Jacek Sawaszkiewicz - Kronika Akaszy t3 Metempsychoza.pdf

(710 KB) Pobierz
Jacek Sawaszkiewicz
Kronika Akaszy
Metempsychoza
METEMPSYCHOZA
Rozdział I
Na zewnątrz było ciemno i przewalała się październikowa burza, zacinając deszczem
w okno, przy którym tkwił Dan Martin zwrócony tyłem do cichego i pustego gabinetu i do
drzwi otwartych w sekretariacie, gdzie powinna siedzieć Marj Kenneth, mimo że minęły
godziny jej urzędowania. Marj powinna siedzieć tam teraz, nawet jeżeli on nie zlecił jej
żadnej pracy na dzisiejszy wieczór.
Deszcz zalewając szyby wykoślawiał litery neonu „Frascati" zawieszonego w dole, po
drugiej stronie placu, i litery setek innych neonów wiszących wyżej, czasem tak wysoko, że
musiał podnosić ku nim wzrok, choć znajdowały się w sporej odległości i patrzył na nie z
czternastego piętra. Dopiero po zapadnięciu zmroku, kiedy człowiek uważnie rozejrzy się
dokoła, może zobaczyć, ile otacza go urzędów, korporacji i firm, które by rade wyszarpnąć
mu z portfela ostatniego dolca.
Niedaleko zagrzmiało. Deszcz jednostajnie spłukiwał szyby; w rogu okna duże krople
zbierały się szybko i spływały lśniącym strumyczkiem wzdłuż ramy na parapet, a potem
dołączały do innych kropli, spadających na to miasto już od kilkunastu dni, tak że Dan zdążył
się przyzwyczaić do widoku parasolki suszącej się każdego ranka w sekretariacie. Teraz jej
tam nie było; Marj zabrała ją wraz ze swoją torebką z jaszczurczej skóry, z której wcześniej,
na minutę przed godziną piątą po południu, wyjęła kluczyki od samochodu.
- Będę ci dzisiaj jeszcze potrzebna, Dan?
- Nie. Dziękuję. Marj.
Odczekał, aż ona wyjdzie, po czym umieścił nogi na, biurku, wprost na oprawionej w
zielony safian teczce. Może by zapalił, ale papierosy leżały obok popielniczki, poza zasięgiem
jego ręki, więc tylko odchylił głowę na oparcie i na chwilę zamknął oczy. Pomyślał, że jego
„nie" zabrzmiało jednak przekonywająco, skoro Marj poszła do domu, choć on w gruncie
rzeczy chciał, żeby została. Nie, wcale tego nie chciał. Owszem, do cholery, chciał. Chciał,
żeby tu zostały wszystkie sekretarki, które wezwałby do swojego gabinetu i którym mógłby
powiedzieć: „Słuchajcie, dziewczyny, jesteście młode, roztropne i energiczne, a ja jestem
zmęczony, nawala mi ciśnienie i nie potrafię wziąć się w garść, bo wciąż pada ta zatracona
mżawka, i jeszcze na dzisiaj zapowiadają burzę i w ogóle, więc zróbcie coś z Larą Castle,
Charliem, Vincentem Sherwoodem, rękopisem Anetty Blayer, rodzinami Sorettów i Cornów,
(Forum Mniejszości) i z całym naszym Działem Literackim, a kiedy się z tym uporacie, niech
jedna z was, najlepiej Marj, przyjedzie do mnie do domu, obudzi mnie delikatnie i szepnie, że
już załatwione, i koniecznie niech doda, że ponieważ ja mam skrupuły wylać ją z pracy, ona
jutro zwolni się na własne żądanie; zwolni się i odejdzie tak, jak w styczniu odszedł Douglas
Johnston, stary Dog, po którym ja w lutym objąłem stanowisko redaktora naczelnego.”
Marj Kenneth przyjęto do redakcji cztery lata temu, kiedy Dział Personalny „Dutson
Telegraph" zaczął poszukiwać maszynistki ze znajomością stenografii. Miała dobre
referencje, była po rozwodzie i kręciła z komiwojażerem z koncernu zajmującego się
sprzedażą leków. Została zaangażowana w sekretariacie ogólnym, skąd po roku stary Dog
wziął ją do siebie, jako że Cicely, jego osobista sekretarka, postanowiła wyjść za mąż i rodzić
dzieci. Dan Martin od dnia, kiedy w lutym formalnie zasiadł za biurkiem Douglasa Johnstona,
żywił nadzieję, że, Marj poprosi o przeniesienie czy wręcz odejdzie z redakcji w ślad za
swoim poprzednim szefem, ale czas płynął i nic się nie działo. Oczywiście, mógł ją po prostu
zwolnić - wydając Działowi Personalnemu telefoniczne polecenie - wolał jednak, by wpierw
zasugerował mu to ktoś z tych dygnitarzy, którzy założyli i rozwinęli prasę na tym terenie, a
teraz rzadko uczestnicząc w międzyredakcyjnych kolegiach, ograniczają się do typowania
awansów, wyznaczania ramówek dla poszczególnych pism bądź użyczania swoich inicjałów
pod przygotowane przez innych artykuły polityczne. A jeżeli oni zawiodą zapewniał się w
duchu naiwnie - pozostają jeszcze rozmaite przypadki losowe: niewinna kraksa samochodowa
z solidnym szokiem nerwowym; ambitny mąż, jaki się trafił Cicely; spadek po babce mającej
w Teksasie rancho na polu naftowym, czy bodaj nagłe zauroczenie jednym z tych
płomiennych apeli przywódców duchowego „Wyznawców Giorbruna", a w konsekwencji
pełna religijnych uniesień pielgrzymka na wyspę Quharfa z koniecznością przepłynięcia
dwóch oceanów na tratwach, bo tak umyślili sobie ci wariaci z tej sekty. Owe pobożne
życzenia nie wychodziły wszakże poza sferę marzeń raczej trudno ziszczalnych, podczas gdy
wypadało działać możliwie szybko - przynajmniej takiego zdania był degenerat Charlie.
- Marj jest w porządku, Dan, ale skoro postanowiłeś ją zwolnić, załatw to z punktu,
zanim...
Jedli wtedy lunch w „Klubie Prasy", siedząc przy stoliku wciśniętym w odległy kąt.
Było to wkrótce po tym, jak motłoch rozdarł Giorbruna na strzępy i przed tym, jak Charlie
dostał manii prześladowczej i zaczął unikać ludzi.
- Zanim co?
- Zanim nie stracisz resztek niezależności. Wszyscy w „Dutson Telegraph" wiedzieli,
że to Marj Kenneth z wysokości swojego sekretariatu przez ostatnie miesiące rządów
Douglasa Johnstona kierowała pracą redakcji. Łajdaczenie się, w umiarkowanym stopniu,
zawsze było dobrze widziane na każdym szczeblu dziennikarskim i administracyjnym,
pozwalało ludziom na luksus psychicznego relaksu, ale stary Dog rozłajdaczył się w sposób
niekontrolowany, zaniedbując coraz bardziej obowiązki służbowe, które ze znajomością
przedmiotu przyjmowała na siebie jego osobista sekretarka. W końcu nie mógł się bez niej
obejść i kiedy była ona na urlopie, czuł się rozbity i zagubiony i często popełniał błędy albo
zwlekał z powzięciem decyzji. W kolegium zasiadali ludzie doświadczeni, erudyci o
błyskotliwej inwencji; Douglas Johnston jakby nie dostrzegał tego faktu, zdał się na swoją
Marj i akceptował nowe pomysły i propozycje pod warunkiem, że uprzednio uzyskały jej
placet, więc Dan Martin, zniechęcony niepowodzeniami, wzorem pozostałych, zajął postawę
bierną i wyczekującą. Obserwował rozwój wypadków bez urazy, ze współczuciem, a kiedy w
grudniu ubiegłego roku wezwał go do siebie sam Jonathan Phelps, wystąpił nawet w obronie
swojego bezpośredniego szefa.
„Tak, masz rację, Dan. Johnston to pierwszorzędny fachowiec. Ale mamy do niego
zastrzeżenia.”
„Kobiety? Więcej w tym zgrywy niż...”
„Ależ nie, my się nie wtrącamy w cudze życie prywatne. Dog w swoim gabinecie
może ciachać wszystko, co mu wpadnie w ręce, byleby nie doszło do skandalu. Może...”
„Jeżeli jeszcze może.”
Phelps uśmiechnął się przelotnie, dając Danowi do zrozumienia, że docenia jego
dowcip.
„Właśnie" - potwierdził. I niespodziewanie oświadczył: - „Chcę, żebyś zaczął się
przymierzać do stanowiska Johnstona.”
Lekko oszołomiony Dan sięgnął do kieszeni po papierosy. Phelps poczęstował go
cygarem.
„Jesteś lojalny, inteligentny, masz świetne kwalifikacje, świetne pióro, cieszysz się
autorytetem i znasz problemy tego miasta, naszego stanu...”
Zaciągając się cygarem Dan skonstatował, że nie wie, co powiedzieć i że uparcie
trzyma się myśli, iż zdoła jednak ocalić starego Doga.
„Ten układ stosunków służbowych między Johnstonem a Marj Kenneth...”
„Więc co z tym układem, Dan?"
„Ma sporo zalet.”
„, To godne pochwały, że bronisz swojego szefa, ale znowu chybiłeś. Nie w tym rzecz,
chociaż rozwój stosunków wewnątrzredakcyjnych rzeczywiście nie jest nam obojętny. My nie
krępujemy naszym redaktorom naczelnym ich demokratycznych swobód. Wymagamy od
nich tylko sprawnej i twórczej organizacji pracy, przestrzegania dyscypliny i zachowania przy
tym rozsądnych proporcji. Dog tego nie robi. Do dziś nie zaprowadził porządku w Dziale
Literackim.”
„Zatrudnia w nim grupę uznanych krytyków i recenzentów.”
„Zatrudnia w nim też osoby, które zapomniały, co to dziennikarstwo i którym się
wydaje, że są piekielnie utalentowanymi fabularzystami. Cenimy polot, wysoko go sobie
cenimy, ale bez popadania w skrajność.”
„Brown.”
„Jeremy Brown i Doreen Thomhill.”
„Są zbyt wartościowi dla naszej redakcji, żeby ich zwolnić.”
„Nie chodzi o to, żeby ich zwalniać. Wystarczy przykrócić im cugli. Powinieneś to
rozważyć po objęciu stanowiska Johnstona.”
„Wiem, że chciałbym je objąć.”
„Doskonale, Dan. I pohamuj trochę Charliego. Byłoby nam przykro, gdyby przez
whisky stracił swój polot i musiał od nas odejść. Ten polot, który tak wysoko sobie cenimy.”
„Ale bez popadania w skrajność.”
„Właśnie.”
W styczniu, zgodnie z poleceniem Phelpsa, Dan Martin przeprowadził się do gabinetu
Douglasa Johnstona zawieszonego już w czynnościach. Nie miał jeszcze oficjalnej nominacji
i może dlatego nadal biernie obserwował rozwój wypadków. Dokonując niezbędnych zmian
organizacyjnych czekał, aż Marj zacznie działać w dawnym stylu i powoli ogarniało go
rozczarowanie. Marj nie zdradzała zakusów wodzowskich, wykonywała jego polecenia
natychmiast i dokładnie, a jedynymi przejawami jej inicjatywy były te drobne przysługi, jakie
wyświadczają sobie znajomi i współpracownicy, i okazywane mu niewinne złośliwości, które
przyjmował z rozbawieniem, dopóki do nich nie przywykł. Była po prostu kompetentną
sekretarką o pogodnym, nieco zadziornym usposobieniu i o poważnym stosunku do spraw
służbowych. I nie miało to nic wspólnego z przebiegłym zamykaniem się w skorupce, skąd by
można bezpiecznie wystawić czułki i ostrożnie badać grunt, upewnić się, czy zagrożenie
minęło - raczej z postępowaniem siostry miłosierdzia, która przedtem na kilka miesięcy
zawiesiła na kołku różaniec, by zajmować się leczeniem beznadziejnie chorego, ale teraz
chory już umarł, więc powróciła do pełnienia swoich zakonnych powinności.
Była to interpretacja wyłącznie Dana Martina, ponieważ prawie nikt w „Dutson
Telegraph" nie wierzył, że ten unormowany stosunek zależności służbowej między nowym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin