Raspail Jean - Pierścień rybaka.pdf

(1011 KB) Pobierz
JEAN RASPAIL
Pierścień Rybaka
(L‘anneau dupecheur)
tłum. Marian Miszalski
Od autora
Książka ta jest rezultatem badań przedsięwziętych bardzo dawno temu.
Wszystkie postacie należące do przeszłości występują pod prawdziwymi nazwiskami. Co do postaci
współczesnych – niektóre, oczywiście, noszą swe prawdziwe nazwiska, niektórym je zmieniłem albo
użyłem tylko inicjałów.
Przytoczone fakty historyczne są zgodne z rzeczywistością.
W tym względzie wyrażam wdzięczność dwóm francuskim pisarzom: Georges’owi Pillementowi i
Christianowi Murciaux; oni wiedzieli wszystko o Piotrze de Lunie, któremu każdy z nich poświęcił
wspaniałą książkę.
Co zaś się tyczy wielkiej schizmy zachodniej – całą swą wdzięczność kieruję do ojca Louisa
Maimbourga SJ. Jego wspaniała praca, opublikowana w 1681 roku – której wydanie oryginalne
mogłem zdobyć dzięki nieocenionemu Pierre’owi Joannonowi – nie ma sobie równej aż do dziś.
Wreszcie winien jestem przyjacielskie podziękowania ojcu C. P. Ch. za jego wielką erudycję oraz
cudowną i gościnną bibliotekę.
Rodez, 1993
Wieczorem, w Boże Narodzenie, niełatwo dostać talerz zupy i kawałek chleba.
Mężczyzna doświadczył już odmowy w kilku barach przy placu Broni, udekorowanych girlandami
lampek elektrycznych. Siadał przy najbardziej odosobnionym, najmniej rzucającym się w oczy
stoliku, kładł przy nogach swój plecak i mówił do podchodzącego kelnera: „Poproszę talerz zupy z
chlebem” – otwierając prawą dłoń z samotną dziesięciofrankówką.
Chleb był, ale tylko w postaci sandwicza i na pewno nie za dziesięć franków.
Mężczyzna upierał się łagodnym tonem, chciałby jednak zjeść coś na gorąco, noc będzie długa. Może
więc kawę?
Nie, kawą głodu się nie zaspokoi… Rogalik? Hot-dog? Za dziesięć franków? Kelner wzruszał
ramionami. Albo szedł do kasy naradzić się szeptem z grubą kasjerką o farbowanych na niebiesko
włosach i fioletowych paznokciach, która rzucała szybkie spojrzenie w stronę przybysza i potrząsała
przecząco głową, z oburzoną miną. Kelner wracał: „Nie obsługujemy…”. Co chciał dopowiedzieć?
Że nie obsługują włóczęgów, żebraków?
Jego wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem mężczyzny, który słuchał go w milczeniu.
„Przykro mi, proszę pana, to niemożliwe” mówił dalej kelner, sam zdziwiony swym tonem, teraz
prawie pełnym szacunku. „Dziękuję panu” odpowiadał mężczyzna przy stoliku. I zabierając swój
plecak, kierował się ku wyjściu, a gruba kasjerka ożywiała się nagle, niezadowolona, wściekła, że
poczuła wyrzuty sumienia, których przedtem nie znała.
Mężczyzna na ogół unikał miast, idąc z wioski do wioski, przez Causses i Cevennes, Levezou,
Aubrac i Albigeois, ufając swej pamięci i zatrzymując się w miejscach, których nazwy znał na
pamięć, nauczywszy się ich od tego, który szedł przed nim.
Czasem odnajdywał znak na starych domach lub budynkach gospodarczych, wyrzeźbiony w kamieniu
w zwyczajowym miejscu, nadgryziony upływem wieków.
Rozgarniał wtedy palcami bluszcz i rozpoznawał dotykiem, równie pewnie jak niewidomy, ów znak,
o którego obecności właściciele domostwa zwykle nie mieli pojęcia i który nie odnosił się już do
niczego ani do nikogo, kto rozumiałby jeszcze jego znaczenie. Tak bardzo zmieniły się czasy.
Wioski się wyludniały, tracąc swych najstarszych mieszkańców.
Drzwi się już nie otwierały, a spoza zamkniętych żaluzji zamieszkanych jeszcze domów dobiegał
metaliczny dźwięk wszechobecnej telewizji, zacierający przeszłość i pamięć wspomnień.
Trzydzieści lat wcześniej mężczyzna z plecakiem łatwo jeszcze znajdował pracę w gospodarstwie
albo w lesie, na dzień, tydzień, miesiąc, zadowalając się siennikiem w ciepłym kącie i talerzem w
końcu stołu, ale już wtedy się nie zdarzało, by powstawano z miejsca na powitanie i nakrywano stół
białym obrusem, jak to czyniono dla innego Benedykta, przed nim, kiedyś, choć i w tamtej epoce było
to jeszcze – czy może już – czymś wyjątkowym.
Z czasem o pracę było coraz trudniej. Ziemia zdradzała wieśniaków, którzy umierali, nie
pozostawiając następców i zabierając pamięć do grobu. Stodoły i szałasy pasterskie, gdzie
znajdował schronienie, pozawalały się, a gdy nawet się zdarzało, że jakiś dom znowu ożywał – to już
za sprawą obcych przybyszów, ignorantów bez duszy i przeszłości. Zamykały się ostatnie oberże,
gdzie na piecu, w rogu, zawsze stała gęsta, dymiąca zupa dla sezonowych robotników, którzy
wędrowali od wsi do wsi, najmując się na dniówki; pełna miska takiej zupy z chlebem, który można
było jeść do sytości, nie kosztowała aż dziesięciu franków. Obecnie mężczyzna z podróżnym
workiem na plecach coraz częściej był skazany na żebractwo. Nie żeby uważał je za coś niegodnego,
wszak biedaczyna z Asyżu czynił tak przez całe życie, ale cierpiał, nie mogąc wyjaśnić –
ponieważ nikt by mu nie uwierzył – że właśnie w imię Boże i w Jego służbie wyciąga proszalnie
dłoń. Pewnego dnia, gdy był bardzo zmęczony, prawie u kresu sił, droga zawiodła go do opactwa
Sainte-Tarcisse, w wapiennych górach Lanhac: był tęgi mróz tego wieczoru, sam środek zimy. Ten
znak wykuto tam bardzo dawno temu, może przed pięciuset lub sześciuset laty, z czasem jednak się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin