Scarrow-Alex-Time-Riders-04-Wieczna-wojna.docx

(665 KB) Pobierz
Wieczna wojna 04


Cover

 

Alex Scarrow

 

Time Riders

Wieczna wojna


PROLOG

 

Nowy Jork rok 2051

 

Joseph Olivera patrzył przez małe, okrągłe okno na rozciągający się w dole, zalany pejzaż miejski New Jersey. Ocean Atlantycki stopniowo, kęs po kęsie, odgryzał kawałki zachodniego wybrzeża Ameryki. Przecznice wysokich wieżowców wyrastały teraz w równych rzędach z błyszczącego morza. Dalej rozciągał się Manhattan, ku któremu zmierzał zrzutokopter. Wyspa wciąż znajdowała się ponad powierzchnią morza. Szczelny krąg wałów przeciwpowodziowych miał powstrzymać napór wody przez kolejną dekadę, tak przynajmniej twierdzili eksperci.

Zrzutokopter zapikował pomiędzy drapaczami Manhattanu i skierował się ku charakterystycznemu skrzyżowaniu ulic, ku Times Square. Po lewej roztaczał się Central Park, zakopany pod dachami porzuconych samochodów, które leżały jeden na drugim jak zapomniane resoraki rozkapryszonego dzieciaka.

Joseph klął w duchu na dające mu się we znaki nerwy. Na samą myśl o spotkaniu twarzą w twarz z człowiekiemzagadką i żywą legendą Roaldem Waldsteinem dygotał jak pensjonarka.

„Nie będę się jąkał. ZROBIĘ dobre wrażenie” Olivera po raz kolejny poprzysiągł sobie, że nie będzie się zacinał, jak to ma w zwyczaju, gdy znajduje się w trudnej sytuacji.

Będzie unikał słówpułapek zaczynających się od litery „s”. Joseph kompulsywnie powtarzał w myślach powitalną przemowę. Nie zawierała żadnych wyrazów na „s” i brzmiała niemal naturalnie.

Zrzutokopter unosił się już nad płaskim dachem górującego nad Times Square budynku. Śmigłowiec zataczał koła wokół lądowiska z entuzjazmem psa moszczącego sobie legowisko w kojcu. Times Square zamieniło się w pozbawiony życia cień siebie samego. Po placu przechadzali się przechodnie, obok zabitych deskami budynków przejechały dwa autobusy elektryczne. Grodzie na razie powstrzymywały wzbierające morze, ale wszystko to i tak daremne wysiłki.

„Miasto umiera”.

Zrzutokopter delikatnie dotknął lądowiska, pilot wyłączył silnik i pozwolił śmigłom wytracić prędkość obrotową, po czym rozsunął drzwi i gestem dał znak Josephowi, aby podążył za nim.

Pan Waldsssteinn tu nonocuje? wydukał Olivera. W hotelu Marriott?

Pan Waldstein tu mieszka. Rok temu kupił ten hotel.

Pilot ponaglił go, aby wszedł za nim do wnętrza budynku. Zbudowaną z pustaków klatką schodową zeszli do małego przedpokoju z wahadłowymi drzwiami.

Po drugiej stronie znajduje się prywatny apartament pana Waldsteina. Mieszka tu sam. Pilot rzucił Josephowi bystre spojrzenie. Musi pan wiedzieć, że to niesamowity zaszczyt spotkać go osobiście. Nigdy nie przyjmuje gości… nigdy.

Mieszka w tym hotelu całkiem sam?

Pilot zignorował pytanie.

Zanim pan go pozna, powinien pan wiedzieć o paru rzeczach. Na pozór może wydawać się dość opryskliwy i niegrzeczny. Nie ma w tym nic osobistego; po prostu szkoda mu czasu na kurtuazyjne pogawędki.

Ookej.

Niech pan też przypadkiem nie próbuje mu schlebiać. Nie wspomina o jego geniuszu, wizjonerstwie czy… talencie. Słyszał to wszystko z miliard razy. Tylko go pan zezłości.

„Świetnie… żegnaj więc moje przećwiczone powitanie”.

A teraz najważniejsze… pod żadnym pozorem proszę nie wspominać o tym „zdarzeniu”.

Zda… zdarzeniu?

Chicago.

Joseph przytaknął. Mowa oczywiście o wydarzeniu z Chicago w dwa tysiące czterdziestym czwartym. To wówczas dla świata narodził się Roald Waldstein, o którym dzisiaj słyszało każde dziecko.

Dobrze… okej. Joseph nie przestawał drżeć.

Niech pan będzie kulturalny i szczery pilot posłał mu ośmielający uśmiech a wszystko będzie dobrze. Nacisnął przycisk zamontowanego obok drzwi interkomu. Panie Waldstein… przyszedł dr Joseph Olivera.

Joseph spojrzał w małe lustro zawieszone na ścianie obok drzwi. Poprawił krawat i przygładził zmierzwione, czarne włosy, żałując, że jeszcze staranniej nie przyciął dzisiaj rano czarnej brody.

Nad podwójnymi drzwiami zapaliła się mała zielona dioda.

Może pan wejść do środka oznajmił pilot.

Joseph popchnął drzwi, jego stopy ostatni raz stuknęły o linoleum; wszedł na miękki dywan.

Okrągły pokój zalewało światło wpadające ze wszystkich stron. Jasność była tak intensywna, że Joseph musiał zmrużyć oczy. Ledwie dostrzegał zarys głowy i ramion widocznych na tle jednego z wielkich szklanych paneli łączących sufit z podłogą, z których zbudowano ściany penthouse’a.

Joseph osłonił oczy ręką i powoli podszedł do postaci.

Pan Waldssstein?

Pokój był duży. Miał dwanaście, może piętnaście metrów długości. Wzrok powoli przyzwyczajał się do jasności po jednej stronie Joseph zauważył łóżko, biurko i kilka kartonowych pudeł po brzegi wypełnionych papierami. Nic więcej. Pomieszczenie było puste.

Z bliska dostrzegał więcej szczegółów: charakterystyczną burzę falistych, poskręcanych włosów i wąskie ramiona.

To zaszczyt pana poznać… panie Waldstein.

Sylwetka poruszyła się i obróciła. Mężczyzna patrzył przez okno na horyzont Nowego Jorku.

Mówią, że pani Wolność spaceruje po wodzie.

Joseph nie miał pojęcia, co mężczyzna ma na myśli. Bezradnie, jak dziecko wypchnięte na środek sceny, wzruszył ramionami.

Waldstein zachichotał.

Przepraszam… wprawiłem pana w zakłopotanie. Mówię o Statui Wolności. Liberty Island i cokół, na którym stoi statua, znajdują się już poniżej poziomu morza. Rozłożył ręce.

To dlatego ludziom zdaje się, że spaceruje po wodzie.

Achhh… Joseph skinął głową. Jass… s… s… Zaciął się na przeklętej literze.

Czuł, że płoną mu policzki, więc gniewnie pokręcił głową, zmagając się z „s”.

Bez powodzenia.

Sstra… Bardzo mi przykro. Mam… problem z…

Jąkaniem się? Waldstein wskazał krzesło. Proszę się nie przejmować. To zupełnie nieistotne. Niech pan spocznie.

Joseph usiadł, a Waldstein otworzył teczkę i przekartkował kilka stron.

Dr Jose Olivera…

Używam angielskiej wersji mojego imienia, Joseph, panie Waldstein. Żeby… hmm…

niektórzy wychodzą z założenia, że jeśli czyjeś imię brzmi obco, to na pewno pojawi się bariera językowa. Nieśmiało podrapał się po brodzie. Posługuję się angielskim tak samo sprawnie, jak ojczystym…

Hiszpańskim.

Joseph z wdzięcznością skinął głową, szczęśliwy, że oszczędzono mu udręki wypowiadania trudnego słowa.

Doktorze Olivera… jest pan największym ekspertem w dziedzinie genetycznego imprintingu sztucznej inteligencji.

„Bądź pewny siebie, Josephie”.

To prawda.

Słyszałem, że zrealizował pan parę imponujących projektów dla kilku poważnych kontrahentów z branży zbrojeniowej. Pracował pan nad transgenicznymi jednostkami bojowymi, które właśnie testuje armia Stanów Zjednoczonych.

Zgadza się.

Poza tym… mam tu informację, że jest pan zagorzałym zwolennikiem ligi przeciwników podróżowania w czasie.

To prawda.

Waldstein nachylił się nad nim i intensywnie wpatrywał się w oczy Josepha.

Chcę, żeby powiedział mi pan dlaczego.

Waldstein go sprawdzał.

To oczywisste dla każdego naukowca. Czassowy rozzz… Joseph dał sobie spokój z trudnym słowem, po czym wziął głęboki oddech, żeby uspokoić nerwy i powstrzymać jąkanie. Teoria… podróży w czasie może posłużyć do opracowania potencjalnie najbardziej zabójczej technologii w historii. Teoretycznie pozwala na uzyskanie energii kinetycznej zdolnej zniszczyć, no cóż… wszystko.

Waldstein milczał. Najwyraźniej chciał go trochę pociągnąć za język.

Ja wierzę, panie Waldsstein, bardzo mocno wierzę, że isstnieją rzeczy, przy których nigdy nie należy manipulować. W tym naszym pościgu za wiedzą… nigdy nie powinniśmy otwierać pewnych drzwi. Jeśli Bóg istnieje… JEŚLI Bóg istnieje, wówczas ta technologia, ta wiedza powinna pozostać Jego domeną, wyłącznie Jego. W to wierzę.

Przerwał, uświadamiając sobie, że to, co chciał teraz powiedzieć, było ogromnie głupie. Czy pilot nie ostrzegał go przed chwilą, żeby pod żadnym pozorem o tym nie wspominać?

„A właśnie to mam teraz na końcu języka”. Serce w jego piersi zabiło jeszcze mocniej.

To, co pan zrobił podjął to, co zdarzyło się w Chicago w dwa tysiące czterdziestym czwartym roku było bardzo niebezpieczne. Ale wszystko, co uczynił pan od tamtego czassu, panie Waldstein, było ze wszech miar ssłuszne. Wierzę, że pańsska kampania wymierzona przeciwko dalszym badaniom w tym zakressie to wszysstko, dossłownie wszystko, co chroni gatunek ludzki przed… Joseph rozłożył ręce, nie wiedząc jak zakończyć. Jakiego słowa użyć? Jakiego słowa?

Końcem? podpowiedział Waldstein.

Tak, właśnie… tak… końcem zgodził się Joseph.

Waldstein pozostał w całkowitym bezruchu, jego wodniste oczy nie wyrażały absolutnie nic, otoczyło ich inne morze, morze przeciągającej się w nieskończoność ciszy.

Joseph już zaczął obawiać się, że zepsuł wszystko, wspominając tamten epizod z Chicago, ale Waldstein wreszcie się poruszył.

Josephie… zaczął. Mam… Jak to powinienem nazwać? Projekt, nad którym pracuję. Chciałbym, żebyś się do niego przyłączył.

Projekt?

Waldstein skinął głową.

Wymagający całkowitej dyskrecji. To projekt o olbrzymiej doniosłości.

Joseph z zaskoczenia szeroko otworzył usta.

Pracować z panem? To… byłby zaszczyt… móc… Wargi mężczyzny kłapały bezradnie.

Proszę się tak szybko nie zgadzać, Josephie. Oferuję panu bilet w jedną stronę i oczekuję bezwarunkowej dyskrecji. Nigdy nie będzie pan mógł nikomu opowiedzieć o współpracy ze mną, nigdy. Będziemy pracowali w całkowitej izolacji.

Przenikliwe spojrzenie znowu spoczęło na Josephie, jakby naukowiec chciał odszukać w jego twarzy choćby cień zwątpienia.

Jeśli się pan zdecyduje, Josephie i jeśli ja dojdę do wniosku, że zasługuje pan na moje zaufanie to już nie będzie miał pan odwrotu.

Joseph nie wiedział, co właściwie rozumieć przez brak możliwości odwrotu. Czy to jakaś zawoalowana groźba? Waldstein to miliarder, potężny człowiek. Z kimś takim nie należy pogrywać.

Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Joseph nie pomyślałby nawet o ujawnianiu poufnych informacji czy kradzieży tajemnic handlowych dla konkurencji. Jego pasja to nauka. Głód wiedzy.

A ten człowiek, Waldstein… to prawdziwy wizjoner. Geniusz. Sam przywilej spotkania legendy we własnej osobie… sama propozycja współpracy to powód do dumy i radości. Żadne słowa nie zasieją teraz ziarna wątpliwości, nie w umyśle doktora Josepha Olivery.

Zdecydował od razu, a jednak paląca ciekawość kazała mu zadać jeszcze jedno, ostatnie pytanie.

Może mi pan powiedzieć cokolwiek o tym projekcie? Zanim podejmę decyzję, chciałbym poznać podstawowe informacje na temat charakteru tej pracy…

Waldstein podparł podbródek dwoma palcami, po czym przymknął oczy i pogrążył się w milczącej zadumie. Joseph wykorzystał tę chwilę, by rozejrzeć się po gigantycznym pokoju, który jaśniał od dziennego światła wlewającego się przez niemal pełny okrąg panoramicznej, nieskazitelnie czystej szyby. Ten człowiek ze skrzynią pełną patentów technologicznych był na najlepszej drodze, aby zostać najbogatszym człowiekiem w kraju, a mimo to pokój i jego wystrój imponowały prostotą.

Łóżko. Biurko. Kilka krzeseł. To wszystko. Ale czego więcej do szczęścia potrzebuje autentyczny geniusz? Przecież to umysł kryje prawdziwe skarby, dzieła sztuki, namiętności.

Nagle Waldstein opuścił dłoń i otworzył oczy.

Praca, doktorze Olivera… jest bardzo prosta. To ratowanie gatunku ludzkiego przed nim samym.

Za wąskimi ramionami Waldsteina Joseph dostrzegł miętowozielony zarys Statui Wolności. Tak niewyraźny, że falował i pulsował w oddali w odległości jakiejś mili? I tak, Waldstein ma rację, naprawdę wyglądała, jakby stała na wodzie.

„Jak Jezus stąpający po wodzie”.

Proszę mi powiedzieć, doktorze Olivera, pomoże mi pan? Pomoże mi pan ocalić ludzi przed nimi samymi?

Od chwili, gdy wszedł do pokoju i znalazł się twarzą w twarz z tym wspaniałym człowiekiem, Joseph był skazany na udzielenie tej jednej odpowiedzi.

Tak.


ROZDZIAŁ 1

 

Nowy Jork rok 2001

 

Sal patrzyła przez brudną witrynę.

Stała przed sklepem Nikomu Niepotrzebne Rekwizyty Sceniczne u Weismena, na zawalonym starociami chodniku. Właściciel pozwolił, by na ulicę wysypywały się przeróżne przedmioty: stary, półtorametrowy Indianin wyrzeźbiony w mahoniu, skrzynia pełna dziecięcych kostiumów, stosy zakurzonych książek ułożone w skrzyniach na warzywa.

Z bazy do sklepu szło się piętnaście minut, to tutaj znalazła ubrania, w których Liam, Bob i Beki wybrali się na swoją ostatnią misję. Podczas tej wizyty Sal nie była pewna, czy w sklepiku ze starociami znajdą wszystko, czego potrzebują do wykonania tajnego zadania w dwunastym wieku. Ale o dziwo, spomiędzy półek obładowanych ubraniami cuchnącymi naftaliną i lawendowym mydłem, udało jej się wygrzebać wystarczająca ilość gałganów, by przebrać trójkę agentów za umorusanych wieśniaków.

„Kiedyś można by tu wrócić” zauważyła, gdy wracali wtedy do domu przez labirynt bocznych uliczek Brooklynu, niosąc średniowieczne kostiumy w plastikowych workach.

Ale dzisiaj nie patrzyła przez zakurzoną witrynę na żałosną wystawkę, żeby znaleźć coś do ubrania. Przyszła tutaj z powodu tego przedmiotu, przedmiotu umieszczonego na bujanym krześle tuż za oknem. Na podniszczonym, drewnianym siedzisku ustawiono rząd pluszaków i lalek, wyglądających jakby pozowały do portretu rodzinnego. Kilka zabawek

upiorny klaun zdolny przyprawić każde dziecko o koszmary, słoń z wielkimi uszami, żaba z porwanym szwem… oraz niebieski pluszowy miś z guzikiem zamiast jednego oka i kilkoma luźnymi nitkami w miejscu, w którym kiedyś musiało znajdować się drugie guzikowe oko.

„Znam cię” wyszeptała.

Niedźwiadka zauważyła już podczas ostatniej wizyty w tym sklepie. Ale przez te wszystkie problemy, z którymi musiała się ostatnio borykać, zupełnie o nim zapomniała, wyrzuciła z pamięci.

Ale oto tu jest, stoi jak sparaliżowana przed sklepem, nie mogąc oderwać wzroku od smutnego pluszaka. Przypominał jej coś. Może postać z cyfrowej kreskówki? Bohatera starej dobranocki? Coś, przebłysk wspomnienia, ulotniło się z jej umysłu niczym kłąb dymu w momencie, gdy próbowała to uchwycić.

Ostatniej nocy miała ten sen nie, nie sen… koszmar znowu ten sam. Śniła o dniu, w którym starzec, Foster, uratował ją od pewnej śmierci i zwerbował do Agencji. Ich apartamentowiec jedna z tych kosmicznie wysokich, szklanostalowych wież czynszowych, które szpeciły krajobraz współczesnego Mumbaju płonął, a metalowa superkonstrukcja odkształcała się, by za chwilę runąć.

„Współczesnego?” zastanowiła się Sal. Pochodziła przecież z dwa tysiące dwudziestego szóstego roku. „Współczesność” oznacza jej aktualne miejsce pobytu, dwa tysiące pierwszy rok. Jej nowy dom… w pewnym sensie.

Foster wyrwał ją z objęć śmierci dosłownie w ostatniej chwili. Dał jej wybór: praca w Agencji lub śmierć z rodziną w płomieniach walącego się budynku.

„Zawsze to jakiś wybór”.

Nie to, że sama musiała podejmować tę decyzję. Tata zrobił to za nią, wciskając ją w ramiona starca… w tym samym czasie mama przez łzy wrzeszczała, że chce przytulić córkę po raz ostatni.

„Przestań! Przestań!”.

Sal przygryzła wargę. Niepotrzebnie znowu przywołała z pamięci to wspomnienie. To wciąż bolało. Koszmar był faktem, jej rodzice odeszli, obrócili się w proch, a ona żyje teraz w Nowym Jorku, nie w Mumbaju. Stało się. Czy też „stanie się”, żeby być bardziej precyzyjnym. Stanie się za dwadzieścia pięć lat.

Stanie się… to odrobinę łagodzi ból związany z utratą rodziców, ze świadomością, że zginęli razem ze wszystkim, co znajdowało się w walącym się wieżowcu. Przecież i właśnie z tym nie mógł uporać się jej umysł teraz żyją. W tym punkcie w czasie są dziećmi, jej rówieśnikami, jeszcze się nawet nie spotkali. Wydarzy się to dopiero za dwanaście lat, w dwa tysiące trzynastym roku. Spotkają się na targach elektroniki użytkowej, Consumer Electronics Show, w New Delhi. Obie rodziny z radością zaakceptują związek młodych zakochanych, a jeszcze tego samego roku Sal będzie już podskakiwać w brzuchu mamusi.

A teraz patrzyła na małego niebieskiego misia, który wedle wszystkich logicznych przesłanek nie miał prawa siedzieć tu sobie na krześle w dwa tysiące pierwszym roku. Miś, to jak nic ten sam miś, którego wiecznie tulił i obśliniał Rakesh, najmłodszy syn ich sąsiadów

pana i pani Chaudhry.

Jak nic.

To ten sam miś.

W ostatniej sekundzie swojego starego życia w dwa tysiące dwudziestym szóstym roku widziała jak ten właśnie pluszak wiruje w płomieniach, opadając na dolne piętra niebezpiecznie drżącego budynku po nagłym zapadnięciu się podłogi pod jej stopami.

Później obudziła się w Nowym Jorku, w dwa tysiące pierwszym roku.

To ty… Jestem pewna szepnęła do siebie, marszcząc brwi z niedowierzaniem. Oczy nigdy jej nie zawiodły. Rozpoznawała szczegóły, drobne detale: kąt, pod jakim zwisa guzikowe oko, nitkę przewiniętą tylko przez trzy z czterech dziurek; przetarty bladoni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin