Prue Sally - Lodowa Pani.pdf

(1220 KB) Pobierz
Dla Liz Cross
1
Franz spadał. W desperackim geście pochwycił parchatą gałąź i zakołysał się
przerażony. Wisiał dziesięć metrów nad ziemią, a jego uścisk zaczynał słabnąć. W
każdej chwili...
Oszołomiony wierzgnął nogami i w ostatnim momencie znalazł stopą
fragment odłamanej gałęzi.
Franz powstrzymał chorobliwy atak paniki i rozejrzał się wokół dzikim
wzrokiem. Coś właśnie popchnęło go w plecy — choć nikogo nie było w pobliżu.
Nie było też
niczego
w pobliżu. Przecież, na miłość boską, zawisł na wysokiej
czereśni w bezludnym lesie!
Odczekał, łapiąc oddech, aż serce przestanie tak szaleńczo walić mu w piersi.
Nad jego głową drozdy nawoływały się chrapliwym terkotaniem przypominającym
odległe strzały karabinów maszynowych, jednak wokół niego panowała martwa
cisza. Najmniejszego powiewu wiatru. Nie mogła więc uderzyć go poruszona
wiatrem gałąź.
Nie przypominało to zresztą uderzenia gałęzią.
Franz zerknął uważnie na mleczne niebo przez prześwity pomiędzy nagimi
konarami. Nic.
Zdecydowanie
nic. Czyżby tak wyraźnie odczute wrażenie,
wywołujące u niego gęsią skórkę, było jedynie...
...wytworem jego wyobraźni?
Tak, oczywiście, to mogło się zdarzyć tylko w jego wyobraźni. Cokolwiek
innego byłoby zupełnie niemożliwe.
Jedyny problem z takim rozumowaniem polegał na tym, że coś właśnie niemal
go zabiło.
Zimne jak jakiś duch powietrze przedostało się za kołnierz Franza i wywołało
dreszcze na jego ciele. To jednak wcale nie oznaczało, że ma prawdziwy powód, aby
się bać. Był w Anglii i w odległości stu mil nie znajdowało się nic niebezpiecznego.
Żadnych wilków. Żadnych dzików nawet.
A zwłaszcza na drzewach.
Franz zmusił się do uśmiechu, dla pewności ponownie przypatrując się
drzewom wokół siebie. Gałęzie pozbawione były jeszcze liści, więc miał dobry
widok na sporą odległość.
Nic — nic poza czarnymi gałęziami i samotnym niebem. Nic. Chyba że coś
niewidzialnego uderzyło go w plecy...
Uśmiechnął się jeszcze raz. Jest przecież 1939 rok, nikt już nie wierzy w
podania ludowe. Nie ma tutaj czarodziejek ani elfów, tak samo jak i wilków.
Największa istota, jaka mogła go obserwować, to wiewiórka, a jedyną rzeczą, która
mogła go uderzyć w plecy, była gałąź.
Kiwnął głową. To musiała być prawda, bo to jedyne sensowne wytłumaczenie.
Więc wszystko w porządku.
Franz wziął głęboki uspokajający oddech, po czym poświęcił swą uwagę
wspinaniu się na drzewo. Był już prawie na górze. Jeszcze tylko ten wygładzony
czerwony konar, a potem miejsce, gdzie gałąź się rozdwajała.
Wspinał się ostrożnie i gdy dostał się tam, gdzie chciał, oparł mocno jedną
stopę na rozwidleniu gałęzi. I wtedy wreszcie pozwolił sobie spojrzeć w dół.
Jednak to, co zobaczył, nie miało więcej sensu niż cała reszta. Wczoraj
znajdowały się tutaj cztery blade jajka w drozdowym gnieździe.
A teraz były tylko dwa.
Ach, to naprawdę nie było
możliwe!
Jaki drapieżnik, na miłość boską, nie
obrabowałby całego gniazda, tylko pół?
Nowy powiew mroźnego powietrza otoczył go, obniżając temperaturę o jakieś
dziesięć stopni. Franz zadygotał. Przeklęta angielska pogoda! W dodatku z każdą
chwilą nasilało się tamto dziwne wrażenie, nie dając mu spokoju.
Drozdy wydawały alarmujące dźwięki nad jego głową.
Franz po raz kolejny rozejrzał się wokoło. To było niemożliwe, zupełnie
niemożliwe, aby jakakolwiek istota znajdowała się w jego pobliżu — jednak mimo
wszystko instynktownie chwycił się mocniej gałęzi drzewa.
Chwilę później coś uderzyło go silnie w plecy.
Wydał z siebie okrzyk, ledwie udało mu się utrzymać i nie spaść głową w dół.
Pospiesznie się odwrócił. Otrzymany cios przyszedł wraz z podmuchem lodowatego
powietrza, jednak za sobą nie zobaczył nic. Zupełnie nic. Nic.
Było to tak nieprawdopodobne, że drugi cios zaskoczył go jeszcze bardziej niż
pierwsze popchnięcie w plecy. Niesłychane zdumienie sprawiło, że niemal spadł z
drzewa.
Jednak nie
mogło
tam być nic, co go uderzyło. A to dlatego, że...
...kolejny cios trafił go boleśnie w brzuch. Zgiął się wpół i wreszcie coś udało
mu się zobaczyć. Na jego płaszczu widoczna była błyszcząca plama w kształcie
pięści. Połyskiwała tysiącem świecących igieł szronu.
Ten widok w końcu uświadomił mu, że musi działać. Znajdował się dziesięć
metrów nad ziemią i coś go zaatakowało. Musiał jak najszybciej zejść na ziemię.
Zapomniał o jakichkolwiek zasadach schodzenia z drzew. Tak naprawdę to
właściwie nie schodził, lecz niemal rzucił się w dół, w dużej mierze licząc na to, że
odbije się od wystarczającej liczby gałęzi, aby zmniejszyć siłę upadku.
Jednak napastnik, kimkolwiek bądź czymkolwiek był, także wraz z nim ruszył
na dół. Dwukrotnie, kiedy Franz próbował chwycić się gałęzi, poczuł na sobie zimną
pięść. Stracił przez to równowagę i przerażony zsuwał się w dół.
Nie mógł powstrzymać swojego upadku na ostatnich kilku metrach. Spadł w
krzaki janowca; potoczył się, krzycząc z powodu tysięcy kolców, i usłyszał, jak
rozrywa się jego płaszcz. Wylądował niezgrabnie na kolanach i w oszołomieniu
zerwał się na nogi. Zanim jednak zdążył się pozbierać, kolejny podmuch mroźnego
powietrza zwiastował mocny sierpowy, który miał wylądować prosto na jego twarzy.
Gdyby się nie uchylił, ostrzeżony zimnem o jego nadejściu, mógłby złamać mu nos.
Przyjął uderzenie na swój bark, odwrócił się i zaczął uciekać jak tropiona
sarna.
Popędził pomiędzy rachitycznymi pniami ogołoconych drzew, a z tyłu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin