Clive Cussler - Złoto inków (Dirk Pitt 12).pdf

(2754 KB) Pobierz
CLIVE CUSSLER
ZŁOTO INKÓW
(Inca Gold)
Przełożył: Ziemowit Andrzejewski
Wydanie polskie 1999
Wydanie oryginalne 1994
Pełnomorski statek Inków A.D. 1533
Zapomniane morze
Nadciągnęli z południa wraz z porannym słońcem, a kiedy sunęli
po roziskrzonej wodzie, sprawiali wrażenie migotliwych zjaw w
pustynnym mirażu. Kwadratowe bawełniane żagle flotylli tratew
zwisały bezwładnie pod łagodnym lazurem nieba, wiosła rytmicznie
pogrążały się w wodzie, chociaż ani jeden okrzyk komendy nie zburzył
niesamowitej ciszy. Wysoko w górze sokół to wznosił się, to opadał, jak
gdyby wiodąc sterników ku jałowej wysepce, sterczącej w samym
środku śródlądowego morza. Tratwy były skonstruowane z
powiązanych i podgiętych na obu końcach wiązek sitowia; sześć takich
wiązek składało się na jeden kadłub, wzmocniony więźbą i kilem z
bambusa. Wygięte dzioby i rufy miały kształt węży o psich pyskach,
które szczerzyły kły ku niebu, przez co mogło się zdawać, że wyją do
księżyca. Na zaostrzonym dziobie tratwy płynącej przodem, w fotelu
przypominającym tron siedział dostojnik dowodzący flotyllą. Nosił
bawełnianą tunikę, zdobną turkusowymi cekinami, i wełniany płaszcz,
haftowany w wielobarwny wzór. Głowę okrywał mu pióropusz, twarz
zaś - złota maska; żółtawo migotały w słońcu także jego kolczyki,
masywny naszyjnik i naramienne bransolety, ba, nawet trzewiki
wielmoży wykonano ze złota. Członkowie załogi, i to czyniło widok
jeszcze bardziej zdumiewającym, byli wystrojeni z nie mniejszym
przepychem. Z trwogą i podziwem przyglądali się tubylcy intruzom,
którzy wtargnęli na ich wody. Nie podejmowali prób obrony swych
terytoriów, byli bowiem prostymi myśliwymi i zbieraczami, którzy
chwytali w paści króliki, łowili ryby i wypełniali kosze zerwanymi lub
wygrzebanymi z ziemi darami natury. Prymitywni, w zastanawiającym
kontraście do tworzących rozległe imperia sąsiadów z południa i
wschodu, żyli i umierali ani myśląc o wznoszeniu olbrzymich świątyń.
Teraz jak zahipnotyzowani przyglądali się sunącemu po wodzie
niewiarygodnemu bóstwu, jednomyślnie postrzegając wydarzenie jako
cudowne przybycie z zaświatów wojowniczych bogów. Zagadkowi
przybysze, całkowicie ignorując lud okupujący brzegi, nieznużenie
wiosłowali ku celowi swej podróży; spełniali uświęconą misję, nie
zwracali zatem uwagi na sprawy mało istotne - w stronę tubylców nie
padło ani jedno spojrzenie. Zmierzali wprost ku stromym skalistym
zboczom góry, której szczyt, wznoszący się na dwieście metrów ponad
powierzchnię morza, tworzył nie zamieszkaną i prawie pozbawioną
roślinności wysepkę, zwaną przez tuziemców Martwą Olbrzymką,
długi bowiem i niski grzbiet wzniesienia przypominał ciało kobiety
pogrążonej w kamiennym śnie.
Złudzenie to zwiększała jeszcze nieziemska aureola, skrzesana ze
skał przez słoneczne promienie. Wnet świetliście wystrojeni żeglarze
osadzili tratwy na usianej kamykami niewielkiej plaży, przechodzącej w
wąski kanion; spuścili z masztów bawełniane płachty, zdobne - co
skutecznie potęgowało lęk i szacunek tubylczych gapiów - wielkimi
haftami wyobrażającymi fantastyczne zwierzęta, i przystąpili do
wyładunku ogromnych trzcinowych koszy oraz ceramicznych
dzbanów. Przez cały dzień układali ładunek w stos potężny wprawdzie,
lecz uładzony, wieczorem natomiast, kiedy słońce skrywało się za
zachodnim horyzontem, utonęli w mroku, przewiercanym tylko
migotliwymi płomykami. Gdy zaczął wstawać nowy dzień, okazało się,
że tratwy wciąż spoczywają na brzegu jak martwe ryby, ładunek zaś
leży na poprzednim miejscu. Tymczasem kamieniarze, nie szczędząc
potu, z pasją zaatakowali skalisty szczyt góry mosiężnymi dłutami i
łomami, i przez sześć najbliższych dni tak uporczywie kuli i obłupywali
kamień, że przybrał wreszcie przeraźliwą postać skrzydlatego jaguara o
wężowym łbie. Kiedy dobiegły końca ostatnie prace rzeźbiarskie i
polerownicze, odnosiło się wrażenie, iż groteskowa bestia gotuje się, by
dać susa ze skały, w której ją wykuto. Przez cały ten czas kosze i dzbany
stopniowo znikały z plaży, aż wreszcie ani jeden nie pozostał.
Potem, gdy pewnego ranka starym już zwyczajem miejscowi ponad
wodą sięgnęli wzrokiem ku wyspie, znaleźli ją pustą. Tajemniczy lud,
przybyły tu z południa na tratwach, rozwiał się jak sen, a o tym, że nie
był ułudą, zaświadczał potężny jaguar z wężowym łbem, który obnażał
kły i szczelinami oczu omiatał wzgórza, ciągnące się aż po horyzont na
brzegu śródlądowego morza.
Ciekawość rychło przemogła strach i już nazajutrz po południu
czterech śmiałków z największej wsi, dodawszy sobie odwagi krzepkim
miejscowym piwem, zepchnęło na wodę czółno wydłubane z jednego
pnia drzewa i machając wiosłami popłynęło na wyspę. Widziano z lądu,
jak dobijają do brzegu i znikają w wąskim kanionie prowadzącym w
głąb góry. Do późnej nocy i przez cały następny dzień krewni i sąsiedzi
oczekiwali ich powrotu - daremnie. Zaginął po nich wszelki ślad i
zniknęła nawet dłubanka. Pierwotny lęk tubylców zwielokrotnił się
jeszcze, kiedy nagle na małe morze spadł straszliwy sztorm, zmieniając
je we wrzący kocioł. Słońce raptownie zgasło, niebo okryło się czernią,
jakiej nie pamiętali najstarsi ludzie; owym przejmującym zgrozą
ciemnościom towarzyszył świszczący wiatr, co spienił fale i dokonał
spustoszeń w nabrzeżnych wioskach. Mogło się zdawać, iż żywioły
toczą ze sobą wojnę, smagając przy okazji ląd, bądź też - i w tej kwestii
mieszkańcy tamtejszych okolic żywili zupełną pewność - że wiedzeni
przez jaguara o wężowym łbie bogowie nieba i ciemności wywierają
zemstę na pobratymcach zuchwalców, którzy poważyli się wtargnąć w
ich domenę. Poszeptywano o klątwie rzuconej na intruzów.
A potem sztorm zniknął za horyzontem równie nagle, jak zza niego
napłynął, wiatr zamarł zupełnie, pogrążając świat w ciszy, która
wydawała się aż nienaturalna, słońce roziskrzyło powierzchnię morza
równie spokojnego jak dawniej. Nadleciały mewy i jęły zataczać kręgi
nad czymś, co podczas burzy fale cisnęły na wschodni brzeg.
Zaciekawieni ludzie ostrożnie ruszyli w tę stronę, przystanęli
niepewnie, podeszli bliżej - i wtedy zbiorowe sapnięcie wyrwało się z
ich ust, pojęli bowiem, że na piasku plaży spoczywają zwłoki jednego z
cudzoziemców przybyłych z południa. Miał na sobie tylko ozdobną,
haftowaną tunikę; po złotej masce, pióropuszu i bransoletach nie było
śladu. W przeciwieństwie do ciemnoskórych i kruczowłosych
tuziemców, topielec miał jasne włosy i białą skórę, jego niewidzące oczy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin