Kostecki Tadeusz - Cień na pokładzie.doc

(1839 KB) Pobierz

Tadeusz Kostecki

CIEŃ NA POKŁADZIE

 

 

 

 

1. OKRUCHY ZDARZEŃ

I

Marynarz pokładowy z M/S „Jedność”, Sorek, w pierwszej chwili zamrugał oczyma. O co temu typowi właściwie chodziło? Przedtem wszystko było jasne. Wódka taka, wódka owaka, piwo, zakąski. Chwilami aż się wierzyć nie chciało, że ten zatabaczony szczur lądowy, którego przed niespełna dwiema godzinami ujrzał po raz pierwszy na oczy, ma aż tak szeroki gest.

Wypili... No, sporo musieli wypić, skoro nawet Sorek, który się zawsze chlubił „żelazną” głową, był tak zamroczony, że nie rozumiał, co się do niego mówi.

Marszczył brwi, usiłując odcyfrować znaczenie cichych słów. Aż nagle niczym jasność błyskawicy... Niemal otrzeźwiał. Chce, żeby go przemycić na statek jako blinda? Zesztywniał groźnie, próbując się podnieść. Ale że nogi jak z waty, musiał się wesprzeć o krzesło.

- Do kogo z takim czymś?

A tamten ciągnie za rękaw i wciąż nałazi z portfelem. Że niby odda wszystko, żeby tylko...

Sorek szperał przez chwilę po stole. Tym razem przełknął wodę sodową z całą świadomością. Musiał przecież trochę przewietrzyć łeb. Diabli nadali taką okazję. Poczęstunek poczęstunkiem, ale wyjeżdżać z taką grandą? Trzeba mieć pecha.

- Odwal się, pókim dobry.

Gdzie tam. Jeszcze bardziej zaczyna się ślimaczyć. Że musi, że rodzina, że to i tamto. Kto by wszystko spamiętał. Trzepie językiem jak wiatrak skrzydłami. Ale sens jasny. Chce na blinda i już. A jeżeli pieniędzy w portfelu za mało, to dołoży. Nie brak mu.

Teraz już Sorek stał całkiem prosto.

- Pies ci mordę lizał z twoją forsą. Zmykaj i żeby śladu po tobie nie zostało.

A gdy nie usłuchał, Sorek zjeżył się na dobre. Diabli wiedzą, czy tu tylko o blinda chodzi. Za bardzo jakoś natrętny. I forsy coś za bogato. Mózg pracował coraz sprawniej.

- Eee, bratku - nachylił się nad nim, wwiercając w jego twarz mętne oczy - kim ty właściwie jesteś?

Dopiero teraz jegomość zwinął się jak nadepnięty wąż.

Sorek zaczął się rozglądać. Trzeba by typa przetrzymać i przyjrzeć mu się bliżej. Zdawał sobie sprawę, że sam nie da rady. Ledwo zdołał ustać na nogach. I to z podpórką.

Kierownik wysunął się ze swego kojca. Poczuł, że coś wisi w powietrzu. Do niego należało, by nie dopuścić do jakiejś grubszej awantury.

- O co chodzi? - podszedł do stolika.

- A bo ten... - Sorek nagle urwał. Obok nie było nikogo. Ładna historia. Jeszcze na dobitek wystrychnął go na dudka.

- Ten pan już wyszedł - wyjaśnił kierownik. - A coście do niego mieli?

- Znacie go? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

Kierownik pokręcił głową.

- Nie. Był tu pierwszy raz. A bo co?

Sorek zastanowił się. Po co rozmazywać sprawę, skoro i tak nikt typa nie zna?

- Nic - strzepnął niedbale palcami - trochę się przemówiliśmy.

Kierownik uśmiechnął się pobłażliwie. To zwykła rzecz przy kieliszku. Szczególnie po takiej ilości alkoholu.

II

W myśli jednak nie przestawało wiercić, choć Sorek już daleko odszedł od knajpy. Czuł się niemal całkiem pewnie. Na pierwszy rzut oka trudno by poznać, że aż po czubki włosów przesiąkł alkoholem.

- Coś taki markotny?

Przystanął ucieszony. To właśnie Sielawa wychynął z przecznicy. A Sielawa mądry chłop jak rzadko. Krótko się wahał. Trzeba się przecież z kimś podzielić. Lżej będzie człowiekowi na duszy.

- Bo widzisz, bracie, wyszła taka rzecz... - opowiedział wszystko.

Sielawa pokręcił z powątpiewaniem głową. Żeby chodziło o kogo innego... Ale Sorek... Któż nie wiedział, że potrafi wyssać z palca najbardziej nieprawdopodobną historię? Może jednak tkwi w tym jakieś ziarnko prawdy? Diabli wiedzą. Zamyślał się coraz bardziej. Blind nie blind. Wyruszają w taki rejs, że...

- Musisz zameldować kapitanowi.

- Ee tam, zaraz kapitanowi... - Sorek pocierał z zacietrzewieniem czubek nosa. - Jestem trochę tego... A stary ma nos, że na milę poczuje.

Sielawa obejrzał go krytycznie.

- Wcale nie najgorzej się trzymasz. Wsadzisz łeb do miski zimnej wody i po paru minutach jak ręką odjął. A z takimi sprawami nie można zwlekać.

Razem weszli na trap. Konwojował go do umywalni. Poczekał, aż dokona ablucji. Bo z Sorkiem nigdy nic nie wiadomo. Mógł skrewić w ostatniej chwili. Wcale nie przepadał za stawaniem przed zwierzchnością. Wreszcie doprowadził go aż do samych drzwi kapitańskiej kajuty. Okazało się to zresztą potrzebne. Bo jeszcze parskając na wszystkie strony wodą niczym hipopotam, zaczął się wymawiać. Że może jutro, że go głowa boli, że to, że owo...

Musiał mu przypomnieć sprawę uwięzionych statków, wtedy dopiero zrezygnował z dalszych wykrętów.

W kajucie oprócz kapitana Sorek zastał pierwszego oficera. To jeszcze bardziej zbiło go z pantałyku. Gotów wykpić i zrobić z człowieka balona. U Igielnickiego o to nietrudno.

Odwrót jednak był odcięty. Za progiem spacerował Sielawa, ten nie popuści. Jak sobie coś wbije do głowy, to umarł w butach. Uparty jak kozioł. Nie było rady. Jąkając się przy każdym słowie, wykrztusił wreszcie, z czym przyszedł. Kapitan Bartczak popatrzył z niedowierzaniem.

- Blind do Chińczyków?

Igielnicki, nie przestając majdrować przy swoim zegarku, wtrącił niby to mimochodem:

- Och... niekoniecznie.

- Jak to?

- Nno... - przyłożył zegarek do ucha, potrząsnął nim i otworzył kopertę - nie zapominajmy o Tajwanie. Wystarczyłoby podać przez krótkofalówkę położenie statku. Albo choćby nawet wystrzelić w porę rakietę...

Bartczak zmarszczył brwi.

- To prawda... Rozpoznalibyście tego typa? - zapytał Sorka.

Sorek potrząsnął z ubolewaniem głową.

- Wątpię... Taki jakiś wyblakły, że nic nie dało się zapamiętać z jego wyglądu. Żadnych znaków szczególnych.

Igielnicki roześmiał się.

- Brawo. Styl urzędowy, że proszę siadać. Niedługo zajdzie konieczność awansowania go na referenta.

Kapitan popatrzał z ukosa na Sorka.

- Ciekawe... Siedzisz z człowiekiem diabli wiedzą jak długo i nie zauważyłeś nic, po czym mógłbyś go poznać? Byłeś pijany? - pociągnął podejrzliwie nosem.

Sorek zdrętwiał. A nie mówił Sielawie? Zaczął przestępować z nogi na nogę.

- Żeby prawdę powiedzieć... to odrobinkę - wybąkał.

Bartczak sapnął. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, wtrącił się Igielnicki.

- Był pijany, kapitanie. I to wcale nie odrobinę. Stawiam zegarek przeciwko złamanemu guzikowi, że na koszt właśnie tego typa. Na pewno nie żałował kolejek. Czyż nie tak?

Sorek zwiesił głowę.

- Tak.

- W porządku - Igielnicki jeszcze raz przyłożył zegarek do ucha, po czym z zadowoloną miną schował go do kieszeni. - Wszystko się zgadza jak w aptece.

Bartczak tarł wierzchem dłoni podbródek.

- Nie mogłeś go zatrzymać?

- Próbowałem. I nawet kierownik zakładu podszedł, widząc, że coś nie w porządku. Ale facet zdążył już zniknąć. Pytałem kierownika... Nie zna go.

- Jasne - Igielnicki wstał, obciągając kurtkę. - Nie myślcie, że takich blindów rekrutują spośród ślepych szczeniąt. Trzeba by kogoś znacznie dowcipniejszego od nas trzech razem wziętych, by mu przytrzasnąć ogon.

III

Drugi oficer, Kaniewski, powrócił na statek dopiero późnym wieczorem. Był czymś mocno rozdrażniony, chociaż usiłował tego nie okazywać.

- Cóż to - powiódł wzrokiem po pokładzie - pogotowie wojenne?

Bartczak wyjaśnił, o co chodzi.

Kaniewski przyjął wiadomość raczej obojętnie.

- Ja osobiście nie traktowałbym tego aż tak poważnie. Przy kieliszku niejednego rozpiera chęć odbycia wędrówki do egzotycznych krajów. Znacie przysłowie: Pijanemu morze po kolana? Zresztą... - machnął ręką. - Może i macie rację, kapitanie. Moglibyście odpowiedzieć przysłowiem na przysłowie. Bo jest przecież i takie: Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Bezkrwiste wargi Kaniewskiego zadrgały w nikłym uśmiechu. Uśmiech ten jednak wyglądał na wymuszony.

Odszedł ociężałym krokiem w kierunku swojej kajuty. Wachta wypadała mu dopiero po północy.

Bartczak patrzał za nim w zamyśleniu. Tego człowieka coś gnębi. Bardzo się ostatnio zmienił. Jakby nagle postarzał o wiele lat. Co za robak go toczy? Wiedział, że stwierdzenie tego nie będzie rzeczą łatwą. Kaniewski zamykał się jak ślimak w skorupie. Należało się jednak tym zająć pomimo wszystko. Cóż z tego, że w służbie był bez zarzutu? Służba to jeszcze nie wszystko. Chodzi przecież i o człowieka...

Zbliżała się godzina wyjścia z portu. Bartczak zatelefonował do WOP.

- Czy nie moglibyście przyjść trochę wcześniej? Zaszły pewne szczególne okoliczności.

Przyszli.

Przetrząsnęli statek od kilu po kapitańską wyżkę. Nie było chyba najmniejszego zakamarka, dokąd by nie zajrzeli. Nie znaleziono jednak nic podejrzanego.

Oficer WOP nachylił się nad świadectwem odprawy.

- Podpisuję go z czystym, jak rzadko, sumieniem. Jeżeli tylko w grę nie wchodzą „czapki niewidki”, nikogo obcego nie ma na statku.

IV

W widmowej poświacie światła kompasu twarz Igielnickiego wyglądała obco. Zazwyczaj rozluźnione uśmiechem rysy stężały teraz w skupieniu.

Bartczak zapalił papierosa, osłaniając płomień dłonią. Ręka pierwszego oficera leżała lekko na dźwigni telegrafu. Zdawałoby się - uosobienie spokoju i opanowania. A przecież po palcach przebiegało ledwo dostrzegalne drżenie.

Cóż dziwnego? Wszyscy na statku byli podenerwowani. Wpłynęli na najbardziej niebezpieczny odcinek. Lada chwila mógł wychynąć z ciemności stalowy kształt pirackiej kanonierki. O tym właśnie Bartczak myślał.

A wtedy... - przygryzł wargi. - Byli przecież bezsilni. Utrata statku wraz z jego ładunkiem. Długie miesiące niewoli połączonej z brutalnym naciskiem.

Wodził niespokojnym spojrzeniem po nasiąkniętej mrokiem, lekko połyskującej toni. Wokół zalegała niczym niezmącona cisza i pustka. Ale to oczywiście niczego nie dowodziło. Pirat tym właśnie groźniejszy, że napada znienacka.

Skądś, z oddali, dobiegło echo przeciągłego łoskotu. Grzmot? Nie, to nie był grzmot.

Zerknął na Igielnickiego. Spojrzenia ich się spotkały. Odrzutowiec. Nie było najmniejszej wątpliwości. Stalowy jastrząb wypatrujący łupów dla pirackiej wyspy.

Pamiętali z prasy. Wtedy też odbyło się właśnie w taki sposób.

Ten był jeszcze daleko. Cóż jednak taka przestrzeń dla odrzutowca? Mile stanowią kwestię zaledwie sekund.

Palce Igielnickiego zacisnęły się na czarnej rękojeści dźwigni telegrafu. Obydwaj myśleli w tej chwili o tym samym. Jeżeli dojrzy? Z góry miał bardzo rozległe pole widzenia. Nawet w nocy. Znowu dudnienie. Bliżej? Dalej? A może dragi? Trudno się było zorientować.

Bartczak otarł czoło wierzchem dłoni.

- Uff... - sapnął - piekielnie duszno.

Rzeczywiście, pomimo nocy panował trudny do zniesienia upał. Płucom brakło powietrza. A przecież nie tylko temperatura wyciskała pot na czole kapitana M/S „Jedność”. Nieomal z podziwem zerkał na suchą twarz Igielnickiego. Zupełnie jakby się urodził w tropikach. I nerwy. Niekiedy zazdrościł mu tych nerwów jak postronki.

- Tak - Igielnicki przerwał wreszcie milczenie. - Mały sygnalik krótkofalówką albo rakieta - i po nas...

- Na naszym statku nie ma zdrajców - w głosie kapitana brzmiały nutki hamowanego oburzenia.

- Wierzmy, że tak jest w rzeczywistości...

- Nie macie zaufania do ludzi?

- Bywają ludzie i ludziska...

- Ale na naszym statku... - Papieros w palcach kapitana zadrżał.

- Cóż - Igielnicki poprawił kołnierz mundurowej kurtki - dotychczas żaden nie dał powodu, żebym stracił do niego zaufanie. Ale to jeszcze nie znaczy, że zdołałem poznać, co w każdym z nich siedzi.

Miarowy rytm maszyn wstrząsał pokładem. Po obu stronach dziobu lśniły fosforycznym blaskiem bruzdy rozcinanej wody.

Raz po raz zastygłe w bezruchu powietrze rozdzierał przygłuszony ryk motorów odrzutowca.

V

A przecież czyjeś ręce ściskały kurczowo rakietę. Uszy badały w skupieniu natężenie odgłosów niewidocznego samolotu. Cóż z tego, że daleko? W mroku widać rakietę na wiele mil dokoła. Dostrzeże na pewno. Wystarczy przytknąć płomień zapałki - i sprawa załatwiona. Któż potem będzie w stanie czegokolwiek dowieść? Trzeba tylko znaleźć odpowiednie miejsce, by ją wystrzelić. Ale właśnie z tym było najtrudniej. Próbował tu, próbował gdzie indziej. Ani mowy nawet. Po całym pokładzie snuli się ludzie.

Ciało spływało lepkim potem. Długi płaszcz krępował ruchy. Musiał go jednak włożyć, by zasłonić rzucającą się w oczy biel odzienia. Nawet w zacisznym zakątku za kotwiczną windą czyjaś sylwetka sterczała przy burcie. To samo na spardeku, to samo na rafie.

Wszędzie ktoś stał, wlepiając oczy w ciemność, albo spacerował nerwowym krokiem. Chyba tej nocy nikt nie korzystał ze swej koi. Wędrówka trwała długo. Zaglądał wszędzie. W końcu zrezygnował. Nie było najmniejszej możliwości realizacji planu. Gdyby jeszcze miał rakietnicę, może zdołałby ułowić sposobną chwilę. Pociągnąć za cyngiel i zniknąć bez śladu. Ale tak... Wracał do siebie, zaciskając zęby. Zaprzepaścić taką okazję? Z trudem zdołał się opanować. Splunął za burtę.

VI

Bartczak nie mógł już dłużej wytrzymać nieruchomego trwania w ciasnej wyżce. Chociaż nie okazywał tego po sobie, nie przestawały go nurtować słowa Igielnickiego. W gruncie rzeczy trudno mu było właściwie odmówić racji. Zaufanie zaufaniem, a jednak nie mógłby stwierdzić z czystym sumieniem, że znał naprawdę każdego z członków załogi. Bywają okoliczności, w których zbytnie zaufanie jest niczym innym jak tylko karygodną lekkomyślnością. Zwłaszcza teraz.

- Przejdę się trochę - mruknął wreszcie, wachlując twarz czapką. - W tej łaźni można się upiec.

Igielnicki pokiwał aprobująco głową.

- Słusznie. Małe przechadzki nad wodą znakomicie orzeźwiają organizm.

Zdawał sobie doskonale sprawę z pobudek kierujących kapitanem. W grę wchodziła zbyt wielka stawka, by można zaniedbać jakąkolwiek ostrożność.

Bartczak schodził w zamyśleniu na pokład. Diabli nadali. No... właściwie nie zaszkodzi się przespacerować. Pańskie oko konia tuczy... Szedł powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Wszędzie aż rojno od ludzi. Gdyby nawet znalazł się jakiś zdrajca, nie pozwolono by mu na wprowadzenie w czyn zbrodniczego zamiaru. Dałby sobie zresztą rękę uciąć, że takiego zdrajcy nie było. Jakże... Wśród jego załogi? Przystanął przy uchylonych drzwiach kabiny drugiego oficera. W mroku szarzała niewyraźna plama twarzy.

- Udusić się można - westchnął jakby z rozdrażnieniem Kaniewski.

- Tak - potwierdził Bartczak - gorąco.

Ruszył dalej. Kaniewski schodząc z wachty, oświadczył, że natychmiast się położy. Tymczasem był ubrany. Widocznie zrezygnował z zamiaru. Nic zresztą dziwnego. Niełatwo uleżeć w betach przy takiej temperaturze. Szczególnie, jeśli ma się jakieś problemy ze zdrowiem. A że Kaniewskiemu coś dolegało, nie miał najmniejszych wątpliwości.

Tylko co on takiego trzymał w ręku? Zupełnie jakby nabój od dubeltówki. Nabój od dubeltówki? Śmieszne. Raczej jak... Ale żadne inne porównanie nie przychodziło jakoś na myśl.

VII

Sorek zadarł głowę, obserwując przepływające wysoko w górze pierzaste obłoczki.

- O! - wyciągnął w górę rękę - przeleciał!

Wszyscy stojący w pobliżu jak na komendę spojrzeli w niebo. Nic jednak nie zauważyli. Po prostu Sorek kawały urządza. Nie pierwszyzna mu przecież.

- Ty... - sarknął Gwóźdź - uważaj, żeby ktoś i z ciebie w końcu nie zrobił balona.

- Wydawało mi się, że widzę, jak wylatuje zza chmurki. Foryś parsknął. Śmiech zabrzmiał nieco nerwowo. Wszyscy tej nocy byli podekscytowani.

- Szkoda, żeś mu soli na ogon nie nasypał.

- Brzęczy i brzęczy niczym uprzykrzony komar - oburzył się Konkiel.

Sielawa poklepał go po ramieniu.

- Komar? Patrzcie no. To na słonia pewno powiesz mucha?

- Swoją drogą - radiotelegrafista Mariczak strzyknął śliną przez zęby - licho wie, co to takiego. Człowiek czuje się jak podczas wojny.

- Pewno - potwierdził Konkiel. - Chłop ma rację.

Gwóźdź sięgnął do kieszeni po zapałki. Zmitygował się jednak w chwili, gdy palce dotknęły pudełka. Lepiej nie. Jeszcze ten z góry gotów zobaczyć. Ssał dalej niezapaloną fajkę.

Sorek wpatrywał się w ciemność.

- O! - zawołał znowu, wychylając się ryzykownie przez poręcz nadburcia - światła portu. Niech skonam!

W pierwszej chwili nikt mu nie uwierzył. Znowu buja. Okazało się jednak, że tym razem mówił prawdę. Odetchnęli z przeogromną ulgą. Niebezpieczny rejs dobiegał końca.

VIII

Pokój stanowił coś pośredniego pomiędzy lokalem biurowym a prywatnym gabinetem. Wielkie, proste biurko, dwa krzesła, regał obok rozłożystych, krytych zamszem klubowców, puszystego dywanu i srebrno-kryształowej zastawy na delikatnym blacie inkrustowanego stolika. Drzwi starannie obite wyciszającą matą, jak niemal w każdym urzędowym gabinecie przeznaczonym na poufne konferencje. Blat biurka zdobiła bizantyjska waza załamująca promienie światła w szlifie szkiełek imitujących drogocenne kamienie, a także ciężka statuetka stylizowanego lwa o szeroko rozwartej paszczy.

Te kontrastujące z umeblowaniem biurowym cacka miały jednak całkiem specjalne przeznaczenie.

Jedno ze szkieł oprawionych w patynowany metal wazy stanowiło soczewkę precyzyjnego mikroaparatu fotograficznego. W paszczy zaś lwa tkwił przemyślnie ukryty mikrofon, od którego przewód biegł do najnowocześniejszego dyktafonu umieszczonego w szafce biurka.

W tej chwili wszystkie te urządzenia były nieczynne. Blenda przesłaniała soczewkę. Dyktafon wyłączony.

Nic zresztą dziwnego.

Gość, tkwiący sztywno w jednym z foteli, znał każdy najdrobniejszy szczegół w tym pokoju. Bodaj czy nawet sam nie uczestniczył w akceptacji ich założenia.

Zachowanie jego świadczyło, że jest mocno niezadowolony. Ani spojrzał na srebrną skrzyneczkę z najprzedniejszymi cygarami.

Pomimo zachęcających gestów gospodarza sięgnął do kieszeni, wyjmując z ozdobnego etui własne cygaro.

Nie zaszczycił najmniejszą uwagą mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy koktajlu w smukłym kieliszku.

Udał, że nie dostrzega podsuniętego usłużnie ognia, manipulując przy swojej zapalniczce.

Gospodarz stłumił westchnienie, obserwując ze smętnym zainteresowaniem jakiś sobie jedynie wiadomy punkt na gładkiej boazerii. Postawa gościa nie wróżyła nic dobrego.

Cóż mógł jednak na to poradzić? Sprawa nie wyglądała bynajmniej pomyślnie. Chcąc nie chcąc, musiał to w duchu przyznać.

- Tak dalej być nie może!

Drgnął, tracąc z miejsca wszelką ciekawość wobec boazerii. Wypływający z pergaminowych warg głos był całkiem cichy. Zabrzmiał jednak donośnie jak bijący tuż nad uchem dzwon.

- Tak... - pochylił w wyrazie ubolewania głowę. - Prawdę powiedziawszy, nie możemy się w tej sprawie poszczycić większymi sukcesami.

- Większymi? - ostre spojrzenie wodnistych źrenic dźgało niby szydłem. - Żadnymi. Absolutnie żadnymi.

- Żadnymi - powtórzył potulnie. - Słusznie.

Oponowanie gościowi nie należało do rzeczy rozsądnych. Ani bezpiecznych. Szczególnie w tego rodzaju sytuacji.

Pokora jednak nie ułagodziła gościa. Wypuścił z ust gęsty kłąb wonnego dymu. Ze zmarszczonymi brwiami obserwował, jak rozpływał się powoli w górze.

Minęła dłuższa chwila, zanim znów odwrócił twarz ku gospodarzowi.

- Czy pan jest tu po to - przyjrzał mu się krytycznie zmrużonymi oczyma - by stwierdzić, że nic się nie robi?

Gospodarz poruszył się niespokojnie w fotelu, jakby go nagle coś zaczęło uwierać.

- Robimy, co w naszej mocy.

- Ach... tak, co w waszej mocy... Widocznie bardzo niewiele w niej leży - syczący głos pulsował nutkami zjadliwego sarkazmu. - Bo jak dotychczas cały rezultat... - dmuchnął wymownie na rozpostartą na płask dłoń. - ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin