Parkinson C. Northcote - Tajna Misja.rtf

(709 KB) Pobierz
C N

C. N. Parkinson                                                                                                                   Tajna Misja

 

 

C. N. Parkinson

 

 

TAJNA MISJA

(Devil to Pay)

 

 

 

Tłumaczył Juliusz Kydryński

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książka i Wiedza Warszawa 1978


©Northcote Parkinson 1973

Obwolutą i okładką projektował

Mieczysław Wasilewski

Przypisy do terminów morskich opracował

Jan Jackowicz

Redaktor

Maryla Siwkowska

©Copyright for the Polish edition by

Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza

“Prasa—Książka—Ruch"

Wydawnictwo “Książka i Wiedza"

Warszawa 1978


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

Tajna misja

 

 

 

 

 

 

W gospodzie George'a w Portsmouth panował ożywiony ruch. Powozy zajeżdżały i wyjeżdżały, bagaże zawalały wejście, uwijała się służba i nikt nie zwrócił uwagi na porucznika, który właśnie wszedł. Był dzień 3 czerwca 1794 i główna izba gospody pełna była starszych oficerów, ogorzałych, pewnych siebie mężczyzn w mundurach ze złotymi galonami, którzy wszyscy znali się między sobą i których znali kelnerzy. Dopiero po kilku minutach Ryszard Delancey zdołał zwrócić na siebie czyjąś uwagę, ale służący, którego zagadnął, znikł natychmiast.

— Admirał Macbride, sir? Tam na schodach stoi jego oficer flagowy. Chwileczkę, sir!

Idąc za wzrokiem chłopca, Delancey ujrzał starszego wiekiem oficera z teczką pod pachą, rozmawiającego z jeszcze starszym mężczyzną w cywilnym ubraniu — zapewne urzędnikiem ze stoczni. Z trudem przepychając się przez tłum, Delancey dotarł do stóp schodów w chwili, gdy dwaj mężczyźni skończyli rozmowę. Zanim porucznik zdążył wejść na górę, spytał, czy mógłby się zobaczyć z admirałem Macbride.

— A kim pan jest, sir? — usłyszał w odpowiedzi.

Zamiast podać swoje nazwisko, Ryszard Delancey pokazał dokument, pisemny rozkaz, który jego kapitan otrzymał dziś rano od komandora McTaggarta. Porucznik spojrzał na papier, a potem na jego oddawcę.

— Doskonale, panie Delancey, admirał przyjmie pana. Proszę za mną.

Poprowadził go na górę, a potem wzdłuż korytarza. W końcu zatrzymał się przy przedostatnich drzwiach.

— Zechce pan tu zaczekać; zobaczę, czy admirał nie jest zajęty.

Delancey czekał dziesięć minut w pokoju, który był zapewne sypialnią porucznika, zanim wezwano go przed admiralskie oblicze.

John Macbride miał wówczas niewiele ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądał na więcej. Właśnie otrzymał po długiej karierze, w której większą rolę odegrała praca niż błyskotliwe sukcesy w walce, awans na kontradmirała. Siwowłosy, solidny, zmęczony, pracował w tej chwili pilnie przy stole zarzuconym papierami, u boku miał sekretarza, a w głębi pokoju jakiś urzędnik manipulował sznurkami i woskiem do pieczętowania. Delancey go obserwował, a on podpisał jeszcze cztery listy, rzucił je midszypmenowi[1], po czym podniósł wzrok i stwierdził, że ma gościa. Porucznik pośpieszył z wyjaśnieniem:

— Pan Delancey, sir, z rozkazem zameldowania się u pana.

Delancey skłonił się sztywno i stanął na baczność, trzymając kapelusz pod lewym ramieniem. Macbride patrzył na niego w milczeniu, zastanawiając się, czy nie tracił czasu, posyłając po tego człowieka. Stojący przed nim oficer był średniego wzrostu, ciemnowłosy i silnie zbudowany, lecz poza tym wygląd miał dość nieokreślony. Jeśli było w nim coś szczególnego, to kontrast między czarnymi włosami i niebieskimi oczami. A może coś jeszcze? Wyglądał posępnie, czego oczywiście należało się spodziewać. Czy może być w nim coś z marzyciela, z romantyka? Na pierwszy rzut oka sprawiał raczej niekorzystne wrażenie, ale trzeba być sprawiedliwym. A zresztą, kogóż innego miał do dyspozycji?

— Proszę, niech pan siada, Delancey — powiedział kontradmirał, biorąc dokument, który położono mu pod ręką. Pod nagłówkiem: “Ryszard Andros Delancey — patent oficerski w r. 1783", było tam pół strony notatek.

Gdy Delancey usiadł, poczuł się jak przed straszną próbą. Czy wyniknie coś z tego spotkania? Powiedział sobie, że nie wolno mu niczego oczekiwać, a na pewno nie dzięki czyjemuś poparciu.

— Powiedziano mi, że pochodzi pan z Guernsey. Tam się pan urodził?

— Tak, sir.

— Czy pańska rodzina ma tam duże znaczenie?

— Nie, sir. Rodzina Andros — ze strony mojej matki — piastowała wysokie urzędy za króla Karola II, lecz teraz utraciła swoją pozycję i większość krewnych opuściło wyspę.

— Ile pan ma lat?

— Trzydzieści cztery, sir.

— I mówi pan po francusku jak Francuz?

— Zapewne jak Francuz z wybrzeża Normandii.

— Z wybrzeża, które jest panu znane?

— Tak sir. Jako chłopiec łowiłem tam ryby.

— Zna pan więc trudności nawigacyjne, skały, gwałtowne prądy... To niełatwe miejsce, nawet za dnia... Był pan ostatnio w Guernsey?

— Nie, sir.

Macbride wstał i zaczął chodzić po pokoju, jakby to był mostek okrętowy. W końcu zatrzymał się przy oknie i patrzył na port.

— Spodziewam się, że pan wie, iż Artemida zginęła rozbiwszy się na Siedmiu Siostrach?

— Tak, sir.

— Wie pan zatem także, że wśród tych, którzy zginęli, był kapitan Fletcher.

— Tak jest, sir.

— Przeprowadzono śledztwo i ma się odbyć sąd wojenny. Jest to w tym wypadku zwykła formalność i podsądni z pewnością zostaną uniewinnieni. Ale w związku z tą sprawą niektórzy z nas znów pomyśleli o zmarłym kapitanie Fletcherze. Niektórzy wyżsi oficerowie — nie mówię, że wszyscy — sądzą, że zeszłoroczny sąd wojenny powinien był ogłosić inny werdykt. Są oni — podobnie jak i ja — zdania, że oficerowie Artemidy postąpili niesłusznie. Ale mają oni przecież jakieś usprawiedliwienie. A należy szukać wszelkich możliwych usprawiedliwień, zwłaszcza dla młodszych rangą: na przykład dla czwartego porucznika. Moim zdaniem trzeba dać panu jeszcze jedną szansę. Dlatego posłałem po pana, Mr. Delancey.

— Dziękuję, sir.

— Od zakończenia sprawy przed sądem przebywał pan na okręcie-bazie Grafton?

— Tak, sir.

— Czas, żeby pan znów wyruszył w morze. Nie można posłać pana na okręt liniowy, a tym bardziej na fregatę[2]. Jednakże można pana wyznaczyć do służby specjalnej, do której — jak się zdaje — posiada pan odpowiednie kwalifikacje. Odniesiony w niej sukces może panu przynieść lepsze stanowisko, a — kto wie — może nawet awans. Ale czy mam pana do niej wyznaczyć? O tym właśnie muszę zadecydować, a decyzji tej nie można odłożyć nawet do jutra. Dwie rzeczy muszę wyjaśnić na samym początku. Po pierwsze, nie mogę rozkazać panu przyjęcia misji, o której myślę. Po drugie, stanowisko, które mogę panu zaoferować, jest tymczasowe, do momentu, gdy zadanie zostanie wykonane.

— Czy mogę wiedzieć, sir, jakie to zadanie?

— Dowie się pan dopiero w przeddzień operacji.

— Wobec tego powiem tylko tyle: jeśli da mi pan tę szansę — skorzystam z niej.

— Doskonale, panie Delancey. Proszę teraz poczekać z godzinę w głównej izbie. Potem dowie się pan, co postanowiłem.

Gdy Delancey wyszedł, kontradmirał odwrócił się do adiutanta i spytał:

— I cóż, panie Rymer?

Oficer potrząsnął głową i odparł:

— Wątpię, sir, czy to jest człowiek, jakiego pan potrzebuje do przedsięwzięcia, które — jak przypuszczam — jest ryzykowne. Ostatnie osiem czy dziesięć miesięcy spędził na Grafton, to prawie tak, jakby je spędził na lądzie. A przedtem — ta sprawa Artemidy. Nie wywarł na mnie dobrego wrażenia, sir. Myślę, że nie można na nim polegać.

— A co pan myśli, Wainwright? — spytał Macbride, zwracając się do sekretarza.

— Cóż, sir, ja mogę tylko podziwiać jego odwagę. Zgodził się przyjąć misję, której — ze względu na tajemnicę — nie mógł mu pan wyjawić. Nie każdy by się na to zdobył.

— Rozumiem pana. Ale czy to nie dowód, że jest desperatem?

— A kogóż mamy innego? — spytał Wainwright. — Prosił pan o wyszukanie raczej młodszego porucznika, który mówi po francusku, zna nieprzyjacielskie wybrzeże, znajduje się teraz w Portsmouth i nie ma przydziału na okręt wychodzący w morze. Mieliśmy szczęście, że w ogóle znaleźliśmy kogoś odpowiadającego tym wymaganiom. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy.

— Czy szukaliśmy dość pilnie? — spytał adiutant. — Czemu by nie dowiedzieć się w Admiralicji?

— Bo nie ma na to czasu — niecierpliwie odparł sekretarz. — Plan lorda Moira musi być wykonany natychmiast. Oficer, na którego padnie wybór, musi wyruszyć dziś w nocy.

— To prawda — rzekł kontradmirał. — Ja też mam wątpliwości co do Delanceya, ale mam tylko dwa wyjścia. Albo go wyślę, albo zawiadomię lorda Moira, że nie możemy mu udzielić żądanej pomocy. Z ciężkim sercem wyznam, że nie potrafiliśmy zdziałać niczego, aby misja została wykonana. Nie, powziąłem decyzję. Proszę przygotować odpowiednie rozkazy, Wainwright, a pan, Mr Rymer, dopilnuje, żeby Delancey odpłynął na Kormoranie dziś z wieczornym odpływem. Po przybyciu na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin