Hejwowski - Kognitywno-komunikacyjna teoria przekładu.doc

(851 KB) Pobierz

 

PRZEKŁAD   Mity i rzeczywistość.

 

 

 

 

 

 

 

Krzysztof Hejwowski

 

 

Kognitywno-komunikacyjna

teoria przekładu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo Naukowe PWN

Warszawa 2004

 

 

 

 

 

 

 

1.                          Mit nieprzekładalności absolutnej: „tłumaczenie jest niemożliwe”

 

 

Hence the vanity of translation: it were as wise to cast a violet into a crucible that you might discover the formal principles of its colour and odour, as seek to transfuse from one language into another the creations of a poet. The plant must spring again from its seed or it will bear no flower – and this is the burthen and the curse of Babel.

[Stąd daremność tłumaczenia: równie rozsądnie byłoby wrzucić fiołek do tygla,

żeby odkryć formalne zasady jego koloru i zapachu, jak usiłować przeszczepić z jednego języka do drugiego twórczość poety. Roślina musi znów wystrzelić z ziarna, inaczej nie wyda kwiatu – oto brzemię i przekleństwo wieży Babel.]

                           

                                                                                                                Percy Bysshe Shelley

 

 

              Shelley, angielski poeta romantyczny (1792-1822), pisał o nieprzekładalności poezji  i być może do pewnego stopnia miał rację – istnieją wiersze, których kunsztowna forma jest tak ściśle spleciona z treścią, że ich przekład na inne języki graniczy z niemożliwością. Trudno na przykład wyobrazić sobie dobre polskie tłumaczenie takich wierszy, jak Tiger czy Never seek to tell thy love Blake’a. Nie znaczy to, że wierszy tych na polski nie tłumaczono: w przypadku Tygrysa istnieje nawet wiele tłumaczeń, ale ogrom strat poniesionych w procesie tłumaczenia każe zastanowić się nad pełnowartościowością tych przekładów. Jednak nie taki rodzaj nieprzekładalności mieliśmy na myśli wybierając tytuł dla tego rozdziału. Niektórzy uczeni twierdzą ni mniej, ni więcej, że przekład w ogóle jest niemożliwy. Tezy tego typu pojawiają się na gruncie różnych stanowisk badawczych.

              Filozofowie języka mówią czasem o nieoznaczoności przekładu, mając na myśli niemożność stwierdzenia ponad wszelką wątpliwość, czy dane tłumaczenie tekstu wyjściowego w pełni odpowiada znaczeniu tego tekstu. Słynny stał się przykład W. Quine’a, który twierdził, że słysząc krajowca wypowiadającego słowo „gavagai” i widząc jednocześnie pojawiającego się królika nie możemy być nigdy pewni, czy słowo to oznacza rzeczywiście pojedynczego żywego królika, czy też może „całą abstrakcyjną króliczość”, a może jeszcze coś innego, czego nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić (Quinn 1964).

              Na takie wątpliwości każdy praktykujący tłumacz odpowie zapewne następująco: tłumaczenie może być nieokreślone z punktu widzenia filozofa czy logika, ale jest z pewnością określone z normalnego, ludzkiego punktu widzenia. Po pierwsze, istnieje coś, co można nazwać ekwiwalencją doświadczenia (Tabakowska 1993), która sprawia, że większość interpretacji danego tekstu będzie się w dużym stopniu pokrywać. Ponieważ wszyscy znani nam dotychczas ludzie na widok królika mówić będą raczej o króliku, a nie o „króliczości”, słysząc krajowca mówiącego „gavagai” przyjmujemy rutynową interpretację i istnieje duże prawdopodobieństwo, że będziemy mieli rację.  (Podobną argumentację znajdziemy w Postscriptum do Translation and relevance E.A. Gutta 2000: 213). Warto natomiast zauważyć, że wyrazy z różnych języków rzadko są absolutnymi ekwiwalentami, że ich zakresy znaczeniowe często się nie pokrywają. Z różnych zresztą powodów – jednym z nich mogą być kwestie kulturowe, na przykład specyficzna rola królika w kulturze krajowców używających słowa „gavagai”. To jednak zupełnie inny problem, do którego powrócimy dopiero w następnych rozdziałach, ponieważ nie sądzę, żeby wpływał on zasadniczo na kwestie porozumiewania się na tak podstawowym poziomie jak ten, o którym pisze Quinn. Polskie słowo „królik” czy też angielskie „rabbit” mogą nie być absolutnymi ekwiwalentami wyrazu „gavagai”, to znaczy nie być jego zamiennikami w każdym tekście, jaki da się ułożyć w owym egzotycznym języku, nie zmienia to jednak faktu, że ich odpowiedniość będzie wystarczająca do identyfikacji zwierzęcia, które pojawiło się na leśnej polanie.

              Uzasadniając swoją definicję tekstu ekwiwalentnego: „Tekst b w języku B jest odpowiednikiem tekstu a w języku A, jeżeli tekst b wywołuje taką samą reakcję (zespół skojarzeń) u odbiorcy, co tekst a”, twórca polskiej nauki o tłumaczeniu, Olgierd Wojtasiewicz, napisał:

 

              Najwięcej zastrzeżeń i wątpliwości budzi sformułowanie „taką samą reakcję (zespół skojarzeń)”. Można wysunąć zarzut, że nawet jeden i ten sam tekst (w jednym i tym samym języku) wywołuje różne reakcje u różnych ludzi. I powoływać się na przykłady różnych interpretacji utworów literackich przez różne osoby […] nawet w tych wypadkach, w których tekst nie zawiera miejsc spornych z filologicznego punktu widzenia. Można posunąć się jeszcze dalej i powołać się na równie dobrze znane wypadki, kiedy jeden i ten sam tekst […]u tej samej osoby wywołuje różne reakcje w różnych momentach, np. raz czytany czy słyszany w młodości, a drugi raz w wieku dojrzałym czy podeszłym, i twierdzić, że każdy zespół skojarzeń powstający u odbiorcy pod wpływem danego tekstu jest zjawiskiem niepowtarzalnym i że podana wyżej definicja pomocnicza jest bezwartościowa. (Wojtasiewicz 1957/1992: 20-21)

 

Warto zauważyć, że przewidziany powyżej argument rzeczywiście został sformułowany przez prekursorów i twórców poststrukturalizmu i dekonstruktywizmu, którzy wysunęli tezę o „śmieci autora” (jasny i skrótowy opis tej koncepcji znajdziemy np. w: Arrojo 1997). Wojtasiewicz odpiera ów argument w następujący sposób:

 

              Z drugiej jednak strony stoimy wobec niezbitego faktu, że języki spełniają swą funkcję komunikatywną i że wobec tego nie da się zaprzeczyć, że reakcje wywoływane przez dany tekst u różnych osób mogą być jeśli nie identyczne, to przynajmniej bardzo podobne. Stopień pokrewieństwa jest niewątpliwie większy w wypadku prozy naukowej niż w wypadku poezji, ale w każdym razie bardzo znaczny. Możemy więc zachować definicję […] w mocy, najwyżej z dodatkowym wyjaśnieniem, że zawartego w niej wyrażenia „takie same” nie należy rozumieć jako określenia identyczności sensu stricte, lecz interpretować jako umowne oznaczenie bardzo dużego stopnia podobieństwa. (Wojtasiewicz 1957/1992: 22)

 

              Tak więc teoretykowi (i praktykowi) tłumaczenia nie jest potrzebne przekonanie o absolutnej przekładalności i identyczności tekstu wyjściowego i tekstu docelowego. Wręcz przeciwnie: zarówno tłumacz, jak i teoretyk-realista zdają sobie sprawę z tego, że tekst wyjściowy i tekst docelowy nie mogą być identyczne i zadowalają się ich względnym podobieństwem.

              Amerykańscy uczeni E. Sapir i B.L. Whorf dostarczyli innego argumentu zwolennikom tezy o nieprzekładalności. Nie twierdzili oni bynajmniej, że nieznanego dotychczas języka nie da się opisać – wszak tym właśnie zajmowali się na co dzień, rejestrując języki Indian północnoamerykańskich. Doświadczenia z językami bardzo różnymi od języków europejskich doprowadziły ich natomiast do następującego wniosku: język narzuca ludziom nim mówiącym pewne ograniczenia kognitywne, pewien sposób kategoryzacji rzeczywistości – tworzy koleiny, z których nie potrafimy się wyrwać. Pogląd ten, znany pod nazwą hipotezy Sapira-Whorfa, jeśli potraktować go dosłownie, niesie daleko idące implikacje dla teorii przekładu: ludzie mówiący różnymi językami żyją w różnych światach, a więc nie może być mowy o prawdziwym porozumieniu się między nimi, zatem tłumaczenie nie jest naprawdę możliwe. Czym więc byłyby miliony tłumaczeń powstałe w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat? Zapewne złudzeniami – wydaje nam się, że przekazujemy innym odbiorcom sposób rozumowania autora, gdy tymczasem tworzymy zupełnie nową jakość mieszczącą się w regułach świata języka docelowego.

              Oczywiście skrajna interpretacja hipotezy Sapira-Whorfa jest nie do przyjęcia na gruncie realistycznym. Historia międzynarodowej wymiany naukowo-kulturalnej, fakt istnienia osób żyjących na pograniczu różnych kultur (którzy w myśl hipotezy Sapira-Whorfa musieli by być chyba schizofrenikami) są wystarczającymi powodami, dla których musimy taką interpretację odrzucić.

              Wszystkim ludziom wspólne są anatomia i fizjologia – ból i przyjemność, i ich objawy: płacz i śmiech; wspólna jest umiejętność komunikowania się, zdolność do rozumienia i uczenia się nowych wzorców zachowań – nie tylko z własnego doświadczenia, ale również z doświadczenia innych (zob. Langacker 1997: 233), umiejętność i potrzeba tworzenia sztuki, muzyki, literatury. Większość kultur ma zapewne jakieś pojęcie dobra i zła, świata nadprzyrodzonego, rozróżnienie odwagi i tchórzostwa, hojności i skąpstwa. To wystarczy do zbudowania systemu odniesień i odpowiedniości między dwoma dowolnymi kulturami umożliwiającego komunikację międzykulturową. Nie trzeba (i nie warto) poszukiwać jakichś „absolutnych uniwersaliów”. Nawet jeśli użytkownicy jakiegoś języka nie podporządkowali się twierdzeniom K. Buchnera i zbudowali sobie system deiktyczny nie odwołujący się do ludzkiego ciała jako punktu odniesienia (Levinson w: Lewandowska-Tomaszczyk 1999), to przecież nie wyklucza to możliwości porozumienia z użytkownikami innych, „bardziej Buchlerowskich” języków. W końcu Levinson był w stanie opisać ten odmienny system deiktyczny, a nam udało się ten opis zrozumieć. Jak słusznie zauważył Stanisław Lem:

 

              Wbrew licznym mniemaniom zbieżność pojęciowa języków wszystkich ziemskich kultur, jakkolwiek różnorodnych, jest uderzająca. Depeszę „Babcia umarła pogrzeb w środę” można przełożyć na dowolny język – od łaciny i hindu po dialekty Apaczów, Eskimosów czy plemienia Dobu. Zapewne dałoby się to zrobić nawet z językiem epoki mustierskiej, gdybyśmy go znali. Wynika to stąd, że każdy człowiek musi mieć matkę matki, że każdy umiera, że rytuały pozbywania się zwłok są kulturowym niezmiennikiem i jest nim również zasada rachuby czasu. (Lem 1968: 94-95)

 

              Wracając do Quine’a, warto podkreślić, że jako filozof i logik, a nie teoretyk przekładu, zajmował się on czymś, co można nazwać „tłumaczeniem języka dotychczas niezbadanego ludu” („translation of the language of a hithero untouched people” – Quinn 1964: 460). K. Malmkjaer ma całkowitą rację twierdząc, że taki problem dotyczy językoznawcy próbującego opisać nieznany język, a nie tłumacza (Malmkjaer 1998: 9). Już samo sformułowanie: „tłumaczenie języka” jest obce badaczom przekładu: tłumacze nie zajmują się tłumaczeniem języków lecz tekstów, a wszelkie teksty wyprodukowane przez ludzi są w większym lub mniejszym stopniu przetłumaczalne.

              Tłumaczenie jest możliwe dzięki względnemu podobieństwu struktur mentalnych i językowych oraz naszej umiejętności wczuwania się w inne sposoby myślenia, przyswajania sobie „innych reguł gry”. Względne podobieństwo różnych kultur i języków sprawia, że będziemy z zwykle w stanie podporządkować danej ramie czasownikowej języka wyjściowego  ramę czasownikową języka docelowego, scenariuszowi – najbardziej podobny scenariusz. Tłumacz zwykle przetłumaczy „otwierać” jako „open”, ponieważ rama czasownikowa OPEN będzie, w większości przypadków, bardziej podobna do ramy OTWIERAĆ niż inne ramy języka angielskiego, na przykład BREAK czy ENTER (zob. rozdz. 4). Obcy scenariusz zrozumiemy dlatego, że będziemy w stanie dostrzec jego podobieństwo do jakiegoś scenariusza, który już znamy – z naszej własnej czy jakiejś innej kultury. Przeprowadzka do nowego domu w Stanach Zjednoczonych z pewnością różni się od przeprowadzki w Polsce, ale przecież istnieją między tymi operacjami oczywiste analogie. Wiąże się z tym jeszcze jedno zjawisko często przemilczane w książkach o tłumaczeniu: w dzisiejszym świecie spotykamy coraz mniej ludzi, których można określić mianem absolutnie monolingwalnych czy też absolutnie jednokulturowych. Czy tego chcemy czy nie, globalizacja przekształca nas powoli w obywateli świata, mieszkańców globalnej wioski.

              W przypadku istotnych różnic między kulturami i językami zadziała zdolność do empatii oraz elastyczność naszego umysłu: wraz z autorami science fiction potrafimy odwiedzać inne światy, w jakimś stopniu „rozumiemy” nawet Azteków – cywilizację, która powstała w całkowitej izolacji od świata europejskiego, kulturę radykalnie odmienną od śródziemnomorskiej. Inna sprawa, że nasze rozumienie innych światów i innych istot zawsze opiera się na naszym własnym doświadczeniu i znajomości własnej kultury, a zatem będzie zawsze w pewnym (czy nawet znacznym) stopniu antropocentryczne, eurocentryczne (w przypadku Europejczyka) i wreszcie egocentryczne; mówiąc potocznie, zwykle mierzymy innych własną miarą. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy ślepi i głusi na inność i że niczego nowego nie potrafimy się nauczyć. Do tego problemu wrócimy w kolejnych rozdziałach, na przykład podczas omawiania tak zwanej nieprzekładalności kulturowej.

              Jak słusznie zauważają A. Neubert i G.M. Shreve, o nieprzekładalności można mówić właściwie tylko wtedy, kiedy na przekład nie ma zapotrzebowania (1992: 85), kiedy tłumaczenie danego tekstu i tak nie znalazłoby odbiorców. Trudno sobie wyobrazić na przykład tłumaczenie Teorii względności na język Tok Pisin, choćby z tego względu, że studiujący fizykę Papuasi władają językiem angielskim, a więc tłumaczenie nie byłoby nikomu potrzebne, wymagałoby natomiast stworzenie w języku Tok Pisin całego słownictwa fizycznego, którego ten język nie posiada (por. Bar-Hillel 1964b).

              Powyższa krytyka tezy o absolutnej nieprzekładalności nie oznacza, że chcemy dla odmiany postulować absolutną przekładalność wszystkiego. Jak zauważył Wojtasiewicz:

 

              Nieprzekładalność może dotyczyć jedynie pewnych wypadków szczególnych, może nawet bardzo licznych, ale dających się interpretować jako wyjątki od ogólnej zasady przekładalności z jednego języka na drugi. (Wojtasiewicz 1957/1992: 28)

 

Naszym zamiarem jest jedynie powtórzenie za Wojtasiewiczem, że teksty – dodajmy: teksty tworzone przez ludzi w celach komunikacyjnych – są zawsze bardziej lub mniej przekładalne. Zastrzeżenie o tekstach tworzonych przez ludzi w celach komunikacyjnych jest istotne, ponieważ istnieją teksty, którym ewidentnie taki cel nie przyświeca. Co gorsza, takie teksty są czasem analizowane przez teoretyków tłumaczenia w celu wykazania nieprzekładalności (absolutnej bądź względnej), czy choćby „nieprzystawalności” języków. Na przykład J.C. Catford (1965: 37-39) analizuje rosyjskie zdanie „ja priszła” jako ekwiwalent angielskiego „I’ve arrived” i stwierdza: „chociaż rosyjski tekst jest zupełnie dobrym ekwiwalentem tłumaczeniowym angielskiego tekstu, wyraźnie nie ma tego samego znaczenia – ponieważ wybiera jako językowo (kontekstualnie) ważny inny zbiór elementów w tej sytuacji” (Catford 1965: 38). Następnie autor przedstawia listę elementów: 1. mówca, 2. rodzaj żeński, 3. przybycie, 4. na piechotę, 5. wydarzenie uprzednie, 6. powiązane z teraźniejszością, 7. ukończone i zauważa, że zdanie angielskie „wybiera” elementy 1, 3, 5, 6, a zdanie rosyjskie – 1, 2, 3, 4, 5, 7. (Catford 1965: 39). Powyższe spostrzeżenia można przyjąć jako analizę lingwistyczną różnic między językiem angielskim a rosyjskim, choć dziwią sformułowania kontekstualnie i sytuacja (pamiętajmy, że Catford odróżnia kontekst od ko-tekstu), bo jako żywo omawiane zdania są wyrwane z kontekstu. Można nawet zgodzić się, że w pewnych (dość nietypowych sytuacjach) wymienione różnice mogą powodować trudności przekładowe, na przykład wtedy, gdy nadawca tekstu zechce wykorzystać „nieoznaczoność rodzaju” w angielskiej wersji, czyli najczęściej w specyficznych typach tekstów literackich (zob. podrozdział o grze słów w rozdziale 6). Jednak każdy tłumacz powie od razu, że tego typu różnice w ogromnej większości przypadków nie uniemożliwiają przekładu, co więcej, nie stanowią zwykle poważnych problemów tłumaczeniowych. Catford analizuje ten przykład, i wiele innych, po to, by skrytykować koncepcję tłumaczenia jako transkodowanie oraz pojęcie międzyjęzykowego transferu znaczenia (Catford 1965: 42). O ile trzeba się z nim zgodzić, że tłumaczenie nie jest rzeczywiście transkodowanie tekstu z języka A na język B, o tyle nasz stosunek do transferu znaczenia zależeć będzie, rzecz jasna, od rozumienia słowa „znaczenie”. Catford rozumie je jako właściwość danego języka. Wyraźnie podkreśla, że „tekst w języku wyjściowym ma znaczenie w języku wyjściowym, a tekst w języku docelowym ma znaczenie w języku docelowym – na przykład rosyjski tekst ma rosyjskie znaczenie (tak samo jak rosyjską fonografię/ortografię, gramatykę i leksykę), a odpowiedni (?) angielski tekst ma angielskie znaczenie”. (Catford 1965: 35) Otóż właśnie w tym punkcie nie możemy się zgodzić z Catfordem. Znaczenie nie jest właściwością danego języka w takim samym sensie jak gramatyka czy leksyka. Znaczenie jest własnością ludzkiego umysłu. W licznych książkach na temat tłumaczenia przytaczany jest fakt występowania w językach eskimoskich wielu określeń na śnieg. Ma to świadczyć o nieprzekraczalnych granicach przekładalności czy wręcz o różnicach kognitywnych między Eskimosami, Anglikami czy Polakami. Zauważmy jednak, że Polak dostrzega różnice między śniegiem sypkim czy puchem śnieżnym, a śniegiem lepkim, z którego można ulepić bałwana, czy też śniegiem zmarzniętym itp. Polacy nie mają tylu wyrazów i zwrotów określających smak i aromat wina co Francuzi. Jednak Polak, który zamieszka we Francji i przyjmie zwyczaj picia wina, bardzo szybko znajdzie lub wymyśli właściwe określenia. Przykłady można mnożyć, a wniosek nasuwa się sam: bez względu na różnice językowe ludzki potencjał kognitywny jest bardzo podobny (por. Tabakowska 1993: 28).

              Podkreślaliśmy już, że rosyjsko-angielskie przykłady Catforda są wyrwane z kontekstu – nie wiemy, kto je powiedział, do kogo, w jakiej, sytuacji, po co itd. Zatem z naszego punktu widzenia powyższa analiza nie dotyczy różnic znaczenia, lecz różnic między językiem rosyjskim a angielskim, a podlegają jej właściwie nie teksty, lecz teksty potencjalne. Przez tekst potencjalny rozumieć będziemy taki ciąg syntagm, który jest przytaczany/analizowany bez kontekstu lub w kontekście tak niejasnym, że nie pozwala on na przypisanie tekstowi żadnych scen, scenariuszy czy motywów, a jedynie, w najlepszym przypadku, najogólniejszych schematów. Na istnienie tego typu tekstów – zwłaszcza w badaniach lingwistycznych – zwrócił uwagę amerykański psycholog J.D. Bransford (1979). Zauważył, że zdania prezentowane w badanym kontekście eksperymentalnym, traktowane są przez uczestników doświadczenia jako przykłady wypowiedzi, które ktoś w jakiejś sytuacji mógłby wygłosić. I tak na przykład zdanie „Bill has a red car” (Bill ma czerwony samochód) traktowane jest jako w pełni zrozumiałe (1979: 155). Kiedy jednak to samo zdanie wypowiedział jeden z eksperymentatorów (E) do niewtajemniczonego kolegi (K) w kontekście nieeksperymentalnym, reakcja była następująca:

 

Wyglądał na bardzo zaskoczonego, milczał przez jakieś trzy sekundy i w końcu wykrzyknął: „O czym ty mówisz, do cholery”? Po krótkiej sesji uświadamiającej K roześmiał się i wyjaśnił E, co się działo w jego głowie. Najpierw K pomyślał, że E mówi o osobie imieniem Bill, która K znał. Po chwili K uświadomił sobie, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa E nie może znać tej osoby, a poza tym ten Bill nie kupiłby nigdy czerwonego samochodu. Potem K pomyślał, że E mógł pomylić imiona i że naprawdę chciał powiedzieć J (ich wspólny znajomy). K wiedział, że J zamówił nowy samochód, ale był zaskoczony, że samochód jest czerwony i że dostarczono go tak szybko. K rozważył jeszcze kilka dodatkowych hipotez, to wszystko mniej więcej w ciągu trzech sekund. Następnie dał za wygraną, wykrzykując: „O czym ty mówisz, do cholery”? (Bransford 1979: 197)

 

              Zacytowana anegdota świetnie ilustruje kilka bardzo ważnych prawd na temat komunikacji językowej – na przykład opisaną poniżej zasadę współdziałania i maksymy H.P. Grice’a, ale przede wszystkim fakt, że znaczenie wypowiedzi nie jest zawarte w samej wypowiedzi – odbiorca musi je dopiero zrekonstruować. Historia ta pokazuje uporczywe dążenie do znalezienia sensu, o którym będzie mowa wielokrotnie w tej książce, frustrację odbiorcy, który nie zdołał do takiego satysfakcjonującego go sensu dotrzeć, ale również zadowalanie się płytkim poziomem zrozumienia tekstu: osobom badanym wystarcza to, że są w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś mógłby powiedzieć „Bill has a red car”. Nie spodziewają się, że zrozumieją ten tekst głębiej, czy może raczej istotniej (kim jest Bill? Jaka jest marka samochodu? Dlaczego czerwony? A przede wszystkim dlaczego są o tym informowani), bo w gruncie rzeczy nie uczestniczą w prawdziwej komunikacji językowej, tylko w eksperymencie psycholingwistycznym.

              Bransford wraz ze współpracownikami skonstruował też dłuższy tekst, który trudno dopasować do jakichś konkretnych scen czy scenariuszy, a który był wykorzystywany przez niego do badania zrozumienia i zapamiętywania tekstów.

              Po angielsku brzmiał on następująco:

 

The procedure is actually quite simple. First you arrange items into different groups. Of course one pile may be sufficient depending on how much there is to do. If you have to go somewhere else due to lack of facilities that is the next step: otherwise, you are pretty well set. It is important not to overdo things. That is, it is better to do too few things at once than too many. In the short run this may not seem important but complications can easily arise. A mistake can be expensive as well. At first, the whole procedure will seem complicated. Soon, however, it will become just another facet of life. It is difficult to foresee any end to the necessity for this task in the immediate future, but then, one never can tell. After the procedure is completed one arranges the materials into different groups again. Then they will be used once more and the whole cycle will then have to be repeated. However, that is part of life.

 

Powyższy tekst został napisany w taki sposób, żeby jego odbiorcom było trudno powiązać go z jakimikolwiek konkretniejszymi strukturami pamięci (scenami, scenariuszami). Używane są w nim rzeczowniki i czasowniki o znaczeniu bardzo ogólnym, żeby nie powiedzieć ogólnikowym, typu: procedura, jednostki/elementy, grupa, stos, urządzenia, krok, rzeczy, komplikacje, pomyłka, zadanie, materiały, cykl, być, urządzić, zrobić, pójść, wydawać się, powstawać, stawać się, zakończyć, używać, powtarzać. Takie jednostki leksykalne mogą pojawić się w realizacji werbalnej  niemal każdego scenariusza. Tekst nabiera jednak konkretności, gdy poinformujemy jego odbiorców, że mowa jest o… praniu. Tak też postępowali eksperymentatorzy: badali dwie grupy odbiorców – jedną, która została poinformowana o temacie tekstu, drugą, która tematu nie znała. Eksperyment wykazał, że badani z grupy pierwszej zrozumieli tekst lepiej i znacznie lepiej go zapamiętywali. Warto jednak zauważyć, że nawet takie „szkieletowe” teksty są do pewnego stopnia przetłumaczalne.

              Ten sam tekst został przeze mnie wykorzystany w eksperymencie mającym wykazać wpływ poziomu zrozumienia tekstu na strategie tłumaczenia. Poleciłem tekst o praniu przetłumaczyć dwóm grupom tłumaczy - A i B, przy czym tylko jedna z nich – grupa B – była poinformowana o temacie tekstu. W efekcie uzyskałem dwie grupy tłumaczeń, z których najbardziej charakterystyczne wyglądały tak:

 

Grupa A

              Postępowanie w tej sprawie jest właściwie bardzo proste. Najpierw układa się elementy w różnych grupach. Oczywiście jeden zbiór może wystarczyć w zależności od tego. Ile trzeba zrobić. Jeżeli musisz udać się gdzie indziej, na przykład przy braku udogodnień, jest to następny krok. Bardzo ważne jest, aby nie przesadzić, to znaczy lepiej jest zrobić za jednym razem za mało niż za dużo. Na krótki dystans może się to wydać nieważne, ale bardzo łatwo mogą powstać komplikacje i błąd może drogo kosztować. Na początku cała procedura wyda się skomplikowana, ale szybko stanie się jednak tylko kolejną dziedziną życia. Jest trudno przewidzieć koniec, wynik tego zadania w najbliższej przyszłości, ale nigdy nie można powiedzieć nic pewnego. Kiedy procedura jest zakończona, układa się materiały znowu w różne grupy. Później mogą być poukładane na właściwych im miejscach. W końcu będą one użyte jeszcze raz i później cały cykl musi zostać powtórzony. Jednak jest to częścią życia.

 

Grupa B

              Sposób prania jest dosyć prosty. Najpierw należy podzielić rzeczy do prania na grupy. Oczywiście ułożenie ich na jedną kupkę może być wystarczające, w zależności od tego, ile ich jest. Jeżeli konieczne jest pójście gdzieś z praniem, ponieważ nie ma się pralki, należy pójść gdzieś indziej. Istotne jest, żeby niczego nie dawać zbyt wiele. Może się to wydawać niezbyt istotne, ale łatwo jest o kłopoty i komplikacje, które sprawią, że pranie będzie bardziej kosztowne i trudne. Na początku procedura prania może wydawać się dość trudna, ale wkrótce stanie się po prostu jeszcze jedną czynnością. Trudno jest przewidzieć, żeby kiedykolwiek w przyszłości pranie przestało być potrzebne, ale tak w gruncie rzeczy to nie wiadomo. Po ukończeniu tej całej procedury należy ułożyć rzeczy w oddzielnych grupkach i umieścić je w szafach. Wkrótce znowu będą brudne i trzeba będzie powtórzyć całą procedurę. Jednakże jest to po prostu część życia.

 

(Dokładny opis eksperymentu w: Hejwowski 1992: 102-113)

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin