John Falkner - Diament Mohuna ([pow.; sens., przygod.; Anglia, XIX w].rtf

(537 KB) Pobierz

 

JOHN MEADE FALKNER

 

 

 

Diament Mohuna

 

 


Moniet Mohun wszystkim Mohunom  z Fleet i Moonfleet in agro  dorcestrensi żywym lub zmarłym  

 

 

 

Rzekł Kapitan dzielny nasz:

   zmyliliśmy Celną Straż,

  po  zawietrznej już bieleje Dowru  brzeg!

  Do “łabędzia” dajcie  znak

  i kotwicę rzućcie w  piach,

  i wytoczcie okowity  tuzin bek,

  Rzekł Kapitan:

  I  wytoczcie okowity tuzin bek!

 

Przemytników mówi herszt:

   Spuszczaj łódź i wiosła bierz!

   Z morza znak niebieskim światłem  dano mi!

  Już kotwica w piachu  tkwi,

  a Akcyźnik smacznie śpi,

   niech się toczą beczki raz,  dwa, trzy!

  Mówi herszt:

  Niech  się toczą beczki raz, dwa,  trzy!

 

Strażnik Celny też nie  tchórz,

  proch w panewki sypie  już,

  woła do swych ludzi: Za  mną i czuj duch!

  Chwyćmy  przemytników złych,

  niech  zawiśnie każdy z nich

   dyndu-dyndu z szubienicy, taki  zuch.

  Mówi Strażnik:

   dyndu-dyndu, niech im świeci  księżyc-druh!

   


1 - W naszej wiosce 

 

... Usnęła  chwała dawnych dni.

(moore) 

 

Wieś Moonfleet leży pół mili od  morza, na prawym, czyli  zachodnim brzegu rzeczki Fleet.  Jest to raczej strumień, który  tam, gdzie mija domy wioski, tak  się zwęża, że można go łatwo  bez tyczki nawet przeskoczyć, a  tuż za wsią rozlewa się w bagna  i w końcu ginie w jeziorze  słonej morskiej wody. Nikomu to  jezioro na nic się nie przydaje,  chyba tylko ptakom morskim,  czaplom i ostrygom, i tworzy  coś, co w Indiach zwą “laguną”;  od kanału La Manche oddziela je  rozległa mielizna, niby grobla z  drobnych kamyków, o której  nieraz jeszcze wspomnę.

Kiedy byłem dzieckiem,  myślałem, że wioska nazywa się  Moonfleet, bo księżyc - w naszym  angielskim języku “the moon” -  bardzo jasno błyszczy na lagunie  w pogodne letnie lub zimowe  noce; ale później powiedziano  mi, że nazwa ta pochodzi od  możnego rodu Mohunów, który  kiedyś tu rządził i panował.

Ja zaś nazywam się John  Trenchard i miałem piętnaście  lat wtedy, gdy to wszystko dziać  się zaczęło. Mój ojciec i matka  dawno już leżeli w grobie i  opiekowała się mną ciotka, panna  Arnold, która na swój sposób  może i dobra dla mnie była, ale  zbyt oschła i surowa, abym mógł  ją kochać.

Zacznę od pewnego jesiennego  wieczora roku 1757. Musiał to  być koniec października, nie  pamiętam dokładnej daty,  zjedliśmy już kolację i  siedziałem zaczytany w bawialni  mojej ciotki. Miała ona trochę  książek: Biblię, modlitewnik i  kilka tomów Kazań - to wszystko,  co sobie teraz mogę przypomnieć.  Ale wielebny pastor Glennie,  który uczył nas, wioskowe  dzieci, pożyczył mi książkę  pełną ciekawych i awanturniczych  historii, zatytułowaną  “opowieści z tysiąca i jednej  nocy”. Zapadał zmierzch, lecz z  wielu względów nie żal mi było  przerwać czytania, choćby  dlatego, że pokój był chłodny i  nieprzytulny; stała w nim tylko  sofa i wyściełane końskim  włosiem krzesła, a w kominku,  tam gdzie powinien płonąć ogień,  ustawiono wyklejony kolorowym  papierem mały parawanik, bo  ciotka nie pozwalała palić aż do  pierwszego listopada. Poza tym  czuć było wszędzie rozchodzącą  się z kuchenki woń topionego  łoju, w który ciotka zanurzała  knoty, szykując świece na zimę.  A co najważniejsze, czytając  “opowieści z tysiąca i jednej  nocy”, doszedłem do miejsca   zatykającego dech w piersi i  wolałem odłożyć książkę, aby  przedłużyć rozkoszny niepokój  oczekiwania na to, co dalej  nastąpi. Była to historia o  lampie Alladyna i przerwałem ją  w momencie, gdy ów fałszywy  stryj opuszcza kamień, tarasując  wejście do podziemnej pieczary,  by uwięzić chłopca w jej  ciemnościach. Lecz on nie straci  swej lampy, póki cały i  bezpieczny nie znajdzie się  znowu na powierzchni ziemi.  Opowieść ta jest niby  koszmarnym snem, który często  nas męczy, gdy śnimy, że  jesteśmy zamknięci w ciasnej  celi i że ściany walą się na  nas. Wielkie wywarło to wówczas  na mnie wrażenie i scena ta  posłużyła mi za przestrogę, gdy  mnie samego później podobna  spotkała przygoda.

Odłożyłem więc książkę i  wyszedłem na ulicę wioski.  Mizerna to była uliczka, a  przecież kiedyś bez wątpienia  inaczej się przedstawiała. W  całym Moonfleet nie mieszkało  teraz nawet i dwieście dusz,  domy jednak ciągnęły się na  półmilowej przestrzeni,  rozsypane po obu stronach  smutnej wiejskiej drogi. Nigdy  nic nowego tu nie zbudowano:  jeśli jakiś dom gwałtownie  domagał się naprawy, burzono go  całkowicie i dlatego pełno było  wzdłuż ulicy dziur, jak po  wyrwanych zębach, ogrodów  wybujałych za resztkami murów i  budynków, które mimo że jeszcze  całe, wyglądały, jakby niedługo  miały się rozpaść w ruinę.

Słońce już zaszło; ciemniało i  schodzący ku morzu kraniec ulicy  był niewidoczny. W powietrzu  rozsnuła się mgła czy też dym,  niosąc woń palonego zielska i  pierwszy chłodny powiew jesieni,  który przywodzi myśl o płonącym  na kominku ogniu i przytulności  czekających nas zimowych  wieczorów. W tej ciszy i spokoju  doszedł mnie odgłos uderzeń  młotka, więc pobiegłem zobaczyć,  co to takiego, bo w Moonfleet  żaden rzemieślnik już nie  mieszka, tylko sami rybacy.  Przekonałem się, że to mistrz  Ratsey, wioskowy grabarz, w  otwartej na ulicę szopie wykuwał  dłutem litery w kamieniu  nagrobnym. Był murarzem, zanim  stał się rybakiem, i potrafił  zręcznie władać narzędziami,  więc gdy ktoś chciał postawić  nagrobek na wiejskim cmentarzu,  szedł do mistrza Ratseya.  Przechyliłem się przez  półotwarte wrota szopy i  patrzyłem chwilę, jak w słabym  świetle latarni rył kamień. W  końcu podniósł oczy i  powiedział:

- Chodź tu, John. Jeśli nie  masz nic lepszego do roboty,  potrzymaj mi latarnię. Potrwa  najwyżej pół godziny, zanim  skończę.

Ratsey był zawsze dla mnie  dobry i wiele razy pożyczał mi  dłuto, gdy wycinałem stateczki z  drzewa. Wszedłem do szopy i  trzymałem latarnię, patrząc, jak  odłupuje kawałeczki  portlandzkiego piaskowca, i  mrużąc oczy, gdy mi który zbyt  blisko twarzy przeleciał. Napis  na kamieniu był gotowy; Ratsey  wykańczał rysunek szkunera  stojącego burta w burtę z  keczem. Bardzo mi się wtedy ten  obrazek podobał, choć dziś wiem,  że był raczej niezdarny; sami  zresztą możecie się jeszcze  przekonać, jeśli którego dnia  zajdziecie na cmentarz w  Moonfleet. Moglibyście wówczas  przeczytać również napis,  chociaż już pożółkł od mchu i  nie jest tak wyraźny, jak był  tamtego wieczoru. Taki jest ten  napis:  

 

Poświęcone pamięci

   Dawida Blocka

lat 15, który zginął 

  zabity strzałem 

  wypalonym ze szkunera “Elektor” 

  21 czerwca 1757 roku. 

Twój podstęp życia mnie  pozbawił.

  W proch obrócony, w  mrok i cień,

  ufam, że Bóg mnie  wtedy zbawi,

  gdy przyjdzie Jego  Sądu Dzień.

 

Ty też tam, człeku zły,  przybędziesz,

  więc póki czas,  pokajaj się,

  lub straszna twoja  kara będzie,

  bo Bóg na pewno pomści mnie!

  

Wiersze te złożył wielebny  pastor Glennie i znałem je już  przedtem. W owym czasie cała  wioska rozbrzmiewała  opowieściami o śmierci Dawida i  wciąż jeszcze wiele o tym  rozprawiano. Był on jedynym  dzieckiem Elzewira Blocka, który  dzierżawił gospodę zwaną “czemu  by nie”, stojącą na skraju  wioski. Dawid znajdował się na  keczu przemytników, gdy owej  czerwcowej nocy przybił do niego  szkuner akcyzy. Ludzie  powiadali, że to sędzia Maskew  ze starego dworu w Moonfleet  naprowadził straż celną na trop;  w każdym razie był on na  pokładzie “Elektora”, gdy ten  dogonił kecz. Kiedy oba statki  płynęły burta w burtę, wybuchła  walka: sędzia Maskew wyciągnął  pistolet i wypalił prosto w  twarz Dawida. Po południu,  akurat w dzień świętego Jana,  “Elektor” wprowadził kecz do  przystani, skąd oddział straży  celnej zabrał przemytników do  więzienia w Dorchester. Pojmani  przechodzili przez wieś, skuci  po dwóch, a ludzie stali w  drzwiach domu lub szli za nimi;  mężczyźni rzucali im dobre słowo  na drogę, bo znali ich  wszystkich, jako że pochodzili  oni z Ringstave i Monkbury,  kobiety zaś lamentowały  współczując ich żonom. A na  pokładzie keczu zostało ciało  Dawida. Tak, chłopiec drogo  zapłacił za swe nocne igraszki.

- Ach, to okrutne, okrutne,  strzelić prosto w twarz młodemu  chłopcu - powiedział Ratsey i  odstąpił parę kroków, by  przyjrzeć się fladze, którą  właśnie wykuł na maszcie  szkunera akcyzy. - I bieda czeka  tych nieszczęśników, których  pojmano. Adwokat Empson powiada,  że trzech z nich na pewno  zawiśnie, gdy tylko skończy się  następna sesja sądu. Przypomina  mi się - mówił dalej - że jak  trzydzieści lat temu wynikła  mała utarczka między “Royal  Sophy” a “mannhullem”, to  powieszono później czterech  kontrabandzistów, a mój stary  ojciec zaziębił się na śmierć,  bo stał po kolana w rzece Frome,  żeby lepiej widzieć, jak  zadyndają; zbiegła się cała  okolica, ścisk był taki, że  zabrakło miejsca na suchej  ziemi... Będzie dobrze - rzekł  wskazując nagrobny kamień. - W  poniedziałek pociągnę burty  czarną farbą, a flagę czerwoną.  A teraz, synu, żeś mi tyle  pomógł trzymając latarnię,  pójdziesz ze mną do “czemu by  nie”. Chcę pogwarzyć trochę z  Elzewirem i w smutku go  pocieszyć. Znajdzie się i dla  ciebie szklaneczka Holendra na  te jesienne chłody.

Wielki to zaszczyt dla młodego  chłopca, jakim wtedy byłem,  podobne zaproszenie, bo czyż nie  podnosiło mnie od razu do  godności prawdziwego mężczyzny?  (o słodki wieku chłopięcy, tak  chętnie z ciebie rezygnujemy, a  z jakim żalem cię wspominamy,  zanim jeszcze, jako dorośli  mężczyźni, przebiegniemy połowę  drogi naszego życia!) Moja  radość nie była jednak  niezmącona, bo bałem się nawet  pomyśleć, co by ciotka Jane  rzekła na to, że odwiedziłem  gospodę. A poza tym lękałem się  zawsze ponurego Elzewira Blocka,  który po śmierci syna tysiąc  razy bardziej jeszcze  sposępniał.

Nazwa “czemu by nie” nie była  oficjalna; w rzeczywistości  gospoda nazywała się “Pod Godłem  Mohunów”, bo kiedyś do nich  należała, jak wszystko zresztą  tutaj. Ale skończyła się  wielkość Mohunów, a wraz z nimi  podupadła i wioska Moonfleet.  Ich zrujnowany dwór szarzał na  zboczu wzgórza, ufundowany przez  nich przytułek stał przy  wioskowej uliczce pusty i  zarośnięty. Godło Mohunów  widniało na wszystkich  budynkach, od kościoła  począwszy, a na gospodzie  skończywszy; teraz upadek i  zniszczenie też zostawiły  wszędzie swój znak. Wydaje mi  się konieczne kilka słów  powiedzieć o ich herbie, bo  wyrył się on głęboko na całym  moim życiu i aż do grobu piętno  jego na sobie będę nosił. Tarcza  herbowego znaku Mohunów jest  gładka, srebrna lub biała, i nic  na niej nie ma prócz dużego  czarnego “Y”. Nazywam to tak,  chociaż pastor Glennie  wytłumaczył mi, że to wcale nie  ta litera, ale coś, co  heraldycy nazywają “całunem”.  Całun nie całun - dla wszystkich  na świecie było to po prostu  duże czarne “Y”, którego krótsze  ramiona dochodziły do górnych  rogów tarczy, a jedno długie -  do samego jej dołu. Widniał ten  znak Mohunów na ścianach dworu,  na murze i drewnianych belkach  kościoła, na wielu wioskowych  domach i na wywieszce ponad  wejściem do gospody. Każdy w  obrębie kilku mil dokoła znał  dobrze to “Y” Mohunów. Ale  kiedyś dzierżawca gospody nazwał  ją żartem “czemu by nie” i tak  już od tego czasu zostało.

Wiele razy tkwiłem pod jej  drzwiami w zimowe wieczory i  słuchałem, jak mężczyźni pili i  śpiewali: Niech się toczą  beczki, raz, dwa, trzy” lub  “Drogie kamyczki”, albo inne  pieśni znane marynarzom na  zachodzie Anglii. Nie mają one  ni początku, ni końca, a i  sensu niewiele. Zwykle ktoś  zaczynał sobie nucić pod nosem,  inni podchwytywali melodię i  wkrótce wszyscy śpiewali chórem.  Nie pito tam dużo, bo Elzewir  Block ani sam się nigdy nie  upijał, ani by pozwolił swoim  gościom to robić.

W czasie tych rozśpiewanych  nocy w izbie panowało gorąco i  para tak grubo osiadała na  szybach, że nie mogłem dostrzec,  co się wewnątrz dzieje. Ale  wiele razy, gdy w gospodzie nie  było gości, spozierałem poprzez  czerwone zasłony i patrzyłem,  jak Elzewir Block i Ratsey grają  w tryktraka przy stole na  krzyżowych nogach, stojącym  opodal kominka. Na tym właśnie  stole Block złożył martwe ciało  Dawida i niektórzy opowiadali,  że zaglądając do środka widzieli  ojca, który zmywał zakrzepłą  krew z jasnych włosów syna, i  słyszeli, jak jęczał i  przemawiał do tej martwej bryły  gliny, jakby go mogła zrozumieć.

Od tego czasu mało i rzadko  pijano w gospodzie, bo Block  stawał się coraz bardziej  milczący i ponury. Nigdy zbytnio  swym gościom nie nadskakiwał,  ale teraz krzywił się na  każdego, kto przyszedł, więc  mężczyźni uważali “czemu by nie”  za jakieś przeklęte miejsce i  chodzili pić do Ringstave “Pod  trzy wrony”. 

Serce mi w pięty uciekło z  wrażenia, kiedy Ratsey podniósł  zasuwę i wprowadził mnie do  gospody. Znalazłem się w  niskiej, piaskiem wysypanej  izbie, niczym nie oświetlonej  prócz ognia z morskiego zielska  na kominku, który płonął jasnym,  niebieskawym od soli płomieniem.  Stały tu twarde drewniane  krzesła pod ścianami, a przy  stole na krzyżaku siedział  Elzewir Block, palił długą faję  i patrzył w ogień.

Był to człowiek  pięćdziesięcioletni, ze strzechą  siwiejących włosów, miał mocną,  ale przyjemną twarz o  regularnych rysach, krzaczaste  brwi i najwspanialsze, jakie  znałem, czoło. Był krępy i wciąż  jeszcze bardzo silny; w całej  okolicy opowiadano o jego  niezwykłej wytrzymałości i  harcie. Rodzina Blocków od wielu  lat dzierżawiła gospodę z ojca  na syna, ale matka Elzewira  pochodziła z Niderlandów,  dlatego też on sam znał język  holenderski i stamtąd się wzięło  jego obce imię. Mało kto coś  więcej o nim wiedział i ludzi  nieraz dziwiło, że mógł utrzymać  gospodę mając tak mało gości.  Mimo to nigdy mu nie brak było  pieniędzy; opowiadając o jego  sile nieraz wspominano także o  wdowach i chorych, którzy nie  wiadomo skąd i od kogo dostawali  podarki, i domyślano się, że to  Elzewir Block, choć tak milczący  i ponury, ukradkiem je posyłał.

Gdy weszliśmy do izby,  odwrócił się i podniósł, a mnie  strach zdjął, bo zdawało mi się,  że na mój widok bardziej jeszcze  spochmurniał.

- Czego tu chce ten chłopak? -  rzekł ostro do Ratseya.

- Tego co i ja, znaczy  szklaneczki mleka Araratu na te  jesienne chłody - odparł grabarz  przysuwając sobie krzesło.

- Krowie mleko bardziej takim  dzieciuchom pasuje - rzekł  Elzewir, zdjął z obmurówki  kominka dwa błyszczące mosiężne  lichtarze, postawił na stole i  zapalił świece wziętym z  paleniska drewkiem.

- John nie jest dzieciuchem.  Ma tyle lat co Dawid i pomagał  mi wykończyć kamień na jego  grób. Już wszystko gotowe, tylko  pociągnąć farbą statki i, jak  Bóg da, w poniedziałek wieczór  będziemy mogli złożyć kamień na  cmentarzu, żeby biedny chłopiec  mógł w wiecznym spoczywać  pokoju, wiedząc, że ma nad sobą  najlepszy nagrobek dłuta mistrza  Ratseya, a na nim wyryte wiersze  wielebnego pastora, głoszące  wszem wobec, jak podstępnie  przerwano jego młode życie.

Zdawało mi się, że Elzewir  zmiękł nieco, kiedy Ratsey mówił  o jego synu.

- Tak, Dawid będzie spoczywał  w spokoju - powiedział - ale nie  zaznają spokoju ci, co mu życie  zabrali, póki nie nadejdzie ich  koniec. A stanie się to  wcześniej niż sądzą - dodał,  mówiąc bardziej do siebie niż do  nas.

Wiedziałem, że ma na myśli  sędziego Maskewa, i przypomniało  mi się, jak niektórzy ludzie  ostrzegali go, by lepiej unikał  Elzewira Blocka, bo nie wiadomo,  do czego człowiek w rozpaczy  może być zdolny. Ale ci dwaj  spotkali się już od tamtego  czasu w wioskowej uliczce i nic  złego z tego nie wynikło, tyle,  że Elzewir obrzucił sędziego  bardzo groźnym spojrzeniem.

- Hańba! - rzekł grabarz. - To  był najpodlejszy czyn, jaki  człowiek może popełnić. Ale nie  pogrążaj się zbytnio w próżnych  rozpamiętywaniach ani o zemście  nie rozmyślaj. Zostaw to  Opatrzności; Bóg, który w swej  mądrości dopuszcza, aby ludzie  podobne czyny popełniali, na  pewno dopilnuje, by spotkała ich  za nie należna kara. “Zemsta  moją jest rzeczą, ja jej  dopełnię” - mówi Pan.

Ratsey zdjął kapelusz i  powiesił na haku. Block nic nie  odpowiedział; ustawił szklanki  na stole, wyjął z szafy małą,  okrągłą flaszkę z długą szyjką i  nalał z niej sobie i Ratseyowi.  Trzecią, napełnioną do połowy  szklankę pchnął ku mnie.

- Napij się, jeśli masz  ochotę, chłopcze - powiedział. -  Nie zaszkodzi ci, ale i nie  pomoże.

Grabarz uniósł swoją szklankę  niemal zanim ją Elzewir  napełnił. Powąchał trunek i  oblizał wargi.

- O, cenne mleko Araratu! -  wykrzyknął. - słodkie i mocne, i  łagodzące serca! A teraz, John,  podaj nam deskę do tryktraka i  rozłóż na stole.

Obaj pogrążyli się w grze, a  ja nieśmiało pociągnąłem łyk i  omal się nie zakrztusiłem, bo  nie byłem przyzwyczajony do tak  mocnego napitku. Zakręciło mi  się w głowie, paliło w gardle.  Nikt się już nie odzywał, w  ciszy słychać było jedynie stuk  rzucanych kości i szmer  przesuwanych pionków. Od czasu  do czasu któryś przerywał grę,  żeby zapalić fajkę. W końcu  zliczyli punkty, zapisane na  stole kawałkiem kredy. Całą  godzinę przyglądałem się tej  grze, doskonale mi znanej, ale  najbardziej ciekawiła mnie deska  do tryktraka, bo słyszałem już  kiedyś, jak o niej mówiono.

Była ona w tej gospodzie od  lat, stanowiła część jej  urządzenia, jak stoły czy  krzesła, i zapewne jeszcze za   czasów wojen domowych  rojaliści * przy niej zabijali  czas. Sama deska, pudełko do  kości i pionki zrobione były z  lśniącego czarnego dębu; wokół  niej biegł napis łaciński,  inkrustowany jaśniejszym  drzewem, który owego wieczoru  pierwszy raz mogłem odczytać.  Nie zrozumiałem jego znaczenia,  ale pastor Glennie później mi je  wytłumaczył. A że z różnych  powodów na zawsze ten napis  miałem zapamiętać, przytoczę go  tu w jego łacińskim brzmieniu  dla tych, co język ten znają:

“ita in vita ut in lusu  aleae pessima jactura arte  corrigenda est”, czyli jak mi  pastor Glennie powiedział: “W  życiu jak w hazardowej grze:  zręczność wiele uczynić może  nawet z najgorszego rzutu  kośćmi”.

Rojaliści - stronnicy króla  Karola I walczący przeciw  purytańskim zwolennikom  Parlamentu w czasach angielskiej  wojny domowej w XVII w.  Rojalistów zwano też inaczej  “kawalerami”, a dowodzonych  przez Cromwella purytan -  “okrągłymi łbami”.

W końcu Elzewir spojrzał na  mnie i rzekł całkiem przyjaźnie:

- Już czas na ciebie,  chłopcze. Powiadają, że  Czarnobrody włóczy się po nocach  zwłaszcza teraz, gdy zima za  pasem. Niektórzy podobno  spotkali go twarzą w twarz na  drodze z gospody do twego domu.

Zrozumiałem, że chce, abym  zostawił ich samych, więc życząc  obu dobrej nocy, ruszyłem do  domu. Biegłem całą drogę, ale  nie ze strachu przed  Czarnobrodym, bo Ratsey nieraz  mi mówił, że spotkać go można  tylko w nocy na naszym  cmentarzu.

Czarnobrody był z rodu  Mohunów, umarł sto lat temu,  pochowano go w krypcie pod  kościołem i leżał tam wraz z  innymi Mohunami, ale nie mógł  zaznać wiecznego spoczynku, czy,  jak powiadali jedni, dlatego, że  ciągle szukał swego zagubionego  skarbu, czy też, jak twierdzili  inni, z powodu wielkiej za życia  niegodziwości. Musiał więc być  rzeczywiście bardzo złym  człowiekiem, bo wszyscy  Mohunowie, którzy przed nim lub  po nim pomarli, odznaczali się  wystarczającą niegodziwością,  aby godnie mu dotrzymywać  towarzystwa w krypcie i  gdziekolwiek indziej. Jak  twierdzili mieszkańcy wioski,  podczas ciemnych zimowych nocy  można było spotkać  Czarnobrodego, który przy  świetle latarni rozkopywał  cmentarną ziemię szukając  skarbu. Ci, co jak sami mówili,  wiedzieli najlepiej, zapewniali,  że jest on niezwykle wysoki, ma  długą czarną brodę, miedzianą  twarz i złe spojrzenie, które  niechybną śmierć w ciągu roku  sprowadza na każdego, na kim  oczy jego spoczną. I jakkolwiek  z tym było naprawdę, mało kto by  się w Moonfleet znalazł, co by  nie wolał raczej o dziesięć mil  ominąć cmentarz niż przejść w  pobliżu niego po zmroku; a raz,  kiedy pewnego letniego ranka  odkryto martwe, wiotkie ciało  Pomylonego Jonesa, leżące na  cmentarnej ziemi, uważano, że  spotkał on w nocy Czarnobrodego.

Pastor Glennie, który o  podobnych sprawach więcej  wiedział niż inni, mówił mi, że  Czarnobrody to pułkownik John  Mohun, który zmarł około stu lat  temu. W czasie okrutnych wojen  przeciw Karolowi I zdradził  lojalność dla królewskiego domu  i sprzysiągł się z rebeliantami.  Buntownicza partia parlamentarna  uczyniła go namiestnikiem zamku  Carisbrooke, powierzając  pilnowanie uwięzionego tam  króla. Lecz z kolei  sprzeniewierzył się tym, co mu  teraz zaufali, zwiedział się  bowiem, że jego więzień ma  wielki diament, który otrzymał  kiedyś od króla Francji. Wówczas  pułkownik Mohun obiecał  Karolowi, że jeśli da mu ów  diament, przez palce patrzeć  będzie na jego ucieczkę.

Później zaś, ten nikczemnik,  gdy miał już w ręku królewski  okup, raz jeszcze stał się  zdrajcą; o umówionej na ucieczkę  Karola godzinie przybył z  oddziałem żołnierzy, pochwycił  zbiega, który stał już w oknie  swej celi, i zamknął go w  ciemnicy, a sam obwieścił  Parlamentowi, że dzięki jego  czujności ucieczka została  udaremniona... I jakże słuszne  jest, mówił pastor Glennie, że  nigdy nie powinniśmy zazdrościć  tym, co bezbożne popełniają  czyny i ulegają podszeptom  szatana. Bo oto zaczęto  podejrzewać pułkownika Mohuna o  kłamstwo, pozbawiono go urzędu i  musiał wrócić do swej  posiadłości w Moonfleet. Żył tu  w odosobnieniu, pogardzany przez  oba stronnictwa, aż umarł w  dniu, kiedy Karol Ii szczęśliwie  na tronie zasiadał. Ale nawet po  śmierci nie mógł zaznać spokoju,  bo jak powiadano, schował gdzieś  diament, który otrzymał za  pozwolenie na ucieczkę króla;  nie śmiał go, póki żył, ruszyć i  tajemnicę jego kryjówki ze sobą  do grobu zabrał. Teraz z trumny  wstaje i usiłuje skarb swój  odzyskać. 

Pastor Glennie nigdy nie  powiedział, czy wierzy w tę  opowieść, czy nie, wskazywał  tylko, że w Piśmie Świętym jest  wprawdzie mowa o pojawieniu się  zarówno dobrych, jak i złych  duchów, ale nie wydaje się  możliwe, by pułkownik Mohun na  cmentarzu swego skarbu szukał;  bo gdyby tam go zakopał, to miał  przecież za życia setki  sposobności zabrania go. Ja  jednak, choć za dnia byłem  odważny jak lew i często  chodziłem na cmentarz, gdyż  rozciągał się stamtąd  najdalszy widok na morze, niczym  nie dałbym się skusić, aby pójść  tam po zmroku. A i sam świadczyć  mogłem, że opowieść ta jest  prawdziwa, bo pewnej nocy, kiedy  moja ciotka złamała nogę i  musiałem iść do Ringstave po  doktora Hawkinsa, wybrałem  ścieżkę przez łąki, odległą  zaledwie o milę od cmentarza; i  wtedy jak najwyraźniej widziałem  światło poruszające się to tu,  to tam, przy kościelnym murze, w  miejscu, gdzie żaden uczciwy  człowiek nie mógł przebywać o  godzinie drugiej nad ranem.

 


2 -  Powódź 

 

A potem z hukiem runął brzeg,

   a potem fal spienionych bieg,

  a  potem wód potężnych ściek...

    ...świat cały morzem stał się.

 

(Jean Ingelow) 

 

Trzeciego listopada, w parę  dni po mojej wizycie w  gospodzie, zaczął dąć  południowo-zachodni wiatr, który  około czwartej przemienił się w  gwałtowny, porywisty wicher.  Całe rano gawrony fruwały nisko,  więc wiadomo było, że idzie zła  pogoda; i kiedy wyszliśmy po  lekcjach, których udzielał nam  pastor Glennie w starym  przytułku, w powietrzu latały  już wiązki słomy, a nawet  dachówki i dzieci śpiewały: 

 

idzie sztorm, wicher wyje,

da Bóg statek się rozbije

  

Jest to piosenka dosyć  okrutna, która zawsze przypomina  się w czasie takiej właśnie albo  i gorszej pogody; bo chociaż nie  przeczę, że każdy świeży wrak na  wybrzeżu Moonfleet uważano  niemal za dar niebios, to jednak  chyba nikt z nas nie był aż tak  podły i nie życzył sobie, by  jakiś statek się rozbił i stał  naszym łupem. Przeciwnie, wielu  znałem w Moonfleet ludzi, co  setki razy narażali swe życie  ratując rozbitków, jak na  przykład wtedy, gdy “Dariusz”,  który kursował do Indii  Wschodnich, został na brzeg  wyrzucony; nawet biedne,  bezimienne ciała, przyniesione  przez morze, mogły być pewne  chrześcijańskiego pogrzebu, a  czasem i nagrobka Ratseyowego, z  wyrytą datą i napisem “kobieta”  lub “mężczyzna”, o czym można  się dziś jeszcze na naszym  cmentarzu przekonać.

Nasza wioska leży prawie w  samym środku zatoki Moonfleet,  wielkiego wgłębienia o średnicy  dwudziestu mil, śmiertelnej  pułapki dla żeglarzy  wychodzących na Kanał przy  południowo-zachodnim wietrze.  Bo gdy wiatr ten dął silnie od  południa i statek nie zdołał  opłynąć przylądka Snout, to na  pewno wynosiło go na brzeg;  wiele statków, które nie mogły  tego dokonać, tłukło się cały  dzień po zatoce, aż pod wieczór  fale wyrzucały je na mieliznę.  Wtedy morze nie zna litości;  wdziera się tam głęboko w ląd, a  naporu fal przelewających się po  kamieniach żadne okrętowe drzewo  nie wytrzyma. Gdy zaś jakiś  nieszczęśnik próbuje życie  ratować, zabójczy prąd powrotny  ścina go z nóg, wsysa i niesie  pod wzburzonym morzem. Łoskot  zabieranych i toczonych przez  fale kamieni rozlega się wiele  mil w głąb lądu, a gdy noc jest  cicha, słyszą go nawet i w  Dorchester, mimo że wiatr, który  tak morze rozhuśtał, dawno już  umilkł. Ludzie przewracają się  wtedy na drugi bok w swych  łóżkach i Bogu dziękują, że nie  muszą zmagać się z morzem u  wybrzeży Moonfleet. 

Ale tego dnia żaden statek się  nie rozbił, tylko dął wicher,  jakiegom do tej pory nie znał, a  z jakim raz jeszcze w życiu się  spotkałem. Całą długą noc sztorm  przybierał na sile i chyba nikt  w Moonfleet nie położył się  spać, bo hałas spadających  dachówek, brzęk rozbijanych  szyb, łomot drzwi i stuk  okiennic nikomu by zasnąć nie  dały - a i baliśmy się też, że  kominy zaczną nam spadać na  głowy. Wiatr dął najsilniej  około piątej rano, później ktoś  biegł ulicą, ostrzegając przed  nowym niebezpieczeństwem - oto  morze wdarło się w ląd i grozi  nam zalewem. Wiele kobiet  chciało od razu biec na położone  wyżej łąki, ale Ratsey, który  wraz z innymi chodził od domu do  domu pokrzepiając ludzi,  przekonał nas, że górna część  wioski znajduje się na tej samej  wysokości co łąki i woda mogłaby  nas zalać równie dobrze tu, jak  i tam. Był to czas wielkiego  przypływu, morze przedarło się  przez kamienistą mieliznę,  co  się od pięćdziesięciu lat nie  zdarzyło - i w zalewie tyle się  wody zebrało, że wystąpiła z  brzegów, zatapiając nadmorskie  pastwiska i nawet dolną część  wioskowej uliczki. O świcie  cmentarz stał już pod wodą, choć  położony był na wzniesieniu, i  tylko kościół sterczał jak mała,  stroma wysepka. Morze podeszło  również do samych drzwi gospody,  lecz Elzewir Block zbytnio się  tym nie przejął, mówiąc, że  wszystko mu jedno, czy go fale  zabiorą, czy nie.

I zdarzył się niespodziewany  cud, bo wiatr nagle ucichł, a  woda zaczęła wracać. Słońce znów  jasno świeciło i zanim nadeszło  południe, ludzie wychodzili już  z domów przyglądać się  ustępującej powodzi i rozprawiać  o minionym sztormie. Wielu  twierdziło, że nigdy jeszcze tak  straszliwego szkwału nie  widziano; ale niektórzy ze  starszych mówili, że zdarzył się  raz taki sam albo i mocniejszy w  drugim roku panowania królowej  Anny. Niezależnie od tego, czy  wtedy, czy teraz dął silniejszy  wiatr, ten sztorm stał się dla  mnie wydarzeniem wielkiej wagi i  wpłynął na zmianę całego biegu  mojego życia, o czym niebawem  usłyszycie. 

Mówiłem już, że woda podeszła  wysoko i kościół sterczał z niej  jak mała wysepka; ale powódź  szybko ustąpiła i pastor Glennie  mógł w najbliższą niedzielę  odprawić nabożeństwo.

Mało ludzi bywało w naszym  kościele, ale mniej jeszcze niż  zazwyczaj przyszło tego ranka,  bo łąki były nadal mokre i  błotniste. Wstęgi wodorostów  oplatały nagrobki i całe zwały  wodnego zielska leżały pod  cmentarnym murem, wydzielając  zgniłą, słonawą woń podobną do  zapachu jajek nurzyka, bo  południowo-zachodni sztorm  zwykle wyrzuca na brzeg  wszelkiego rodzaju morskie  śmiecie.

Tutejszy kościół jest całkiem  duży, przedzielony w środku  kamiennym przepierzeniem.  Zapewne dawniej, gdy Moonfleet  było większe, starczyło ludzi,  by go wypełnić, ale odkąd  pamiętam, nikt się nigdy nie  modlił w jego zachodniej części,  zwanej główną nawą. Znajdowało  się tam tylko parę starych  grobowców i tarcza z herbem  królowej Anny, podłoga była  wilgotna i porosła mchem, a na  białych ścianach widniały  zielone zacieki po deszczach.  Dla tej garstki ludzi, którzy  przychodzili do kościoła,  zupełnie wystarczało  prezbiterium po drugiej stronie  przepierzenia, gdzie podłoga w  stallach była drewniana, a ich  wysokie dębowe oparcia chroniły  od przeciągów.

Tej niedzieli przyszły do  kościoła może trzy lub cztery  osoby, nie licząc pastora  Glennie, Ratseya i nas kilku  chłopców, którzy przebyliśmy  bagniste łąki usiane potopionymi  kretami i sorkami. Nawet mojej  ciotki nie było w kościele, bo  akurat cierpiała na migrenę, ale  tych, którzy przyszli, czekała  nie  lada niespodzianka, bo oto  w stallach zasiadł Elzewir Block  we własnej osobie. Ludzie  wchodząc gapili się na niego,  gdyż nikt go w kościele jeszcze  nie widział; jedni twierdzili,  że jest katolikiem, inni - że w  ogóle w nic nie wierzy.  Jakkolwiek by z tym było, tego  dnia, do kościoła przyszedł, bo  może chciał odwdzięczyć się  pastorowi za ułożenie wierszy na  grób Dawida. Na nikogo uwagi nie  zwracał, nie kłaniał się  wchodzącym, jak to było w  zwyczaju, tylko utkwił wzrok w  modlitewniku, który trzymał w  dłoni, choć wcale z niego nie  czytał, bo nawet kartki nie  odwrócił.

W kościele panowała taka  wilgoć po niedawnej powodzi, że  Ratsey rozpalił ogień w  miedzianym koszu za stallami,  czego nigdy nie robiono, póki  zima się naprawdę nie zaczęła.  My, chłopcy, usadowiliśmy się  jak najbliżej ognia, bo chłód  szedł od kamiennych płyt  podłogi, a poza tym byliśmy tu  daleko od pastora, zasłonięci  wysokimi oparciami ławek, i  mogliśmy upiec sobie jabłko czy  kasztana bez obawy, że nas  przychwyci. Ale tego ranka coś  innego jeszcze zaprzątało nasze  myśli; bo zanim nabożeństwo na  dobre się rozpoczęło,  usłyszeliśmy jakieś dziwne  łoskoty dobywające się spod  kościoła. Pierwszy raz zdarzyło  się to, gdy pastor Glennie  kończył właśnie “Drodzy moi...”,  a znowu nas doszły, zanim  odczytał drugą lekcję. Nie był  to hałas głośny, coś jakby  stukot obijających się o siebie  łodzi na morzu, tylko że  bardziej pusty i głuchy.  Patrzyliśmy po sobie, bo wszyscy  wiedzieli, co się pod kościołem  znajduje; łoskoty te mogły się  jedynie dobywać z krypty  Mohunów. Nikt w Moonfleet nigdy  wnętrza tej krypty nie oglądał,  ale ojciec Ratseya, który  również był grabarzem i  zakrystianem, mówił mu, że  krypta Mohunów znajduje się pod  prezbiterium i że złożono w niej  ponad dwadzieścia trumien. Nie  otwierano jej z górą  czterdzieści lat, to jest od  dnia, kiedy pochowano tam  Geralda Mohuna, którego krew  zalała, gdy pił w Weymouth  podczas wyścigów. Podobno też  pewnego niedzielnego popołudnia,  wiele lat temu, dobył się  stamtąd krzyk tak straszny i  nieludzki, że wszyscy porwali  się i z kościoła uciekli, i nie  modlono się w nim później przez  całe tygodnie.

Przypomniały nam się owe  opowieści i skupiliśmy się  jeszcze bliżej ognia, przerażeni  tymi łoskotami i niepewni, czy  nie lepiej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin