Autor: Jacek L. Komuda
Tytul: TAK DALEKO DO NIEBA
Z "NF" 6/97
Ilustracje poetyckie:
Francois Villon "Wielki Testament"
Sebastian Klonowic "Worek Judaszowy"
W mroku przemykały dwie postacie, oświetlając drogę
czerwoną latarnią. Rubinowy poblask wydobywał z ciemności
zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i płaskorzeźbami
zdawały się poruszać, jakby życie wstępowało w kamień pod
wpływem purpurowej poświaty. Wygasłe, pomarszczone twarze
ściągały wargi ukazując kły. Wężowe smoki i nagrobne
bazyliszki wiły się na kamiennych obramowaniach płyt, chcąc
odstraszyć śmiałków, którzy naruszali spokój umarłych. Lecz
gdy krąg światła przesuwał się poza tablice, wrażenie
utajonego życia mijało. Pozostawały czarne prostopadłościany
w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawały się w
tej poświacie bezbronne i skarlałe.
Borest kroczył przodem utykając na lewą nogę. Dla niego
to nie była pierwszyzna. Jednak przemykający pomiędzy
mogiłami Lionel czuł chłód chwytający za gardło. Bał się.
Lionel był karłem, miał krzywe, krótkie nogi, więc by
nadążyć za towarzyszem, niemal biegł, skakał i kołysał
się. W dodatku przyginał go do ziemi ciężar zawiniętych w
płachtę narzędzi.
Borest zatrzymał się nagle, karzeł niemal wpadł na niego.
Przewodnik nasłuchiwał chwilę, a potem niby skradający się
ryś, zdecydowanie i miękko zarazem skręcił w prawo. Z
ciemności wyłonił się niewyraźny kształt nagrobka. Małą
mogiłę usypano niedawno, świeżą ziemię grobu pokrywał szron.
- Jest - mruknął Borest. - Mały, szykuj łopaty!
Karzeł rzucił płachtę na ziemię, chwycił róg materiału i
szarpnął, wywalając zawartość na trawę. Oskardy zalśniły w
świetle księżyca. Borest rozłożył płachtę tuż obok.
- Doktor Agryppa będzie piłował kości, ile tylko dusza
zapragnie - mruknął cicho. - I to jakiejś młódki. Rarytas...
- Długo tu leży? - spytał cicho Lionel. - A niech to jasny
szlag! Dawno się nie czułem jak dzisiaj.
- Dobra, dobywamy twardziela - mruknął Borest w żargonie
miejskich cmentarnych hien. - Bierz tam, od głowy.
Gdy Borest wbił łopatę w grób, Lionel rozejrzał się.
Odgłos rozszedł się echem po wszystkich podziemnych kryptach
i katakumbach nekropolii. Borest nie rozglądał się.
Pracował, dysząc ciężko. Śpieszył się; ziemię z grobu
wyrzucał na płachtę materiału. Nie powinni zostawić po
sobie żadnych śladów.
Kopali długo. Lionel nie czuł już potu ściekającego spod
nasuniętego na oczy kaptura. Wpatrywał się w ziemię,
czekając na chwilę, w której usłyszy łomot żelaza o
drewniane wieko trumny. Wręcz modlił się, aby nastąpiło to
jak najszybciej. Ale gdy łopata Boresta w końcu uderzyła w
coś, co odpowiedziało słabym stukotem, poczuł dreszcz
przerażenia. Cmentarz wokół był tak ponury. Milczące,
oszronione drzewa i groby przyglądały im się ze wszystkich
stron. Ich cienie, przeplatane pasmami księżycowego światła,
dzieliły ziemię na szeregi czarnych i szarych plam.
Borest odgarnął łopatą wilgotną ziemię z dwóch pierścieni
zamocowanych na wieku trumny. Podniósł grubą, konopną linę
i przełożył przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i
chwycili końce sznura. Coś zatrzeszczało cicho, gdy
poruszyli skrzynię. Była cięższa i bardziej masywna niż się
spodziewali. Minęła długa chwila, nim spoczęła na stercie
piasku. Dębowa, solidna trumna z mosiężnymi okuciami w
kształcie gryfów i orłów wyglądała złowieszczo. Lionel
rozejrzał się niespokojnie. Wydało mu się, że krzaki przy
ścieżce, którą przyszli, nie stoją tak, jak powinny. Jak
stały za dnia. Albo zbliżyły się do siebie, albo było ich
więcej.
- Borest! - wykrztusił. - Co my... Co my robimy?
- Przestań ględzić. Chędożyłeś już przednich twardzieli!
Dobędziemy i tego.
- Tej - szepnął Lionel. - Młodo skończyła.
- Arystokratka, psia ją mać! - Borest wbił łom w
szczelinę między wiekiem a podstawą trumny. - Chyba sama
się wykończyła, czy jak.
Karzeł przygryzł wargi. Dostrzegł, że i po wysuszonej,
pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Boresta spływają
grube krople potu. Rabuś schylił się, jego wielka,
pozbawiona włosów i brwi głowa wychyliła się z kaptura. Z
całej siły podważył łomem wieko. Rozległ się cichy trzask
pękającego drewna. Lionel poczuł dreszcze.
Wbił oczy w wieko, czekając na to, co miało się spodeń
wyłonić. Borest odrzucił w bok pokrywę.
Nic się nie stało. Zmarła leżała cicho, spokojnie, z
twarzą okrytą białym welonem i jasnymi włosami rozrzuconymi
wokół głowy. Przez ciemną tkaninę Lionel widział śmiertelną
bladość jej lica. Ręce skrzyżowane miała na piersiach... Te
piersi - wyobrażał je sobie, choć nigdy ich nie oglądał -
powinny być duże, pełne kobiecego powabu, pod tkaniną
musiały kryć ciemne sutki, wznoszące się stromo nad płaskim
brzuchem i smukłą talią... Lionel patrzył uważnie. Zwykle
pragnął kobiet wydobywanych z tych starych trumien. Wiedział
dobrze, że ze swoim pokracznym ciałem nie ma co marzyć
nawet o najgorszych z miejskich dziwek, więc zamiast żywych
miał zmarłe. Były lepsze. Mógł robić z nimi to, co chciał.
Ale ta... Z nią było inaczej. Często razem z Borestem
gwałcili martwe ciała, lecz teraz nie czuł pożądania.
- No i co... Martwa. Arystokratka. - mruknął Borest. -
Dziwne, że pochowali ją w trumnie. No, wsadzamy ją do worka
i spływka!
Lionel spojrzał na piękną, bladą twarz zmarłej. Nie
naznaczył jej jeszcze rozkład... Ręce kobiety wyciągnięte
wzdłuż tułowia były szczupłe i smukłe. Wzdłuż tułowia...
Coś tu nie pasowało...
- Borest! - wykrzyknął. - Ty stary durniu!
- Co tam mamroczesz? - mruknął opryszek. Pochylił się nad
leżącą, a wtedy karzeł zrozumiał. Te dłonie... Te martwe
dłonie nie powinny, nie mogły same znaleźć się po obu
stronach ciała, skoro wcześniej spoczywały na piersiach.
- Co się... - zaczął Borest. Niespodziewanie w oczach
zmarłej zabłysły dwa ogniki białego światła. Lionel
odskoczył dalej, a z martwego ciała wzbiły się w górę białe
płomienie.
- Pali!!! Pali mnie! - zawył Borest. Biały niby rozgrzane
żelazo płomień spowił jego postać. Płaszcz i wytarty kubrak
zajęły się w jednej chwili jasnym ogniem. Lionel krzyknął.
Oślepiony, skoczył za najbliższy nagrobek. Potem wyjrzał,
osłaniając twarz dłońmi.
Borest płonął. Z ciała, z ubrania, wydobywały się
poskręcane języki białego ognia. Rabuś nie krzyczał.
Lionel czuł mdlący swąd palącego się mięsa. Borest padł na
kolana, a wówczas karzeł odwrócił się i począł biec.
Pędził co tchu potykając się o nagrobki, wpadając na
kamienne płyty i tablice. Z tyłu za sobą usłyszał jeszcze
cichy szum, ale wtedy dopadł już bramy cmentarza i
przemknąwszy przez ciemną czeluść, puścił się pędem w dół
uliczki.
W cuchnącej stęchłym piwem i zmurszałym drewnem gospodzie
"U Matjasza" nie było tej nocy wielu gości. Oczywiście
gospoda nie świeciła pustkami. Dla samego Matjasza
bynajmniej pusta nie była, bowiem w szynku zebrali się tej
nocy najwięksi łotrowie z Rienn. Dziwki i ich kawalerowie,
hultaje, oczajdusze, świętokradcy i cmentarni rabusie. Przy
starych, zalanych winem stołach rodziły się plany przyszłych
występków, wszystkich włamań, kradzieży, napadów.
Główną osobą w towarzystwie była okazała postać. Na
stole, pogwizdując beztrosko, siedział pucołowaty grubasek w
porwanym kubraku. Jego rumiana, poznaczona bliznami twarz
wyglądała jeszcze młodo, choć oszpecona była opuchlizną i
czerwona z pijaństwa. Gdy rabuś gwizdał, spoza jego warg
ukazywały się połamane, żółte zęby. Kiedy odrzucał z czoła
rzadkie włosy, odsłaniał czerwonawe blizny, jakby po dawnym,
źle zagojonym poparzeniu. Znudzony bezczynnym siedzeniem
sięgnął po leżącą na stole lutnię i uderzył w struny.
Brzdąkał dość udanie i w gwar rozmów, w pijackie chrapanie
śpiącego pod stołem brodatego rzezimieszka wdarły się nagle
słowa piosenki:
Przyszedł do mnie łotr w żupanie podartym
Ojca nie miał jako żyw, jest własnym bękartem
Kędy służył - kijem dawano mu myto
Jego matkę dwa razy u pręgierza bito
Wychowanie takie miał, jako się urodził
Wszystko w browarze legał albo dziady wodził
Ukradłszy kęs rzemiosła, wędruje po światu
Nie godzien tylko wisieć albo oddan katu.
- Przestałbyś muzykować, Villon - odezwał się starszy
mężczyzna w koronkowym żabocie pod szyją, z resztkami włosów
przyklepanymi do pomarszczonej czaszki. - O sobie samym
śpiewasz? Przecie twoja matka była kurwą, nie?!
- Od mojej matki to ty się odwal, Sporton. W końcu nie
spuściła mnie do rzeki.
- Co i gorzej, gdyż złodziej z ciebie żaden, Villon -
stary podniósł do twarzy prawą rękę. Zamiast dłoni, uciętej
za kradzież, gdy miał dziesięć lat, widniał szeroki, ostry
hak. Dlatego wszyscy rabusie z Rienn zwali Jeana Sportona po
prostu Hakiem. - Spartolić robotę. Miałeś taki dom do
ochędożenia...
- Myślałem, że straż nadeszła. Miałem czekać, aż wielebny
kat Piotrek Kręcikoło mi poświeci? Ty byś może stał i
czekał, aż cię przydybią głąby?!
Hak uśmiechnął się chytrze. Jego małe przekrwione oczka
patrzyły uważnie na młodego rzezimieszka. Villon spojrzał na
Carnasa i Hansa. Sporton zaczynał go denerwować. Po raz
kolejny w ciągu ostatnich dni. Tak... Czy aby nie próbował
podważyć jego pozycji w towarzystwie? Może powinien z nim
skończyć? Odruchowo dotknął rękojeści tkwiącego za pasem
sztyletu. Mógł poczekać, rozprawić się z Hakiem choćby za
tydzień. A może zresztą tamten miał rację? Ostatnia robota
poszła fatalnie. Nie dość, że nie obrobili domu bogatego
kupca, to jeszcze Villon stojąc na lipie narobił rabanu,
myśląc, że nadchodzi straż miejska. Uciekali jak ostatni
głupcy. I pomyśleć, że tak naprawdę usłyszał tylko kilku
spóźnionych tragarzy. Wprawdzie wcześniej popili tęgo u
Matjasza, ale do tej pory nie mógł darować sobie błędu.
Cholerny świat - pomyślał - znowu będą trupy. Ale z Hakiem
mogła być trudna sprawa... Myśląc o tym wszystkim zapragnął
wyjść na świeże powietrze. Opuścić cuchnącą norę, wzbić się
gdzieś, dać sobie spokój z życiem. Ostatniego człowieka
zabił trzy miesiące temu. To było na rynku, w awanturze.
Teraz znowu szykowała się rzeźnia.
Od życia się nie ucieknie - przemknęło przez głowę
Villona. - Trzeba przyjąć je takim, jakim jest. Wspomniał
swoją jedyną próbę opuszczenia tego padołu, kiedy był
jeszcze chłopcem. Stary strych, konopna pętla i chybocący
stołek. Nie był dobrym katem dla siebie. Odratowali go bez
trudu. Potem matka żałowała, że to zrobili. Miała gębę
więcej do wykarmienia.
Ktoś ciągnął Villona za rękaw. Otworzył oczy. Obok niego
stał stary Matjasz.
- Co, już skończyliście? Chyba jest warta tych pięciu
rojali?
- Dość świeża jak na kurwę. Chodź ze mną do sieni.
- A co jest?
- Nie wiem - szepnął Matjasz. - Lionel przyszedł. Płacze.
- Carnas - szepnął Villon w stronę siedzącego nie opodal
młodego złoczyńcy o śniadej, cygańskiej cerze - chodź ze
mną.
Młody rzezimieszek błysnął w uśmiechu białymi zębami.
Villon był go całkowicie pewien. Carnas nie cierpiał Haka.
Przy tym był dobrze wprawiony w walce na sztylety.
Bez słów podążyli za oberżystą. Matjasz wprowadził ich do
mrocznej sieni. Cuchnęło stęchlizną i wilgocią. W słabym
blasku przesączającym się z głównej izby Villon dostrzegł
postrzępiony, skulony łachman na ławie w kącie. Potem
usłyszał szloch. Kłąb szmat poruszył się ukazując bladą
twarz. Coś mokrego skapnęło na stare deski podłogi.
- Lionel? - Villon przyjrzał się uważniej pokracznemu
karłowi. - Co się dzieje?
- Boresta zabili... - wyszlochał kaleka.
Carnas wypuścił z sykiem powietrze. Villon poruszył się
niespokojnie.
- Coście robili? Chędożyliście trupy?!
- Jak co tydzień - wyjęczał Lionel. - Villon.
Otworzyliśmy rympel. Znaczy się trumnę po waszemu. Mieliśmy
dobyć twardziela... A ona... martwa, sztywna znaczy, jak nie
wybuchła płomieniami. I Boresta, Boresta... spaliło.
Villon obejrzał się na Carnasa. Tamten położył dłoń na
rękojeściach sztyletów.
- Borest był dobry złodziej - mruknął. - Nie raz stawiał.
Nie można ostawić tak przyjaciela.
- To i nie ostawim, cholera! Lionel, co się stało?
Kogoście dobywali? Mówże jaśniej.
- Arystokratkę... Odwaliliśmy wieko, a potem... Ona
otworzyła oczy. W nich - sapnął i rozłożył bezradnie ręce -
w nich były płomienie.
- Cholera by wzięła - powiedział cicho Villon. Boresta
znał od paru lat. Nie pochwalał jego procederu, ale tamten
był mimo wszystko dobrym kompanem. Często musiał wysłuchiwać
jego zwierzeń. Prawda, że potem chciało mu się od nich
rzygać, lecz Borest płacił bez szemrania za obydwu. Więc
czuł jakby dług wdzięczności.
- Nie chce mi się wierzyć. Umrzyki nie stają w
płomieniach. Może trafiliście na upiora?
- To nie mógł być upiór - upierał się Lionel. -
Sprawdzaliśmy. To nie martwy. Tylko coś innego.
- Ale co? Martwa dziewka zaczyna się palić, ni stąd ni
zowąd?
- Villon, to nie były zwykłe płomienie. Ja nie widziałem
ziemskiego ognia. Villon, myślże rozumniej. Przecie nie
zwariowałem.
Grubawy łotr milczał. Karzeł wpatrywał się weń z mocą,
trudno było nie uwierzyć w jego słowa.
- Wiesz co, idź się napij - mruknął do Lionela. - I nie
myśl o tym.
- Ona go spaliła. Villon, poradź coś. Przecie lubisz
zagadki.
- Poszedł won!... Carnas!
- Jestem.
- Wypytaj, kto leżał w grobie. Ciekawa sprawa. Co ty
myślisz?
- Nie wiem. Niczego takiego nigdy nie widziałem.
- Tym lepiej. Idź z nim - wskazał izbę ruchem głowy. -
Spotkamy się wieczorem.
- A ty?
- Ja jeszcze gdzieś zajrzę.
Carnas ulotnił się. Villon wyszedł z sieni, pchnął
niewielkie drzwiczki za kontuarem gospody, pochylił głowę
przechodząc przez próg. Ogarnął jednym spojrzeniem izbę
oświetloną wątłym światłem kaganka i siedzącą na
rozgrzebanym łożu kobietę. Była jeszcze młoda, nawet ładna.
Miała regularne rysy, długie, jasne włosy i wciąż niewinne
spojrzenie. Niezła dziewka - przemknęło mu przez głowę.
Naprawdę mogła zrobić karierę jako ulicznica.
- Zbieraj się.
W milczeniu zakryła nagie piersi koszulą. Villon zauważył
w jej oczach łzy.
- Co jest, Margot?!
- Dlaczego - spytała cicho - dlaczego ty mi kazałeś... z
Matjaszem?
- Zamknij gębę, głupia dziwko - mruknął zezłoszczony. -
Muszę wyjść. Zobaczymy się wieczorem.
- Dokąd idziesz? Nie chcę, żebyś mnie tak zostawiał.
Villon poczuł narastającą złość. Wszystko było tego
wieczora nie tak. Chwycił dziewczynę za jasne włosy i
uderzył w twarz. Jęknęła, wyrwała się, przycisnęła głowę do
ściany.
- Masz mnie słuchać, głupia - wycedził przez zęby. -
A jak do wieczora nie zobaczę paru dukatów, tak obiję ci
śliczną twarzyczkę, że będziesz straszyć staruchów w
bramach.
- Villon - jęknęła cicho - Villon, ja... - Chciała się
zerwać z legowiska ku niemu, ale odepchnął ją mocno i ruszył
do wyjścia.
- Masz się przespać z Alfredem! - rzucił przez ramię. -
Da ci za to dwa rojale.
- Villon! Villon! - krzyknęła, ale już jej nie słyszał.
Wyszedł z izby, skinął Carnasowi, a potem ruszył do drzwi.
Na progu zaśpiewał znowu:
Gdy w łoże wróci moja kurwa bez szeląga
Z wciekłości zbiera mnie szaleństwo czyste
Chwytam za kiecki, sam chwytam się drąga
Wołam, że przechlam jej szmaty do nitki
Aż ona na to - ha, ścierwo sobacze!
Krzyczy, przeklina, pod boki się bierze
Że mi tknąć nie da. Wówczas siniec brzydki
Na gębie pięścią sumiennie jej znaczę
W burdelu, kędy mamy zacne łoże!
Gdy Villon wychodził z szynku, był świt. Obwieszczany
turkotem ciężkich, wyładowanych towarami wozów zmierzających
na targ. Rozpoczynany hałasem otwieranych, przegniłych
okiennic i dębowych wrót. Na wąskie, cuchnące błotem i
łajnem ulice Rienn wylegał obdarty, wygłodzony, hałaśliwy i
swarliwy tłum. Przekupnie i kupujący, tragarze i robotnicy,
sprzedawcy trutki na szczury i podmiejscy chłopi. Miejskie
kurwy i szlachetne panny, czeladnicy i mularze, strażnicy i
stajenni, poganiacze mułów, drobni kupcy, żebracy i szelmy,
złodzieje i paserzy... Potężny kołowrót rozpoczynał nowy,
kolejny obrót, jak było od niepamiętnych lat. Po
dziesiątkach zim i wiosen, po jesieniach takich jak ta,
wypluwał z siebie zniszczone, złachmanione istnienia -
żebraków, kaleki, zgrzybiałych starców żyjących na łasce
synów i córek. Takich jak ci, którzy siedzieli pod ścianami
domów wyciągając rękę po wsparcie. Złodziei i morderców. I
małe dzieci, które dorastały i włączały się w to od nowa.
Choć w górze chłodny, jesienny wiatr pędził kłęby chmur,
w wąskiej ulicy pomiędzy dwoma ścianami domostw, w przesmyku
wyznaczonym linią stromych, opatrzonych sterczynami dachów,
panowała duchota. Villon szedł szybko poprzez tłum. W
ostatniej chwili uskoczył przed rozpędzonym wozem i uniknął
świszczącego rzemienia, jakim zamachnął się woźnica.
Nastąpił na nogę starej jędzy dźwigającej zatłuszczony
tobołek, odskoczył przed jej zakrzywionymi pazurami. Z
lubością wsłuchał się w potok przekleństw dobywający się z
ust staruchy. Był u siebie, był w mieście, tchnącym wonią
rozkładających się murów i zbutwiałego drewna, smrodem
odchodów i gnijących w nich ludzkich wraków. Czasami aż
podskakiwał, ciesząc się ze wszystkiego. Z tego, że żył,
czuł i widział wszystko dokoła. Przyglądał się tłumom. ...
Gerontikon