ZAJŚCIE Z RUXTONEM
Jestem Indianinem z bitnego szczepu Czarnych Stóp. Ojczyzna moja należy do krain najpiękniejszych na świecie. Są to prerie u podnóży Gór Skalistych, tam gdzie rozcina je granica między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi, prerie niezwykle rozfalowane, jak gdyby twórczy wicher wzburzył morze bujnych traw. Liczne rzeki, spływające ze śnieżnych stoków górskich, wyżłobiły tu głębokie doliny, a w tych dolinach, w gąszczu leśnym roiło się od wszelakiej zwierzyny.
Zwierząt futerkowych, zwłaszcza bobrów, było u nas dawniej tak wiele, że wszystkie sąsiednie szczepy, a więc Kri, Assiniboinowie, Siouxowie, Wrony wkradały się na nasze łowiska i trzeba było staczać z nimi bezustanne walki. Jeszcze gorzej było z białymi łowcami, którzy wdzierali się do nas od przeszło wieku i mieli znakomite strzelby. Ale im wszystkim szczep nasz dawał radę, był natomiast bezsilny wobec innej, zabójczej broni, jaką biały człowiek nam przywlókł: czarna ospa, srożąca się na preriach w 1838 roku, wyniszczyła trzy czwarte naszego szczepu.
Wyszliśmy z tej klęski osłabieni, chociaż nie mniej bitni, może nawet odważniejsi i bardziej nieustępliwi niż poprzednio. Zawzięcie walcząc z sąsiednimi szczepami utrzymywaliśmy nasze bogate łowiska, a zachłanność białego człowieka dawała nam się teraz mniej we znaki. Po prostu żyliśmy na uboczu. Złowieszcze szlaki białego człowieka poszły innymi drogami. Szlaki jego wiodły do krain, gdzie w ziemi znajdowano złoto, więc do Kalifornii, do Colorado, do Wyomingu, do Czarnych Gór. U nas złota nie było. Nie potrzebowaliśmy staczać rozpaczliwych wojen, jak Siouxowie i Szijenowie, nasi sąsiedzi na południu. To oczywiście nie uchroniło nas od losu wszystkich innych Indian: Amerykanie, a nieco później po nich Kanadyjczycy, opanowali prerie i Góry Skaliste zwykłą siłą swej przeważającej stokrotnie liczby i zmusili nas do pójścia na ograniczone tereny tak zwanych rezerwatów. Począwszy mniej więcej od roku 1880 nastała dla nas smutna era białego człowieka, kiedy to wielkie stada bizonów, nasz główny pokarm, stopniały zastraszająco szybko pod strzelbami amerykańskich myśliwych.
Urodziłem się akurat na pograniczu tych dwóch wielkich okresów na preriach, okresu indiańskiego i okresu białego człowieka. Młodość miałem jeszcze niezmiernie szczęśliwą. Wędrowaliśmy wciąż swobodnie po preriach, podniecające utarczki z innymi szczepami dopiero zanikały, a biała ręka jeszcze nie była tak twarda i nie dławiła naszej wolności. W obozach Indian rozlegały się wesołe śpiewy, tańczyli wojownicy, chociaż czuliśmy, że zbliża się do nas nieubłagane przeznaczenie.
Jedno z pierwszych dziecięcych przeżyć, jakie z tych lat pozostaje mi w pamięci, dotyczyło właśnie zagadnienia białego człowieka. Między moim ojcem i moim stryjem, Huczącym Grzmotem, wybuchła głośna sprzeczka. Ostre ich słowa jak gdyby przebudziły mnie do świadomego życia. Siedzieliśmy przy ognisku w obszernym namiocie. Na dworze była wichura; częste jej podmuchy wpadały do środka i szarpały ognisko, aż dym gryzł mnie w oczy. Siedziałem przytulony do boku ojca, który coś głośno prawił ponad moją głową. Naprzeciw nas siedział stryj, Huczący Grzmot, równie rozgniewany jak ojciec. Do dziś pamiętam jego pałające oczy. W namiocie było wiele ludzi.
Wtedy nie rozumiałem dobrze, o co chodziło, i dopiero znacznie później uświadomiłem sobie przyczynę zatargu. Stryj sprzyjał Amerykanom niemal służalczo i córkę swoją chciał oddać za żonę jednemu z nich, handlarzowi Dickowi Ruxtonowi. Ówże Dick przebywał w naszym obozie i miał najgorszą opinię: rozpijał młodych wojowników. Ojciec mój sprzeciwiał się temu małżeństwu, lecz stryj obstawał uparcie przy swoim postanowieniu. Za córkę miał dostać od Ruxtona suty dar w towarach. Stryj wierzył w amerykańską potęgę pieniądza.
— Nie wierz im, bracie — wołał ojciec — nie ufaj im! Wszelkie zło, zatruwające dziś nasze serca, pochodzi od nich. Pamiętaj o straszliwej chorobie w dawnych latach. Zgasiła moc naszego szczepu...
— Ginęli na ospę także wa-szi-czu, biali ludzie! — odparł wyzywającym głosem stryj.
— Biali handlarze wpychają nam wódkę. Każą nam pić do utraty zmysłów. Potem oszukują nas w bezczelny sposób. Twój Dick...
— Bardziej winni są ci, którzy piją, aniżeli ci, którzy wódkę sprzedają! — krzyknął stryj. — Odmawiajcie picia, nie będą wam sprzedawali. A Dick chce słuszną cenę zapłacić za moją Nemissę.
— Chciwość odebrała ci bystry wzrok, bracie. Czy już zapomniałeś o wielkim nieszczęściu naszego obozu? Wtedy dorastaliśmy do wieku wojownika. Czy mam ci przypomnieć zdradziecki napad białych ludzi? Żyliśmy z nimi w zgodzie, nie było wojny, nie było zwady. Żołnierze przyjechali do naszego obozu. Bez przyczyny, znienacka zaczęli mordować naszych bezbronnych wojowników, starców, kobiety. Zginął nasz najmłodszy brat, a miał wtedy sześć lat. Zginął nasz kuzyn, Wędrujący Wilk. Zginęła jego matka. Takiej rzezi nie zapomina, kto ma rozum i wątrobę.
— To głupstwo odgrzebywać dawne wypadki. Działy siękilkanaście „wielkich słońc" temu.
— Mylisz się! Kilkanaście lat nie potrafi zatrzeć pamięci!...Przed namiotem rozległy się ochrypłe wołania i wszyscy
przy ognisku umilkli. Poznali głos Dicka Ruxtona. Handlarz gwałtownym ruchem rozwarł wejście do namiotu i wkroczył do środka. Stanął osłupiały na widok tylu zebranych. Niepewnie chwiał się na rozstawionych nogach, w ręku trzymał butelkę. Wodził dokoła pijanym wzrokiem; gburowaty śmiech wydarł mu się z gardła.
— Weil, wszyscy krewni z pomiotu mej czerwonej narzeczonej są w jednej kupie.
Przystąpił do mego ojca, siedzącego najbliżej wejścia, i przytknął mu butelkę nakazując:
— Pij, szwagrze!
Ojciec odsunął łagodnie jego* rękę:
— Nie piję, dziękuję.
— Pij!! — wrzasnął Amerykanin i chciał wlać wódkę przemocą do ust.
Wtedy ojciec wytrącił mu z dłoni butelkę, która zatoczyła łuk w powietrzu i padła gdzieś w szary kąt namiotu.
— Goddam you! — zapienił się Ruxton, gwałtownym ruchem dobywając zza pasa rewolwer. Lecz zanim skierował brońna ojca, doskoczyło do niego kilku wojowników i obezwładniłogo. Powstał zgiełk. Przyjaciele ojca chcieli Ruxtona zabić, leczzwolennicy stryja zasłonili go swymi ciałami.
Jak wielu Amerykanów na preriach, Ruxton miał twarz zarośniętą bujną brodą aż po uszy. Wydawał mi się uosobieniem odrażającej brzydoty, jakimś upiorem. Indianie nie mają zarostu na twarzy. Podczas szamotania się brodacz ryczał z wściekłości i był bardziej podobny do złego ducha niż do człowieka. I to był rzeczywiście nasz zły duch.
Wszyscy zerwali się i biegli to tu, to tam, tylko ja jeden pozostałem przy ognisku, zdrętwiały z przerażenia. Widziałem dwie grupy, rzucające sobie wrogie słowa. Kłótnia napędziła mi wielkiego strachu, jak gdyby dziecięcy instynkt wyczu-
12
wał tragedię, zagrażającą istnieniu szczepu: rozłam na dwa obozy.
Dick Ruxton nie był jedynym Amerykaninem w naszym obozie. Miał ze sobą kilku uzbrojonych po zęby towarzyszy. W kilka godzin później, o świcie, ludzie ci wykradli Nemissę, podobno za jej zgodą, j na, rączych koniach wymknęli się z obozu. Nie wiem, czy ich ścigano. Po kilku tygodniach dziewczyna wróciła do nas przygnębiona i pełna wstydu. Ruxton porzucił ją. U Indian Wron, naszych zaciekłych wrogów, znalazł inną dziewczynę i wziął ją za żonę.
ROZBRAT W RODZIE
Jto tym wydarzeniu zapadłem znowu w dziecięcą nieświadomość i nie pamiętam, co się działo w następnych miesiącach. Pewnego dnia przebudziłem. się z dziwnym uczuciem. Znalazłem się w powietrzu. Spadałem z konia. Nie wiedziałem nic o tym, że siedziałem na jego grzbiecie, że mnie tam posadzono. Natomiast miałem świadomość tego, jak leciałem w powietrzu, jak uderzyłem o ziemię i leżałem na plecach podziwiając czarne plamy na białym brzuchu wierzchowca. Doskoczył do mniej mój starszy brat, Mocny Głos, i silnymi rękoma wyciągnął mnie spod konia łając:
— Co to? Siedź mocno na koniu! Jeśli jeszcze nie umiesz jeździć konno, dostaniesz fatałaszki dziewczęce i wychowamy ciebie na babę...
Od tego czasu uświadamiałem sobie więcej wypadków dziejących się dokoła mnie. A koń, chociażby najbardziej naro-wisty, tak łatwo mnie nie zwali ze swego grzbietu.
W owym okresie wciąż jeszcze wędrowaliśmy po preriach jak za dawnych dni. Przestrzeń, nieskończona przestrzeń była
14
nym przyjacielem był Pononka, olbrzymi brytan ze znaczną domieszką krwi leśnego wilka. Gdy dokuczał nam coraz dotkliwszy głód, jedliśmy psy. Nadszedł dzień, kiedy ofiarą miał paść i Pononka, ale temu sprzeciwiłem się z całą gwałtownością.
— Bizonku — przedkładała im matka — on musi zginąć, żeby ratować nas, ludzi.
— Nie musi zginąć, nie może zginąć! — wrzeszczałem podobno. — Niech ginie cały świat, nie psy. Mój Pononka nie zginie!...
I nie zginął. Tak gorąco błagałem i zaklinałem, tak rzucałem się jak nieprzytomny, że oniemiali ludzie patrzeli na mnie z trwogą i Pononce darowali życie.
Wykorzystując nasz głód rząd amerykański nasyłał nam agentów z żądaniem, byśmy „sprzedali" im nasze tereny, porzucili swobodne życie wędrówek i poddali się jego władzy, za co mieliśmy w rezerwacie dostawać pokarm za darmo. Znając smutny los szczepów południowych nie ulegliśmy wtedy tym namowom, gdyż mieliśmy jeszcze nadzieję, że zdołamy utrzymać z polowania1.
Pomimo skłębiających się nad nami chmur, życie miało,
1 Po wytępieniu przez europejskich kolonizatorów w ciągu dwóch wieków większości Indian, żyjących na wschód od Missisipi, rząd Stanów Zjednoczonych postanowi w 1825 roku wyrzucić wszystkie pozostałe niedob-itki poza Missisipi, na zachód od tej rzeki. Stworzył tam tzw Terytorium Indiańskie w dorzeczu rzeki Arkanas. W następnych latach przesiedlano Indian w tak brutalny, nieludzki sposób, że wielu z nich ginęło podczas transportu. I tak z 14 000 wygnanych Czerokezów, Indian pokojowo usposobionych, 4 000 skonało po drodze z wyczerpania Samo Terytorium Indiańskie ulegało co pewien czas uszczupleniu na rzecz amerykańskich osadników, zajmujących bezprawnie najżyźniej-sze jego grunty i pastwiska. W końcu zamienono je na jeden ze stanów — Oklahoma — ze szkodą dla praw Indian, wobec przewagi ludności białej.
Dla Indian, żyjących na preriach i w Górach Skalistych, utworzono szereg rezerwatów w różnych częściach Stanów Zjednoczonych i Kanady. Tereny te nie obejmowały nawet dziesiątej części pierwotnego obszaru, posiadanego przez szczepy w okresie ich niepodległości. W zamian za utratę wolności i ziemi przyrzeczono Indianom utrzymanie oraz życzliwe wprowadzenie ich na ścieżkę cywilizacji białego człowieka. Amerykańskie rezerwaty Indian stały się żerowiskiem dla różnych oficjalnych i nieoficjalnych aferzystów, oszukujących swych podopiecznych na każdym kroku. Podczas gdy małe i wielkie hieny okra-
2 Mały Bizon
17
zwłaszcza dla nas, dzieci, wciąż nieodparty powab. Nie spuszczaliśmy nosa na kwintę. Od pokoleń otrzaskani z niebezpieczeństwem wszelkiego rodzaju, nie wyrzekaliśmy się i teraz radości ani słońca, ani tańców. My, chłopcy, ogromnie cieszyliśmy się z odejścia długiej zimy, zwłaszcza gdy pierwsze objawy na niebie zwiastowały wiosnę. Zorza polarna puszczała w górę swe niebieskie promienie, a nocami słychać było gęganie dzikich gęsi, lecących do rozlewisk północy. Znaliśmy urzekającą wymowę tych znaków: niedługo rodzice nasi zwiną namioty i rozpocznie się używanie największej rozkoszy Indianina, wędrówki po słonecznych preriach północnego zachodu.
Ostatniej nocy w obozie zimowym przed wielkim wymarszem na prerie odbywał się taniec wojenny. Był to doniosły obrzęd. Tej nocy nikt nie spał oprócz nas, dzieci. Ale i nam pozwolono długo przyglądać się uroczystości. Tańczyli wszyscy dorośli mężczyźni, a było ich w naszej grupie przeszło stu. Zaraz po wieczerzy ojcowie, odziani tylko w przepaski biodrowe, malowali swe ciała wieloma barwami, matki trefiły sobie włosy i ubierały się w najlepszą odzież ze skóry jeleniej. Równie strojnie przyodziewano nas, dzieci, i nie sprzeciwiano się, gdy farbowaliśmy sobie twarze. Ów taniec miał w naszym życiu zbiorowym wyjątkowe znaczenie. Był podziękowaniem Wielkiemu Duchowi za szczęśliwe przeżycie zimy i był prośbą o tchnienie w nas męstwa na przyszłość, gdyby niespokojne lato zgotować nam miało jakieś wypadki lub walki.
Cztery grzmiące na całą dolinę uderzenia wielkiego bębna czarownika oznajmiły początek uroczystości. Po tym wstępie odezwały się inne bębny, mniejsze, i podjęły regularny rytm
dały Indian z tego, co im się należało od państwa — z góry, ze sfer rządowych Waszyngtonu, szła najzgubniejsza, antyhumanitarna polityka rasowego uprzedzenia.
Dopiero usilna walka kół postępowych w Stanach Zjednoczonych spowodowała po pierwszej wojnie światowej pewną zmianę tej polityki. Nie mogło to już oczywiście naprawić wszystkich szkód wyrządzonych Indianom. Drukowane w tych czasach dzieła niektórych Amerykanów — uczciwych badaczy Indian i ich historii, jak Gordona Mac Gregora, Clarka Wisslera, Johna Colliera — obnażają całe haniebne barbarzyństwo polityki szerzenia „cywilizacji" wśród indiańskich szczepów w Stanach Zjednoczonych.
18
tańca, a śpiewacy zanucili władczą, żałosną pieśń. Do głównego namiotu zapchanego do połowy ludźmi, wbiegli w podskokach tancerze. Groźnie pomrukując, powoli okrążali rozpalone pośrodku ognisko. Ich umiarkowane z początku ruchy wnet nabrały gwałtowności w takt coraz burzliwszego śpiewu i bicia w bębny, aż rozpętały się w szaloną furię. Taniec wyrażał za-palczywość walczących wojowników. Z ust tancerzy wydzierały się okrzyki wojenne. Zęby świeciły niesamowicie w blasku ogniska, oczy tryskały żądzą walki. Ze wzrokiem utkwionym w ciemną dal ponad głowami zgromadzonych, zapatrzyli się w niezgłębione otchłanie owych mitów i baśni, z jakich rodził się srogi duch tańca wojennego.
Taniec przenikał do krwi każdego Indianina. Nawet my, bąki, drżeliśmy z podniecenia i chciało nam się krzyczeć i tańczyć razem z naszymi ojcami. Tancerze odbijali się wysoko od ziemi i śpiewali:
— Niech zwycięstwo biegnie przed naszą ścieżką, niech towarzyszy naszej broni. Niech wróg śpi długo i snem twardym! ...
Wojownicy rzucali w górę kawałki drewna i chwytali je na ostrze włóczni wykrzykując:
— To samo stanie się z naszymi wrogami. Nadziejemy ichjak wiązkę chrustu. Rozbijemy jak nędzne próchno!...
Tej nocy zaszło zatrważające zdarzenie. Ktoś zauważył, że nie wszyscy z naszego obozu brali udział w ceremonialnym tańcu. Stryj Huczący Grzmot i kilku innych wojowników uchyliło się od tej szczepowej powinności i w ogóle nie przyszło. Takie wywołało to zgorszenie, że uroczystość natychmiast przerwano. Wszyscy byli jak porażeni. Cisza zaległa obrzędowy namiot.
— Huczący Grzmocie! — krzyknął na cały głos wódz naszego obozu.
Był to Krocząca Dusza, młody stosunkowo wojownik, którego męstwo w kilku potyczkach z wrogimi szczepami, a przede wszystkim rozsądne wypowiedzi na naradach wyniosły na, czoło naszej grupy.
2* "^^^C ^
Stryja nie było w pobliżu, lecz wyszukano go wśród namiotów i przyprowadzono. Gdy stanął w świetle ogniska, miał buńczuczną minę i dziwaczne iskry w oczach, jakby pod wpływem alkoholu.
— Czego chcecie? — odezwał się wyzywająco.
— Czyś niespełna rozumu? Zadajesz takie pytanie? Wiesz, o co chodzi! — zawołał do niego Krocząca Dusza.
— Czemu tak krzyczysz? Czego chcecie ode mnie?
— Nie było nigdy wypadku, żeby ktokolwiek usunął się od udziału w tańcu wojennym przed wymarszem z. obozu zimowego.
— A teraz macie ten wypadek ze mną!...
—...
maryla_walczynska