choć wcale z niego nie czytał, bo nawet kartki nie odwrócił.
W kościele panowała taka wilgoć po niedawnej powodzi, że Ratsey rozpalił ogień w miedzianym koszu za stallami, czego nigdy nie robiono, póki zima się naprawdę nie zaczęła. My, chłopcy, usadowiliśmy się jak najbliżej ognia, bo chłód szedł od kamiennych płyt podłogi, a poza tym byliśmy tu daleko od pastora, zasłonięci wysokimi oparciami ławek, i mogliśmy upiec sobie jabłko czy kasztana bez obawy, że nas przychwyci. Ale tego ranka coś innego jeszcze zaprzątało nasze myśli; bo zanim nabożeństwo na dobre się rozpoczęło, usłyszeliśmy jakieś dziwne łoskoty dobywające się spod kościoła. Pierwszy raz zdarzyło się to, gdy pastor Glennie kończył właśnie “Drodzy moi...”, a znowu nas doszły, zanim odczytał drugą lekcję. Nie był to hałas głośny, coś jakby stukot obijających się o siebie łodzi na morzu, tylko że bardziej pusty i głuchy. Patrzyliśmy po sobie, bo wszyscy wiedzieli, co się pod kościołem znajduje; łoskoty te mogły się jedynie dobywać z krypty Mohunów. Nikt w Moonfleet nigdy wnętrza tej krypty nie oglądał, ale ojciec Ratseya, który również był grabarzem i zakrystianem, mówił mu, że krypta Mohunów znajduje się pod prezbiterium i że złożono w niej ponad dwadzieścia trumien. Nie otwierano jej z górą czterdzieści lat, to jest od dnia, kiedy pochowano tam Geralda Mohuna, którego krew zalała, gdy pił w Weymouth podczas wyścigów. Podobno też pewnego niedzielnego popołudnia, wiele lat temu, dobył się stamtąd krzyk tak straszny i nieludzki, że wszyscy porwali się i z kościoła uciekli, i nie modlono się w nim później przez całe tygodnie.
Przypomniały nam się owe opowieści i skupiliśmy się jeszcze bliżej ognia, przerażeni tymi łoskotami i niepewni, czy nie lepiej...
kasiek790