Kirst Hans Hellmut - Morderstwo manipulowane(1).doc

(857 KB) Pobierz
Hans Hellmut Kirst

Hans Hellmut Kirst

Morderstwo manipulowane

       

Tom

Całość w tomach

       

       

       

       

       

       

       

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1991

 

 

 

 

 

 

Przełożył Tadeusz Ostojski

       

       

      

       

       

       

       

       

       

Tłoczono pismem punktowym

dla niewidomych

w Drukarni Pzn,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

pap. kart. 140 g kl. III_Bą1

       

Przedruk z wydawnictwa

„Sawapress”, Warszawa 1990

       

       

       

       

       

          Pisał A. Galbarski,

korekty dokonały:

B. Krajewska 

i K. Kruk

 

 

 

 

 

 

Część I

Zdarzenie

       

Rozpoczęło się od spotkania dwojga ludzi. Mogło oczywiście być tak, że już kilka razy przeszli obok siebie w wysokim, betonowym, mieszkalnym ulu, albo przed nim, albo w pobliżu niego i nie zwrócili na siebie uwagi.  W każdym razie pierwszego kwietnia owego roku nadeszła pora.

Nie było to jednak spotkanie, które mogłoby w pełni uchodzić za przypadkowe. Miały też z niego wyniknąć wnet różne, nieuniknione komplikacje. To, że zakończyły się śmiercią, nie jawi się jako żadna osobliwość, a jeśli jednak, to dlatego, że była zaplanowana.

Śmierć, bez względu na postać, pod jaką zawsze się objawia, jest najbardziej niezawodna z wszystkiego, co towarzyszy człowiekowi, choć najczęściej, aczkolwiek nie w tym przypadku, jest i w pełni nieobliczalna.  Rzeźnie i cmentarze w każdym razie, należą do wszelkiej egzystencji i rzadko kiedy bywają szczególnie od siebie oddalone. Można to dostrzec na licznych planach miast; na planie zaś Monachium nawet kilkakrotnie; na dobrą sprawę niemal we wszystkich kierunkach kompasu.

Podczas owego pierwszego spotkania wyglądało na to, że trafiły na siebie dwie niewątpliwie ludzkie istoty. Tak przynajmniej można było sądzić zachowując prawo do pomyłki.  Któż bowiem, jeśli idzie o ludzi, pokusić się może o tak zobowiązujące stwierdzenia, czy zgoła gwarancje? Żadna matka nie da gwarancji za syna, żadna córka za ojca, żaden brat za siostrę nie mówiąc już o przypadkowych związkach.

W każdym razie tutaj ukazał

się wpierw pewien „starszy”

 

 

 

 

 

mężczyzna, czy jeśli kto woli „lepszy gość” wyglądający tak, jakby wyłonił się ze stronic ilustrowanego tygodnika o profilu familijnym. W innych uświadamiających gazetach taki typ zostałby uznany za typka i wylądowałby w koszu na makulaturę. Ów męski osobnik odziany był starannie, przy tym schludnie; nie dostrzegało się niczego, co byłoby tego zaprzeczeniem. Wydawało się też, że owemu starszemu panu dany jest uprzejmie zobowiązujący uśmieszek, ponadto zaś pewien rodzaj wyszukanego słownictwa.  Możliwe, iż był to dodatkowy kamuflaż; kamuflaże były eksponowanymi znakami czasu; mamienie należało do codziennego programu niemałej liczby osób, które na tym zyskiwały, ale również takich, które miały z tego uciechę.

W owej wczesnej nocnej godzinie wyglądało to w każdym razie tak, jak gdyby ów mężczyzna stał tylko tak sobie.  Zdawał się obserwować niewielki już ruch uliczny i odczuwać zadowolenie na widok niemal bezludnej ulicy. Zatrzymał się przy tym przed drzwiami domu, w którym mieszkał już od kilku lat. Odwrócił się plecami do jego szarej, spłukanej deszczem i zabrudzonej smugami zacieków fasady, by nie być zmuszonym do jej oglądania.

Tym co dostrzegł w zamian, była osoba płci żeńskiej, w średnim wieku. Wyglądało na to, że idzie wprost na niego; niemal wyzywająco. Nie dało się w żadnej mierze zauważyć, i możliwe, iż tak nie było, że przez to doszło do zakłócenia jego spokojnych, nocnych obserwacji.

          - Czy pani czegoś ode mnie chce? - zapytał ową osobę płci żeńskiej. Zabrzmiało to jakoś uprzedzająco ostrzegawczo. - W takim razie powinna pani

 

 

 

 

 

 

przemyśleć to starannie, miła pani. Pozwalam sobie udzielić takiej rady.

          - Dlaczego?

          - Proszę potraktować to w taki sposób: Mam niezłomny zwyczaj nie ufać zrazu nikomu i niczemu.  Pani też powinna tak samo postępować! W końcu sympatyczne koty mogą okazać się lampartami, nie wiadomo jak miłe psy mogą przeobrazić się w wilki, a nawet tak zwani starsi panowie mogą okazać się, jak się to wcale nierzadko mówi, przyczajonymi, lubieżnymi staruchami. To rozeznanie, które z chęcią przekazuję pani, nie jest chyba mało interesujące.

          - Nie prosiłam pana o tego rodzaju pouczenia, mój panie, jak się pan tam nazywa! Może pan sobie takich frazesów oszczędzić, w każdym razie jeśli idzie o mnie.

W przypadku osoby, która w takim samym stopniu okazała się niewrażliwa co i odpychająca, szło o niejaką Johannę Lenz, z zawodu aktorkę. Jeśli oczywiście to może być zawód. Bo co by w istocie miały znaczyć takie określenia zawodu, jak choćby polityk, homeopata, opiekun społeczny, artysta i tym podobne?

Było nie było, owa Johanna Lenz już na pierwszy rzut oka, a nie pierwszy raz patrzył na nią, jawiła się jako pełnokrwista istota, nader hojnie uposażona w niezwykle zmysłowo oddziaływującą powierzchowność. Niewykluczone, że można by uznać ją za jędrnociałą piękność formatu odpowiedniego dla wszystkich czasopism, ale do czytelników takich wydawnictw mężczyzna ów jednak nie należał.

Zdawało się tedy wówczas, że zaczyna się tak jak zwykle wszystko to, co miało złożyć się na osobliwe, dobre i okropne zdarzenia kilku następnych dni.

 

 

 

 

 

Że zaczyna się to, co ów mężczyzna posiadający stosowne predyspozycje, zaczął wietrzyć.

Wtenczas jednak, we wczesnych godzinach nocnych pierwszego kwietnia wyglądało to tak, że po prostu pierwszy raz spotkali się świadomie: Johanna Lenz i Adalbert Wecker.

Zdarzyło się to przed domem, w którym mieszkali. On już od kilku lat, ona od kilku miesięcy. Budynek znajdował się w Monachium, przy Germaniastrasse 175, w dzielnicy 22 zwanej Schwabingiem. Dla niej właściwe były: Inspektorat policji 5, przy Maria Josepha_Strasse 3, telefon 39 60 66. Poczta: Monachium 40. Urząd Stanu Cywilnego I. Gdyby ktoś życzył sobie opieki duchowej, do dyspozycji były: Dla wierzących, rzymskich katolików - Maryja od Dobrej Rady; dla ewangelików zaś kościół Zbawiciela.

Tych zaś wzniesionych tutaj, jedno nad drugim pięciu pięter, nie można było w żadnym wypadku, ze względu na ich cementową monotonię, uznać za coś typowego dla MOnachium. Tego rodzaju pomysły można było przy tym wyobrazić sobie w niejednym innym, większym mieście zachodniej pozostałości Niemiec.  To taka oszczędnościowa, użytkowa architektura. Jeśli nawet twór sklecony w ten sposób, z miejsca nie kojarzył się ze znormalizowanym śmietniskiem dla ludzi, czym w istocie był, mieszkańcy jego rozeznawali to dopiero później.  Jeśli w ogóle rozeznawali.

W jego ciasno nad sobą nawarstwionych piętrach znajdowały się tak zwane lokale, struktury mieszkalnego pszczelego plastra, o jednym, dwu, trzech pomieszczeniach.

Były wyposażone we współczesny

„standard”. Ogrzewanie podłogowe

działające umiarkowanie, wodę,

zazwyczaj sączącą się

 

 

 

 

 

przynajmniej w kuchni i toalecie. Poza tym było tam, zapewne uznawane za komfort szczególny, generalne urządzenie wentylacyjne, któremu zawsze udawało się równomierne rozprowadzanie po domu przenikliwych odorów kuchennych i całej reszty miazmatów.

Tam więc, przed tym domem stali teraz, blisko wejściowych drzwi, znormalizowanych, nader funkcjonalnych, skleconych fabrycznie, prymitywnych i użytkowych.

          - Ma pan klucz do tego domu? A może tylko stoi pan tak sobie? - zapytała natarczywie Johanna.

          - Rzeczywiście tylko tak sobie stoję. Żeby jeszcze trochę ponapawać się przestrzenią tej nocy. Zwłaszcza, że po długiej i trzaskającej mrozami zimie, jest to pierwsza noc zapowiadająca wiosnę. Nie interesuje to pani?  Nie musi. Pani pragnie tylko dowiedzieć się, czy mam klucz do budynku? Zgadza się, mam.

          - Proszę więc te drzwi otworzyć!

          - Czemu miałbym to zrobić? -

Adalbert Wecker czynił wrażenie człowieka żądnego przygody.  Również on, a któż jest od tego wolny, miał skłonności do lekkomyślnego zuchwalstwa. Nie były one u niego przypadkowe. - Dlaczego więc? - powtórzył.

          - Bo mieszkam tutaj, mój panie! Całkiem po prostu.

          - Nie mając klucza do wejściowych drzwi? Wydaje mi się to jakieś dziwne. Czy mogłaby pani wytłumaczyć to nieco dokładniej?

          - A co to pana obchodzi, człowieku - zareagowała zdecydowanie niechętnie Johanna.

          - Możliwe, że w ogóle nie, a może nawet bardzo. - Wecker zadał sobie niejaki trud, by ukryć wzbierającą w nim wesołość. - Nie dawniej jak w ubiegłym tygodniu usłyszałem, że w tym to domu pewien rozjuszony

 

 

 

 

 

 

młodzian próbował poczynać sobie nader gwałtownie. I to dlatego, żeby ukrócić pewne stosunki, utrzymywane przez ponoć tylko dla niego zarezerwowaną przyjaciółkę. Domyślił się ich, ale przy tym rozwalił nogą drzwi, co zresztą jest tu możliwe do zrealizowania bez większych trudności. Są jak z papieru, z najcieńszej sklejki!

          - Mój Boże, co mnie to obchodzi? Co mi też pan imputuje? Czy robię wrażenie takiej niepowściągliwej?

          - Nie to od razu, szanowna pani. Teraz jednak, nawet jeśli nie wydaje mi się pani zdenerwowana, jest pani przecież wyraźnie zaniepokojona. Dlaczego?

Nastąpiło wyjaśnienie, którego, jak na to wyglądało, domagał się z uprzejmą wytrwałością ów mężczyzna.  Przystała na nie, gdyż oczywiście musiała. Jeszcze bez szczególnej ekscytacji, ale z wciąż narastającym oburzeniem.  Trudno jej było, tak po prostu, przyjąć tego rodzaju wymagania.

        - No więc! Mieszkam tutaj, na czwartym piętrze, razem z małą córką, Ireną. Ona tam na mnie czeka. Widocznie wyłączyła domofon. Mogę teraz dzwonić, ile tylko zechcę. Nie zgłasza się!  Martwi mnie to. Czy pan nie rozumie?

Teraz nastąpiła reakcja Adalberta Weckera, którą można było uznać za całkiem jednoznaczną. Bez najmniejszej zwłoki otworzył Johannie drzwi domu, wpuścił ją do windy i dotrzymał towarzystwa w czasie jazdy w górę, na czwarte piętro.

Okazywane zaangażowanie i uwaga były w jakiś sposób zaskakujące, ale raczej dla kogoś, kto nie miał okazji dokładnego, a choćby pobieżnego poznania owego Weckera.

Na górze, na czwartym piętrze,

Johanna Lenz, z ledwie dającym

się ukryć zatroskaniem

 

 

 

 

 

pospieszyła ku drzwiom, które najwyraźniej wiodły do jej mieszkania, co Adalbert stwierdził niejako mimochodem.  Wiedział zresztą o tym od dawna.  Owe o piętro niżej mieszkające istoty nie były poza tym nigdy dokuczliwie hałaśliwe, ani też nie rozprzestrzeniały przenikliwych woni potraw. Tym samym nie były nieprzyjemnymi współmieszkankami, a to nastrajało go przyjaźnie.

Drzwi do tamtego mieszkania były również zrobione z cienkich, wysuszonych płyt sklejki. Można było, o czym wiedzieli nawet niedoświadczeni włamywacze, wywalić je bez trudności. Jednocześnie pełniły rolę dźwięcznej płyty rezonansowej, zdolnej do przenoszenia słów z niemal niepomniejszonym natężeniem. Teraz wykorzystała to Johanna. - Dziecko! Jesteś tam? Ireno? Co się stało, czemu się nie zgłaszałaś? Tu twoja mama! Nie poznajesz mnie?

Na to drzwi otworzyły się powoli. Ukazało się w nich dziecko dwunastoletnie. Z jasnymi kosmykami włosów i niewinną anielską twarzyczką, taką jakie niegdyś malował Rafael. Było cokolwiek wzburzone, jednocześnie zaś czujne, niemal czające się. - Nie boję się, mamo, ale nie czuję się najlepiej. Jakoś mi niedobrze.

          - Ale dlaczego? - Dziecko zostało wzięte w ramiona, zapewne po to, by, jak pomyślał przyglądający się temu, okazać mu zdeterminowaną gotowość przyjścia z pomocą. - Co się z tobą dzieje? Dlaczego ci niedobrze? Czy może ktoś znowu... Muszę to wiedzieć dokładnie, musisz mi o tym powiedzieć!

          - Nie postąpiła pani prawidłowo - zasugerował Adalbert Wecker, który zatrzymał

 

 

 

 

 

 

się przy windzie. - Domaganie się drastycznych informacji, jeśli wolno mi radzić, nigdy nie powinno mieć miejsca w obecności obcych. Troska nie powinna niczego ponaglać. Coś takiego wymaga właściwej pory.

          - Co to w ogóle pana obchodzi, panie! - Matka Ireny, Johanna, zareagowała jednoznacznie negatywnie. W ramionach trzymała pobladłe dziecko, ono zaś, mimo niemałego wzburzenia, patrzyło na mężczyznę z wielką ciekawością.

          - Kim jesteś? - zapragnęła dowiedzieć się Irena.

          - Kimś, kto tu przypadkiem mieszka. Swego rodzaju wujkiem, możliwe, że jednym z kilku, których masz na naszym piątym piętrze, a co możesz zapewne potwierdzić. Przy okazji porozmawiamy sobie o tym. Jak myślisz?

          - Niech pan łaskawie trzyma się z daleka! - zażądała pani Lenz ucinając dyskurs. Po czym dodała: - Jeśli mogę o to prosić!

          - Zrobię to, jeśli pani sobie tego życzy. Nawet chętnie - zapewnił Adalbert Wecker. - Niech się pani dobrze żyje, kochana pani, wraz z pani małą córeczką. Jeśli to się pani tutaj uda.

               **      **      **

Późnym wieczorem następnego

dnia, znów przed rozpoczęciem

kolejnej nocy, a to, co tu

decydujące, miało dziać się

nocami, Adalbert Wecker opuścił

swe mieszkanie na piątym

piętrze, przy Germaniastrasse

175 w Monachium. Znowu dane mu

było spędzenie dnia w zacisznym

pokoju, wolnego od natrętnych

problemów trapiących innych

ludzi. Samotny jak zawsze, nigdy

jednak nie osamotniony, otoczony

był swoimi książkami i płytami

gramofonowymi. Jego intymny

świat, tak jak świat Szekspira,

zapełniony był mordercami królów

i mordującymi królami,

 

 

 

 

 

zamieszkały przez błaznów i głupców, zrośnięty z przestępczą tępotą i tępymi przestępcami.  Nadto rozbrzmiewały w nim odgłosy muzyki, zazwyczaj Bacha, to znów Schuberta. W tym świecie był szczęśliwy.

Jednakże wciąż i wciąż nachodziło go budzące się pragnienie, by spotkać człowieka, jeśli tylko możliwe, rozumnego i przenikniętego uczuciem. Chętnie widziałby tę osobę blisko w zasięgu ręki, ale znowu jeśli możliwe, bez osobistego kontaktu. Tym czego pożądał, była swoista bliskość, do której jednocześnie należał pewien dystans.

Ponownie wszedł do ciasnej windy tego domu, żeby zjechać na dół. Nie bez często nachodzącej go ciekawości wypatrywał sygnałów uwidacznianych w tym środku transportu. Najczęściej szło w nich o komunikaty dotyczące reakcji podbrzusza, nie różniące się od tych, które znajduje się w publicznych ustępach, zwłaszcza zaś na dworcach. Coś takiego można było napotkać i tutaj, choć rzadko kiedy napisy zachowywały się na dłużej. O to dbał dozorca domu i mówiło się, że usuwanie tych graffiti, to bodaj główne jego zajęcie.

Wymazywał więc owe obscena; zamalowywał, mniej więcej raz, dwa razy w tygodniu wszystko co się ukazało. Na przykład grubo namalowanego penisa albo wydrapane wysypisko jakichś zmierzwionych śmieci, zapewne w zamyśle do niego przynależne. Od czasu do czasu informacje, takie jak „Zuzanna to świnia” albo „gówniara Monika robi wszystko”.

Były to zapewne produkcje

spiesznych gości tego domu,

owych często zmieniających się

mieszkańców niższych

kondygnacji. Napływających i

odpływających elementów, które

zadbały o zostawienie tu swoich

 

 

 

 

 

śladów namazanych pisakami, wyskrobanych nożami, kluczami, korkociągami.

Tym razem spostrzegawczy Adalbert Wecker, którego uwagi nie uchodziło niemal nic z tego, co chciał żeby nie uszło, dostrzegł produkcję specjalną, jakiej przynajmniej wczoraj w nocy jeszcze nie było. Na tylnej ścianie windy znajdowało się słowo napisane z plakatowym rozmachem, z pomocą rozpływającego się filcowego mazaka, dominujące nad wszystkim słowo „dzieciojebiec”. Pod nim można było dostrzec literę wyglądającą na „W”. Obok widniała cyfra, rzymska trójka.

W tym wszystkim szło, próbował skonkretyzować uważny obserwator, o ewidentną, całkiem bezpośrednią, celową informację, jakich poprzednio chyba nigdy tu nie było. W każdym razie nie znajdował dotychczas takich, podobnych do prymitywnego bezpośredniego wskazania palcem.  Adalbert Wecker poczuł więc pokusę dokładniejszego zajęcia się tą sprawą. By tak się stało, wystarczyła w zupełności szybka jazda windą, z piątego piętra na parter, trwająca około dziesięciu sekund.

Kiedy odczuł ową potrzebę przeprowadzenia tu szybkiego i zdecydowanego, choć niewielkiego dochodzenia, a pomyślał o tym chyba i dlatego, że obiecywał sobie zajmującą rozrywkę, naszła go refleksja, że może jednak tak nie będzie. Całkiem bowiem komunikatywne, a może i zupełnie jednoznaczne, owych graffiti jednak nie było.

Adalbert Wecker nie udał się

więc, tak jak zrazu zamierzał,

ku wabiącej, przedwiosennej

nocy. Zamiast tego, pozwolił

sobie na całkiem niezwykłe

najście. On, który zazwyczaj

prezentował się jako coś w

rodzaju ludzkiego cienia, teraz,

wyglądało na to, postanowił

 

 

 

 

 

wkroczyć zdecydowanie.

Już się nie wahał, czy ma odwiedzić położone na parterze mieszkanie dozorcy domu.

               **      **      **

Dozorca, otulony kąpielowym szlafrokiem w jaskrawo czerwone kwiatowe wzory na krzykliwym żółtym tle, pokazał się dopiero po paru minutach. Był wyraźnie niechętny, zapewne wyrwany z najgłębszego pierwszego snu, a jeśli nie, to być może odciągnięto go od dopełniania małżeńskiego obowiązku.

         - Wypraszam sobie tego rodzaju natręctwo - warczał niczym podwórzowy pies i nawet kiedy już rozpoznał, kto przed nim stoi, dodał z niełaskawą pewnością siebie: - Wypraszam sobie, nawet jeśli dotyczy to pana!

          - Co przecież nie wadzi temu, że już tu jestem. Być może powinien mi pan nawet okazać wdzięczność. Dlaczego zaś, spróbuję panu wyjaśnić, panie dozorco.

Dozorcą był niejaki Erwin Tatzer; około pięćdziesiątki, przebiegły, opryskliwy, skryty człowiek, u którego w każdej chwili mógł się objawić ośli upór. Dochodziło do tego zwłaszcza wówczas, gdy uznawał, a dość mu było domniemania, że będzie musiał się bronić przed kimś, z którego strony groziło powątpiewanie w jego zdeklarowaną pilność, sprawdzoną dbałość, ustaloną prezencję.  Uważał się bowiem za jednego z najlepszych. Czy było to jednak doceniane?

          - A więc wielce szanowny panie

Wecker, czego pan ode mnie chce?

O tak późnej godzinie?

          - Tylko pewnego wyjaśnienia, możliwe, że dotyczącego drobnostki.

          - No to jakiej? - zapytał nieprzyjaźnie. Wydało mu się przy tym, że zjawił się tu, i to nie pierwszy raz, ktoś w rodzaju

 

 

 

 

 

 

osobnika zdeterminowanego walką klas. Przesłanek, które nakłaniały go do zajęcia takiego stanowiska, było w tym czynszowym, wątpliwej reputacji domu zawsze na tuziny. Żyli tu bowiem Turcy i wszelki arogancki oraz rozpychający się motłoch, który stawał się coraz bardziej bezceremonialnie natarczywy.  Czyżby i ten, dotychczas raczej skromny, nie całkiem postarzały starzec z piątego piętra miał mieć coś wspólnego z tamtymi?

          - Mógłby mnie pan, panie

Wecker, taką mam propozycję, odwiedzić rano. Teraz, w każdym razie, mam zamiar spać!

          - Czego też panu życzyłbym jak zwykle serdecznie. Jednakże nie zaraz, dopóki mi pan nie wyjaśni pewnych spraw, panie Tatzer.

Ciągle jeszcze stali naprzeciwko siebie, u szpary uchylonych drzwi mieszkania dozorcy domu. Erwin Tatzer posapywał coraz bardziej niechętnie, miał też coraz wyraźniejsze przeczucie, że powinien być sceptyczny, a nawet podejrzliwy. Trzeba było liczyć się z tym, że ów tajemniczo buszujący dookoła węszyciel przyszedł doń z jakimś wyraźnym podejrzeniem. Czego od niego chce?

Miał się przekonać niezwłocznie, bowiem Adalbert Wecker po prostu zapytał: - Niech pan spróbuje wyjaśnić mi, Tatzer, dlaczego na ścianie windy namazał pan słowo „dzieciojebiec”. Do tego zaś „W” z dodatkiem III. Co miał pan na myśli? O kim pan myślał?

          - Chyba usłyszałem niedokładnie, szanowny panie! - Tatzer zdawał się mieć zdolność zdumiewającego przeobrażania się z chwili na chwilę, gdyż oto teraz zareagował tak zdecydowanie łagodnie, iż żaden baranek nie potrafiłby patrzeć poczciwiej. - Ależ, ależ szanowny panie, chyba nie

 

 

 

 

 

 

próbuje pan przylepić czegoś do mnie? A już zwłaszcza czegoś takiego! Tego nie może mi pan udowodnić. Nikt nie może.

          - Myli się pan i to zasadniczo, panie Tatzer, ciągle jeszcze tutejszy dozorco. - Jeśli oba baranki należały w tej chwili do jednego stada, szybko stało się jasne, który z nich jest zwierzęciem przewodnim. - Przecież jeśli idzie o tę fatalną pisaninę w windzie, użył pan akurat tego samego filcowego mazaka, z pomocą którego nam, swoim podopiecznym mieszkańcom domu, maluje pan od czasu do czasu komunikaty. Choćby o wywozie śmieci, kontroli ogrzewania, o rozliczeniach za wodę. A teraz właśnie tamto!

          - Człowieku, panie! Panie

Wecker! Chyba mnie pan nie podejrzewa? Mnie! - Można powiedzieć, że nie kapitulując skulił się w sobie, choć poddanie zdawało się bliskie.

          - Ach człowieku, dozorco, pan jest tym, tylko pan, który babrze się tu we własnym łajnie, zuchwały i lekkomyślny, a do tego pełen najgłupszych wydumek.  Pan nawet nie usiłował zmienić charakteru pisma. Mógł pan przynajmniej posłużyć się drukowanymi literami! To czego pan tam sobie nawarzył, jest czystą fuszerką. Całkiem prymitywną próbą manipulacji, którą może przejrzeć byle dziecko. Zrozumiano?

Były to stwierdzenia, które zdołały przestraszyć Tatzera w zauważalnym stopniu. Jeśli przy tym nie pobladł, to chyba tylko dlatego, że nie był mu dany nadmiar subtelniejszych odruchów. - Panie Wecker, wiem, że w administracji domu wcale niemało jest takich, którzy mnie chcą powiesić! Załatwić mnie chcą! A teraz jeszcze pan!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin