John Marsden - Jutro 05 - Goraczka.pdf

(867 KB) Pobierz
MARSDEN JOHN
Gorączka
Tłumaczenie Anna Gralak
Podziękowania
Bardzo dziękuję Charlotte i Rickowi Lindsayom, Rachel Angus, Mary Edmonston („Miss
Ed”), Paulowi Kennyemu, Catherine Proctor i Helen Kent.
Dla mojej siostry Louise Marsden, z wielką miłością 1
Letnie burze są najgwałtowniejsze ze wszystkich. Może dlatego, że zazwyczaj nikt się ich
nie spodziewa. Ale potrafią porządnie wstrząsnąć ziemią. Zupełnie jakby niebo
gromadziło tę całą energię, by potem ją uwolnić w jednej ogromnej eksplozji. Niebo drży.
Deszcz nie ma w sobie nic z pieszczoty ani delikatności: leje potężnymi, ciężkimi
strugami, pod którymi w minutę przemakasz do suchej nitki.
Grzmoty są tak bliskie i głośne, że czujesz je wokół siebie, jakby osuwała się ziemia albo
schodziła lawina. A czasami pada grad.
Przed wojną letnie burze wydawały mi się czymś fajnym. Lubiłam te dźwięki,
gwałtowność i wymykającą się spod kontroli dzikość, choć wiedziałam, że burza oznacza
kłopoty. Drzewa powalone albo uderzone piorunem, świeżo ostrzyżone owce
niebezpiecznie zmarznięte, wezbrane strumienie.
Czasami problemy pojawiały się już podczas burzy. Pewnego dnia musiałam wyjść w
ulewny deszcz, żeby przegonić stadko młodych owieczek, bo powalone drzewo spadło na
ogrodzenie, uwalniając barany, które były coraz bardziej rozochocone. Zaczęłam
przeganiać owce, ale Millie, nasz pies, trochę za bardzo się rozkręciła i gdy jedna z owiec
poszła w złą stronę, Millie pogoniła ją aż do strumienia.
Strumień płynął z prędkością miliona
9
kilometrów na godzinę i prawie występował z koryta. Woda po obu stronach zaczynała się
wylewać. Porwała i owieczkę, i Millie. Obie szaleńczo wiosłowały kończynami.
Pobiegłam wzdłuż brzegu, próbując znaleźć miejsce, gdzie mogłabym wskoczyć i je
wyciągnąć.
Szczerze mówiąc, myślałam, że nie ma dla nich większej nadziei. Ale kilometr dalej woda
zniosła je na żwir. Owca wygramoliła się na brzeg ledwie żywa. Również Millie
wygramoliła się na brzeg, też ledwie żywa. Nie wahała się ani chwili. Znowu do-skoczyła
do owcy i zagoniła ją z powrotem do stada.
Biedna owca. Są chwile, kiedy bardzo mi żal tych zwierząt.
Innym razem silna burza zaskoczyła nas u Mackenziech. Po powrocie do domu
zobaczyliśmy, że na szopie do strzyżenia owiec obluzował
się płat blachy. Łopotał na wietrze, wydając dźwięk, który pamiętam do dziś. Jakby chciał
się zamęczyć na śmierć -szaleńczy, rozpaczliwy, gwałtowny hałas. Kiedy weszłam na
drabinę, zobaczyłam, jak blacha odrywa się centymetr po centymetrze: solidny,
niezniszczalny metal rozdzierany przez wiatr. Próba przybicia z powrotem tego oszalałego
łomoczącego płata budziła strach.
Tutaj, w miejscu, które nauczyłam się nazywać domem, letnie burze mają dramatyczny
przebieg. W Biblii jest napisane, że piekło to miejsce skwaru i ognia. Oficjalna nazwa
naszego nowego domu to właśnie Piekło — tak opisuje się je na mapach - i rzeczywiście
latem robi się w nim gorąco. Kiedy jednak dopada nas burza, Piekło zmienia się w krainę
hipotermii, gdzie w ciągu pół godziny temperatura potrafi spaść o piętnaście stopni.
Oczywiście gdyby życie potoczyło się tak, jak miało się potoczyć, nie siedziałabym w
małym namiocie w Piekle, patrząc, jak materiał
rozdyma się i napina, jak deszcz pastwi się nad tropikiem, nie słuchałabym skrzypienia
kolejnej gałęzi, która łamie się i spada, i nie próbowałabym pisać w tych warunkach
dalszej części kroniki naszych losów.
10
Siedziałabym w naszym przytulnym domku w Nowej Zelandii, zajadałabym pizzę i po raz
czwarty czytała Dumę i uprzedzenie lub Z
pierwszej ręki. Albo jeszcze lepiej: byłabym z powrotem w swoim prawdziwym domu,
sprawdzała koryta do pojenia zwierząt na pastwiskach, łowiła ryby w zbiorniku albo
oddzielała od stada biedne zwierzęta przeznaczone na sprzedaż.
No cóż, w najbliższym czasie nie mogę liczyć na żadną z tych rzeczy.
Możliwe, że już nigdy mi się nie przytrafią. Musiałam się z tym pogodzić, ale wcale mnie
to nie powstrzymało od grania w starą bezsensowną grę: w gdybanie.
Gdyby tylko nasz kraj nie został napadnięty.
Gdybyśmy nadal mogli żyć tak jak dawniej, oglądając cudze wojny w telewizji.
Gdybyśmy byli lepiej przygotowani i poświęcali więcej uwagi sprawom bezpieczeństwa.
A potem, kiedy w końcu udało nam się uciec ze strefy działań wojennych - gdybyśmy nie
zgodzili się wrócić i znowu walczyć, pomagając nowozelandzkim żołnierzom w nieudanej
próbie zaatakowania bazy lotniczej.
Tyle że w zasadzie nie mogliśmy odmówić powrotu - pułkownik Finley wywarł na nas
ogromną presję.
A my wywarliśmy presję na siebie nawzajem.
To było następne gdybanie. Podejrzewam, że gdybyśmy nie wrócili, mielibyśmy poczucie
winy. Poza tym bardzo liczyliśmy na spotkanie z rodzicami. Szkoda, że nie mieliśmy tyle
szczęścia co Fi.
Przynajmniej jej udało się przez pół godziny porozmawiać z mamą i tatą.
Nadal byłam wściekła na pułkownika Finleya. Miał po nas przysłać helikopter. Obiecał
nam to. Po zaginięciu nowozelandzkich żołnierzy w zasadzie nas porzucił. Kiedy się z
nim skontaktowaliśmy i poprosiliśmy o śmigłowiec, nagle okazało
się, że wszyscy są zbyt zajęci. Wiedzieliśmy, że gdybyśmy byli
■ j?
dwunastoma świetnie wyszkolonymi nowozelandzkimi żołnierzami, nie byłoby z tym
problemu. Ale byliśmy tylko sobą, więc problem był
duży.
Najśmieszniejsze jest to, że dzięki naszej prymitywnej taktyce, bombom domowej roboty i
spontanicznemu podejściu zdziałaliśmy więcej, niż mogliby zdziałać zawodowi żołnierze.
W każdym razie tak nam się wydawało, a w Nowej Zelandii wiele osób ochoczo nas o
tym zapewniało. Tyle że teraz, kiedy znowu utknęliśmy tutaj, w pułapce samotnego,
dzikiego Piekła, najwyraźniej z radością o nas zapomniano.
Gdyby tylko zjawił się śmigłowiec, który zabrałby nas w bezpieczne miejsce. Gdyby
działał na zasadzie taksówki: wystarczy wykręcić numer. Dokąd państwo jadą? Ilu będzie
pasażerów? Na jakie nazwisko? Kierowca zaraz tam będzie, nie ma problemu.
Trudno było nie poddać się goryczy. Czuliśmy się tak, jakby pułkownik Finley nas
porzucił. Przez tydzień bez przerwy o tym rozmawialiśmy, aż w końcu mieliśmy tego
tematu po dziurki w nosie i uzgodniliśmy, że nie będziemy go więcej poruszać. Tylko w
ten sposób mogliśmy sprawić, by odmowa pułkownika przestała zatruwać nam życie.
Dołowaliśmy się mniej więcej tydzień, a potem zaczęliśmy się niecierpliwić. Najgorszy
był Lee. Odkąd się dowiedział o śmierci rodziców, rwał się do działania. Mówiąc o
działaniu, niekoniecznie mam na myśli zemstę, chociaż z pewnością chętnie by jej
dokonał.
Myślę jednak, że gdybyśmy mieli inne rzeczy na głowie, co innego do roboty, mógłby się
skupić na tym, a nie na wyrównywaniu rachunków.
Lecz nic nie robiliśmy. Skleciliśmy w Piekle to i owo - przede wszystkim kurnik - ale nie
mogliśmy zbudować nic więcej, bo byłoby to zbyt niebezpieczne. Istniało wielkie ryzyko,
że zostaniemy zauważeni z powietrza albo nawet ze Szwu Krawca, który wznosił się nad
nami i tworzył zachodnią ścianę naszej kryjówki.
12
Lee nie wydawał się zainteresowany czytaniem tych kilku książek, które przywieźliśmy z
Nowej Zelandii, nie miał przy sobie swojej cennej muzyki i nie był w nastroju do
rozmowy. Miał jedynie swoje myśli. Codziennie godzinami przesiadywał sam i nawet nie
chciał mi powiedzieć, o czym myśli.
Homer i Kevin wcale nie byli lepsi. Pewnego popołudnia przez cztery godziny rzucali
kamieniami w pień drzewa. Siedzieli na brzegu strumienia i próbowali wcelować, dopóki
nie skończyła im się amunicja, a potem poszli pozbierać kamienie i zaczęli od nowa.
Przez całe popołudnie Homer trafił sześć razy, a Kevin trzy. To całkiem nieźle, bo drzewo
było oddalone o pięćdziesiąt metrów, ale uważałam, że mogli się spisać lepiej. Byłam
przekonana, że ja spisałabym się lepiej. Ale nie to mnie martwiło. Martwił mnie ich
nastrój. Wydawali się zupełnie wypompowani, zupełnie obojętni. O mało nie
zaproponowałam, żebyśmy poszli znowu zaatakować wroga, byleby tylko jakoś ich
zmotywować.
Okazało się, że wcale nie musiałam tego proponować. Gdy tylko o tym pomyślałam - no,
w zasadzie niespełna pół godziny później - Lee nagle się do mnie odwrócił i powiedział:
- Idę stąd. Do Wirrawee albo gdziekolwiek indziej. Może do Zatoki Szewca. A nawet do
Stratton. Nie zamierzam spędzić reszty wojny, siedząc z założonymi rękami i czekając, aż
ktoś nas uratuje. Chcę zniszczyć, co się tylko da.
Na chwilę przestałam oddychać. Wiedziałam, że nie zdołam go powstrzymać. W pewnym
sensie wcale nie chciałam go powstrzymywać. Ale w innym chciałam. Naprawdę lubiłam
Lee.
Może nawet go kochałam. Nie byłam pewna. Czasami zdecydowanie przypominało to
miłość. Innym razem wolałam nie mieć z nim nic wspólnego. W stosunku do Lee czułam
pełną gamę emocji, od dzikiej namiętności po obrzydzenie. Po uśrednieniu wychodziło
chyba na to, że go lubię.
13
Ale miałam wątpliwości nie tylko co do Lee. Niczego nie byłam pewna. Może to po
prostu cecha nastolatków: ogólny brak pewności.
Nie byłam pewna, czy istnieje Bóg, czy istnieje życie po śmierci. Nie byłam pewna, czy
kiedykolwiek jeszcze zobaczę rodziców, czy powinnam się kochać z Lee, czy od początku
inwazji zachowujemy się właściwie, czy słońce wzejdzie o poranku i zajdzie wieczorem.
Nie byłam pewna, czy wolę jajka na twardo, czy na miękko.
Jak więc mogłam ocenić Lee, który spokojnie i pewnie oznajmił, że zamierza dalej
walczyć? Tego, że postępuje źle, byłam pewna w jeszcze mniejszym stopniu niż tego, że
znowu wzejdzie słońce.
Siedzieliśmy dość daleko, na ostatnim płaskim odcinku, w miejscu, w którym szlak
zaczyna się wspinać na Womnego-noo. Przez dłuższy czas milczeliśmy. Wiedziałam, jak
ważne są jego słowa. Wiedziałam, że zbliża się koniec naszego krótkiego odpoczynku.
Obydwoje wiedzieliśmy, że być może zbliża się koniec naszego krótkiego życia.
Być może skradała się do nas śmierć. Bo oczywiście wiedziałam, że nie mogłabym puścić
Lee samego.
Chyba obydwoje czuliśmy, że żadne z nas, żaden członek naszej pięcioosobowej grupy,
nie puściłby Lee samego. W pewnym sensie powinnam była mieć do niego żal, że
wywiera na nas tak silną presję, że nie pozostawia mi ani reszcie żadnego wyboru. Już raz
nam to zrobił i wcale mi się to nie spodobało. Nie podobało mi się, gdy ktoś na mnie
naciskał, mówiąc mi, co mam robić, podejmując za mnie decyzje. Pamiętam, jak wpadłam
w szał, kiedy w Nowej Zelandii Homer oznajmił, że wracamy do Australii. Jeśli tym
razem było inaczej, to chyba tylko dlatego, że czułam rosnący tragizm sytuacji: wojna
weszła w decydującą fazę i nasza pomoc była potrzebna jak nigdy dotąd. Zwyczajnie nie
mogliśmy się obijać, urządzając sobie długie odpoczynki między akcjami.
14
Kiedy porozmawialiśmy z pozostałymi, okazało się, że sprawy są trochę bardziej
skomplikowane, niż przypuszczałam. Homer i Fi zareagowali tak, jak się spodziewałam -
w zasadzie tak samo jak ja.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin