Leopold Tyrmand - Gorzki smak czekolady Lukullus.pdf

(1345 KB) Pobierz
Leopold Tyrmand
Gorzki smak czekolady Lucullus
Chwila zwierzeń autora, czyli przedmowa
Wybitny znawca przedmów – Kubuś Puchatek doszedł niegdyś do wniosku, że nieduża
przedmowa winna zwać się przedmówką, zaś przedmówka i wymówka to w gruncie rzeczy jedno
i to samo. W stwierdzeniu tym tkwi mądrość równie potężna, jak prosta; taka sama zresztą, jaka
nasycała wszystkie Wielkie Myśli o Niczym znakomitego pluszowego filozofa. Zbrojny w tę
prawdę postanowiłem niczego nie owijać w bawełnę i ominąć zdradzieckie rafy zawoalowanych
wymówek, które w końcu i tak zawsze rozpozna czytelnik – ten nieugięty i doświadczony
nawigator wśród oceanu słów. Dlatego nazwałem mą przedmowę chwilą zwierzeń.
W zwierzeniach łatwiej jest wsączać krople żywych, kolorowych uczuć, a ja przyznać muszę, że
tomik ten bardzo mi jest drogi. Opowiadanie „Niedziela w Stavanger” stanowi właściwie
pierwszy twór mego ołówka. To dziwne zdanie wymaga wyjaśnienia: otóż jako dziennikarz
zawsze używałem maszyny do pisania i po ołówek sięgnąłem dopiero wtedy, gdy po moją osobę
sięgnął bies beletrystyki. Przez młodość, powiedzmy to sobie otwarcie, bynajmniej nie tęskniłem
do pisania. Żywiłem wręcz głębokie przekonanie, że na pisanie szkoda czasu, że należy żyć
szybko, różnorako i nigdy nie zamykać oczu, nawet wobec błysków eksplozji i dławiącego lęku;
wyznać też muszę, iż często w czasie owej młodości robiło się różne rzeczy dlatego tylko, aby
ładnie potem wyglądały zanotowane w pamięci lub na papierze. W ten sposób, z zapisywanych na
gorąco wspomnień dnia wczorajszego, zaczęta została jeszcze w czasie wojny niezdarna, na poły
dziennikarska, na pół pamiętnikowa „Niedziela w Stavanger”.
Jesienią 1946 roku „Przekrój”, najpoczytniejszy wówczas magazyn literacki Europy
Środkowej, wydrukował „Niedzielę w Stavanger”, opatrzywszy ją ilustracjami. Gdy ujrzałem
prawdziwe zdarzenia, odbite w artystycznym zwierciadle graficznej fikcji, demon beletrystyki
opętał mnie na krótko bez reszty. Usiadłem i napisałem „Hotel Ansgar” – równie niezręczny
i pełen ukochanych wspomnień jak jego pierworodna siostra „Niedziela”. Po czym wróciłem na
długie łata do dziennikarstwa i publicystyki – mego właściwego zawodu. W gęstwie tych długich
lat ulegałem jeszcze parę razy rzeczonemu szatanowi, który już tylko korzystał z chwili rzewnej
słabości dla umykających w tył wspomnień młodzieńczego wieku. Sięgałem wtedy po ołówek
i spisywałem „Kajaluka” czy „Tübingen ma białe kominy”. Były to jednak sięgnięcia
fragmentaryczne, przypominające lekkie sentymentalne grypy, nietrudne w leczeniu.
Dlaczego odgrzebuję to wszystko w przedmowie, która ma nie być wymówką? Myślę, że po to,
aby ujawnić swe przywiązanie do najpierwszych dzieci. Fragmentaryczne kontakty z beletrystyką
pozostają przeważnie zawsze pierwocinami. Nie mam co do tego wątpliwości i może dlatego są
one mi bardzo drogie. Kocha się je jak dzieci ułomne czy upośledzone. Tym mocniej, gdy w życiu
piszącego rodzą się na przełomie trzeciego i czwartego krzyżyka, czyli w nader późnym literacko
wieku, oraz kiedy po napisaniu wędrują do szuflady. Albowiem – jak to wynika z chronologii –
większość poniższych nowel zrodziła się w okresie, gdy znakomitsze od nich twory rozlicznych
piór znajdowały jedyne schronienia w szufladzie. Nawiasem mówiąc: stoczyłem dość zaciekłą
potyczkę z pokusą, by niniejszego tomiku nie opatrzyć tytułem „Opowiadania szufladowe”.
Jedno z poniższych opowiadań znalazło się w zbiorku pod nazwą „Hotel Ansgar”, wydanym
w roku 1948. Była to właśnie „Niedziela w Stavanger”. Zbiorek cieszył się pewnym powodzeniem
i dość szybko znikł z półek księgarskich. Pojawiły się recenzje, na adres mój zaczęły napływać
listy od czytelników. Zarówno w recenzjach – w sposób ironiczno taktowny – jak i w listach –
w sposób prosty i bezpośredni – przewijał się ten sam motyw ukrytych lub otwartych zapytań: czy
to wszystko prawda? czy zdarzenia, zawarte w opowiadaniach, są zmyślone czy prawdziwe? czy
bohater nowel i autor to ta sama osoba? czy autor to wszystko sam przeżył?
Wydaje mi się, że największym przywilejem zwierzeń jest szczerość, zwykła szczerość, płynąca
z chęci dokładnego zbadania sprawy. Pragnę skorzystać z tego przywileju i odpowiedzieć na te
pytania – na pytania, które padły, i na pytania, które być może znów się zjawią, na to pytanie
wreszcie, które zrodziło się niedawno we mnie, gdy zagłębiłem się w część starych maszynopisów,
by je przygotować do druku. Pytanie brzmiało: jak to w istocie było n a p r a w d ę ? Bo przecież
wspomnienia zacierają się tak nieuchronnie i tak łudząco...
Otóż opowiadania, zawarte w pierwszej części tego tomiku, zawierają prawdę. Prawdę
kompilacyjną. Znaczy to, że poszczególne fakty, opisane w nich, miały miejsce w rzeczywistości,
nie wszystkie jednak były tak uszeregowane i powiązane ze sobą, jak to ma miejsce w fabułach
nowel. Nie wszystkie z nich były udziałem jednego bohatera – jak to trochę sugerują nowele –
I nie wszędzie z kolei bohater nowel jest postacią jednoznaczną z autorem. Po prostu autor splótł
własne przeżycia z zasłyszanymi w określonym czasie, środowisku i okolicznościach relacjami
o zdarzeniach, wszystko dokładnie poplątał i pogmatwał i w ten sposób powstała nowa relacja –
literacka – w której nikt, łącznie z autorem, nie może się dokładnie zorientować, zwłaszcza po
tylu latach, gdzie, czyj autentyzm do kogo się odnosi. Autentyczność zdarzeń jest niewątpliwa,
lecz zarówno czytelnik, jak i autor padają ofiarą wspomnieniowych perspektyw – autora
w dodatku gubi styl narracji, utrzymany w pierwszej osobie. Realia opowiadań są wystarczająco
przekonywające i sprawiają, że czytelnik przyjmuje je bez poprawki na literackość. Stąd
pierwszy, nieodparty wniosek: opowiadający przeżył to wszystko sam, zaś opowiadający to...
W końcu dochodzi do takich scen jak wtedy w Zakopanem. Na stacji kolejki linowej
w Kuźnicach podszedł do mnie jakiś przystojny facet o wyglądzie narciarskiej „strasznej kosy”,
w czarnym skafandrze, przedstawił się i spytał: – To pan jest autorem książki pod tytułem „Hotel
Ansgar”? – Tak, to ja – odparłem skromnie. – No, wie pan... – zdziwił się – dokonuje pan w tej
książce tak niezwykłych czynów, że wyobrażałem sobie pana jako wysokiego, potężnie
zbudowanego blondyna, a tymczasem...
Oburzyła mnie ta bezmyślna niewiara w możliwości ludzi niewysokich i ciemnowłosych, to
niczym nie uzasadnione przekonanie, że kaliber czynów zależny jest od kalibru postaci.
– Widzi pan... – odparłem nie bez melancholii – ja się bardzo zmieniłem... Wtedy, na
Atlantyku, było inaczej. Minęły, niestety, te czasy, gdy byłem wysokim blondynem o niebieskich,
nieustraszonych oczach...
Facet spojrzał na mnie tępo i chciał coś powiedzieć, lecz ja skłoniłem się lekko i oddaliłem
z godnością.
Warszawa, październik 1956 r.
Część pierwsza
Gorzki smak czekolady Lucullus
Nazwisko wasze?
– Panhard.
– Imię?
– Guy. Guy Panhard.
– Skąd?
– Z Paryża.
– Z samego Paryża? – inspektor meldunkowy uśmiechnął się z sympatią, instynktowną
sympatią, na dźwięk nazwy miasta, miłego każdemu Europejczykowi. – Paryż to ładne miasto.
– Ładne – rzekł Guy. – I duże.
– Byłem tam trzy miesiące. Zaraz po zdobyciu Paryża przez nasze wojska.
– To ładnie z pana strony – rzekł chłodno Panhard.
– Pan mówi dobrze po niemiecku – urzędnik wykazywał skłonności ku gawędziarstwu – gdzie
się pan tak dobrze nauczył?
– W szkole.
– To u was uczą w szkole po niemiecku?
– Uczą.
– Ale żeby tak dobrze się nauczyć? Ja uczyłem się po francusku w szkole i nic nie pamiętam.
Tylko takie skrawki, niech pan posłucha: „Allons enfants de la patrielle jour de gloire est
arrive...” Poprawnie?
– Bardzo dobrze – pochwalił Panhard. Słowa tej pieśni w wykonaniu urzędnika policji,
w gmachu prezydium policji w Moguncji, w czterdziestym drugim roku, nabierały specjalnego
czaru.
– To świetnie, że nareszcie możemy ze sobą przyjaźnie rozmawiać. Ja zawsze miałem słabość
dla Francji. A to, że możemy, zawdzięczamy i my, i wy naszemu Führerowi.
– Kiedy mam odebrać karty? – spytał grzecznie Panhard.
– Co pani o tym sądzi? Kiedy karty będą gotowe? – inspektor zwrócił się do siedzącej przy
sąsiednim biurku dziewczyny.
Dziewczyna uniosła głowę i okazało się, że ma szare, tak świetliste oczy, jakich Panhard
dotąd w życiu nie widział.
– Nie mogę dokładnie powiedzieć – rzekła odpychająco i opryskliwie – może za tydzień.
Z kartotekami jest dużo roboty.
Wstała i podeszła do stojącego w ciemnym kącie regału. Była wysoka, wyższa nawet nieco od
Panharda. Na jej samodziałowym tyrolskim swetrze z grubej wełny widniała duża odznaka BDM
– hitlerowskiej organizacji dziewcząt.
– Szkoda – rzekł Panhard. – Nasi ludzie mają trudności z wychodzeniem po pracy do miasta.
Bez tych kart trudno się poruszać. A przecież im się to należy.
– Należy – rzekł inspektor. – Niech pan przyjdzie w przyszłym tygodniu. Aha – dodał – czym
pan jest z zawodu, panie Panhard?
– Studiowałem historię sztuki.
– I co pan teraz robi u nas, na kolei?
– Jestem tłumaczem.
– No, tak, wojna. Nie ma rady. Trudno.
Wychodząc z gmachu prezydium policji w ciasną Klarastrasse, Panhard odetchnął z ulgą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin