Waldemar Łysiak - felietony.doc

(424 KB) Pobierz
Ciągle pada

Ciągle pada

 

Żyjemy w takich czasach, że ciągle pada coś lub ktoś. Pół biedy, gdy zamiast liści padają komuniści, nawet jeśli padają gradem (a padają gradem, bo mimo szeroko zakrojonych poszukiwań nie udało się znaleźć wśród nich takiego, który nie brał, nie łgał, nie kapował i nie oscylował). Gorzej, gdy padają wielkie mity postępowej ludzkości –– normy uniwersalne, dogmaty kanoniczne, głazy milowe, figury spiżowe, pomniki dziejowe itp. Kilka tylko przykładów, bo na więcej nie zezwala krótka felietonowa forma:

Przykład pierwszy (literacki): prawie sto lat temu pewien Irlandczyk napisał powieść „Ulisses”, a badacze literatury zadekretowali, iż jest to najwybitniejsze dzieło literackie współczesności, gdyż liczy tyle stron (grubo ponad tysiąc), że nikt nie przeczytał tego do końca, a ci, którzy bohatersko przeczytali jedną piątą, mało zrozumieli lub nic nie zrozumieli. Te szczytnie postępowe kryteria uważano za niepodważalne przez 83 lata. Tymczasem w roku bieżącym stało się coś bulwersującego. Pewien Francuz napisał bowiem konstytucję dla zjednoczonej Europy, stosując wspomniane kryteria (gigantyczna objętość dzieła plus absolutna niezrozumiałość tekstu), a jednak Europejczycy wyśmiali to dzieło i konstytucja padła. Tym samym runął mit, że metoda Joyce’a jest złotym kluczem do literackiego triumfu. „Strumień świadomości” Giscarda leży!

Przykład drugi (rasistowski): dwie czołowe rewolucyjne (marksistowskie) ikony Ameryki Łacińskiej XX wieku to, jak wiadomo, Kubańczyk Guevara i Chilijczyk Allende. Pierwszemu historycy wytknęli (dowodowo) sadystyczne przesłuchiwania antyczerwonych opozycjonistów metodami Gestapo i NKWD, tudzież własnoręczne masowe mordowanie więźniów (czyli ludobójstwo), jednak postępowa ludzkość olała te grzechy, więc towarzysz Che dalej robi za ikonę świata postępu. Gorzej wyszła na konfrontacji z dowodami druga lewicowa ikona, ubóstwiany dotychczas przez świat postępu prezydent Allende. Oto bowiem filozof Victor Farias wydobył z archiwów rozprawę doktorską towarzysza Allende, w której tenże naukowo dowodził, iż –– cytuję –– „takie formy nikczemnych zachowań jak lichwa, obłuda, oszustwo i oszczerstwo są charakterystyczne dla Żydów”. Ten zdemaskowany zoologiczny antysemityzm sprawił, że companero Allende ma przerąbane bez reszty –– jego mit padł jak flak. Miłość (postępowa) ci wszystko wybaczy, nawet tortury i ludobójstwo, ale nie każdy rasizm!

Przykład trzeci (elektryczny): najsławniejszy od czasu Edisona elektryk globu, Lech Wałęsa, cieszy się na całym świecie mirem rewolucyjnego trybuna, który obalił despotię komunistyczną, plus nimbem największego (obok Wojtyły) Polaka współczesności, choć –– zgodnie z porzekadłem –– najtrudniej mu było utrzymać renomę proroka we własnym kraju. Rodacy bowiem zniesmaczyli się szybko jego żenującą prezydenturą, jego prostacką i pokrętną paplaniną godną Dyzmy, jego brutalną nocną kasatą rządu Olszewskiego, jawnie determinowaną strachem przed ujawnieniem teczki „Bolka”, etc. W trzecim starcie do prezydentury dostał więc ledwie 1 proc. głosów, czyli został przez naród wysiudany na out kopniakiem. Resztki legendy udało mu się kultywować aż po wiosnę 2005 roku, kiedy to zamiast nogi wyciągnął serdeczną grabulę do czerwonego „prezia”, a w telewizji, na oczach milionów ludzi, uczynił arbitrem swego honoru półsowieckiego jenerała o rodowodzie enkawudowskim. Redaktorka prowadząca ten program próbowała roztrząsać z dwoma eks–prezydentami sprawy dziejowe, co też i chciał czynić jenerał, ale „Lechu” nie zezwolił, i przez cały czas, od pierwszej do ostatniej sekundy (przez bite 45 minut!) namolnie molestował pupila Sowietów, żebrząc, by ten mu wystawił świadectwo moralności! Kiedy jeszcze zaprosił szereg czerwońców na swe urodziny, i do swego domu wpuścił ich w skarpetkach –– rodacy uznali, że „Alek i Bolek w jednym stali domku”. Tak padła resztka mitu człowieka, który twierdzi, że własnymi jeno ręcami, bez niczyjej pomocy, obalił komunę. Ikona sięgnęła bruku, adwersarze polskiego elektryka mogą więc śmielej głosić, że jego zasługi przy obalaniu komunizmu są równe zasługom polskiego hydraulika przy obalaniu konstytucji europejskiej.

Przykład czwarty (malarski): filantropka z Pałacu Namiestnikowskiego zyskała w narodzie (dzięki tabloidom i damskim żurnalom) taką popularność, że stała się ikoną ludu, nadwiślańskim odpowiednikiem matki Teresy skrzyżowanej z lady Di, wskutek czego jeszcze rok temu powszechnie spekulowano, iż Anno Domini 2005 obejmie, jako pierwsza Polka, prezydenturę III RP, wygra bowiem elekcję w cuglach. Tymczasem ostatnio ta ikona zaczęła się kojarzyć ludowi malarsko wedle renesansowego stylu. Najsławniejszym bowiem renesansowym malowidłem, które mają Polacy, jest głośne dzieło Leonarda „Dama z gronostajem” (vel „Dama z łasiczką”), a Jolantę z Krakowskiego Przedmieścia zaczęto powszechnie widzieć jako „Damę z kuną”, i to z kuną zmutowaną, gdyż jak głosi plotka –– w polskim pejzażu rozmnożył się nowy, aerodynamiczny gatunek: kuny z żaglem. Świątobliwa dama runęła do stóp swego postumentu, vulgo: padła.

Padł również –– wskutek gorącej michnikofilii –– były szef „Gazety Polskiej”, i dlatego Łysiak przyjął propozycję zamieszczania stałego (cotygodniowego) felietonu na łamach GP.

Drugi felieton Wilka z "GP" (nr 28 z 13.VII.2005 r.):

 

Wiadomości ze świata (bezludnego)

 

W Malezji gastronomicznym hitem sezonu są tego roku prażone pestki z bezpestkowych dyń, wyhodowanych przez grono wybitnych miczurinowców Malezyjskiej Akademii Upraw.

W Kanadzie zlokalizowano duże złoża bezpyłowego węgla brunatnego, którego całkowitą bezpyłowość gwarantuje grono wybitnych ekspertów z Kanadyjskiego Stowarzyszenia Górników i Ekologów.

W Rosji zakończono trwające dziewięć lat testy wszystkich modeli samochodów produkowanych na świecie od wybuchu II Wojny Światowej do upadku Muru Berlińskiego, mające wskazać najbardziej bezawaryjny spośród nich. Okazało się, że najbardziej bezusterkowym samochodem był w tamtej 50–latce moskwicz rocznik 1969. Werdykt podpisało grono wybitnych uczonych z Departamentu Motoryzacyjnego Rosyjskiej Akademii Nauk.

Na Kubie uroczyście otwarto fabrykę produkującą beznikotynowe cygara „Fidel X”. Skręca się je z liści tych samych upraw tytoniu, z jakich skręcano cygara nikotynowe, a zbawienną dla zdrowia beznikotynowość zapewnia portret Fidela na opasce firmowej cygara beznikotynowego, co zostało potwierdzone naukowo przez grono wybitnych tabakologów Kubańskiej Akademii Medycznej.

W USA (dystrykt Columbia) uroczyście otwarto fabrykę produkującą bezorgazmowe cygara „Clinton XXL”, gwarantujące jedyny bezpieczny seks. Ich skuteczność potwierdziło grono wybitnych amerykańskich seksuologów z Instytutu Kinseya (tych samych, którzy rok temu uznali bezsilikonowy biust Pameli Anderson za pasmo górskie masywu Breast Mountains).

W Chinach wystrzelono bezzałogowy pojazd kosmiczny, dzięki któremu da się sprawdzić wpływ nieważkości na antypaństwową zatwardziałość członków sekty Falun–gong. Kosmonautów (tak przesłuchiwanych, jak i przesłuchujących) rekomendowało grono wybitnych ekspertów z pekińskiego MSW.

W Arabii Saudyjskiej opracowano bezkrwawy i bezbolesny sposób kamienowania cudzołożnic. Metodę opracowało grono wybitnych mułłów.

We Francji zbierane są podpisy grona wybitnych i bezwzględnych autorytetów etycznych pod petycją do ONZ–u, by uwolnić Saddama Husajna, którego bezgrzeszność jest (wskutek bezskuteczności poszukiwania na terenie Iraku składów atomowych, gazowych i wąglikowych) klarowna tudzież prosta niczym islamski półksiężyc.

Na Madagaskarze odbyły się finały mistrzostw świata w zapasach bezkontaktowych, sponsorowane i monitorowane przez grono wybitnych weteranów Federacji Bezstykowych Sportów Walki Wręcz (FBSWW).

Na Grenlandii grono wybitnych autorytetów, funkcjonariuszy Klubu Hodowców Zwierząt Polarnych, ogłosiło, że beztłuszczowa słonina z bezkręgowych morsów bezogonowych stanowi bezkonkurencyjne lekarstwo na bezobjawową otyłość nękającą ludzi bezzębnych.

W Peru archeolodzy wykopali na terenie byłej stolicy Inków bezwęzełkowe kipu, stanowiące nieznaną dotychczas nauce wyższą formę językową pisma inkaskiego. Komunikat o tym „odkryciu stulecia” opublikowało grono wybitnych historyków Instytutu Historii Sztuki i Językoznawstwa w Limie.

Grono wybitnych politologów północnokoreańskich uznało „drogiego przywódcę” Korei Północnej, Kim Dzong–Ila, za najbardziej bezkonfliktowego szefa państwa we współczesnym świecie, motywując swój wybór bezdyskusyjnym argumentem o preferowaniu przezeń dialogu politycznego bez użycia arsenału jądrowego, który Korea Północna intensywnie rozbudowuje dla dobra bezlistnej ojczyzny (wszystkie liście już zjedzono).

W Angoli, blisko granicy z Namibią, odkryto gatunek hien bezmięsnych (niemięsożernych), żywiących się wyłącznie ryżem i fistaszkami. Autentyczność tego odkrycia potwierdziło grono wybitnych autorytetów naukowych, zoologów z plemienia Matabele.

W Polsce zgłosił swą kandydaturę na prezydenta kandydat bezpartyjny, Włodzimierz Cimoszewicz, którego bezpartyjność zaświadczyło grono wybitnych moralnych autorytetów, na czele z towarzyszami Kwaśniewskim, Oleksym, Czarzastym, Szmajdzińskim, Janikiem, Pastusiakiem i Kutzem, oraz towarzyszkami Kwaśniewską, Lipińską, Zaniewską, Piekarską, Seneszynową itp.

 

 

 

 

 

 

 

Trzeci felieton Wilka w "GP" (nr 29 z 20.VII.2005 r.)

 

Emancypacja służby - str.28

 

Już prawie rok społeczeństwo jest dołowane przez media regularnymi zawiadomieniami o drenujących państwo, złodziejskich i korupcyjnych aferach idących w miliony i miliardy złociszów. Wcześniej też niektóre afery były ujawniane (przypomnijmy sobie serię afer z początków „transformacji” –– rublową, alkoholową, papierosową, bankową, et cetera), teraz jednak radykalnie zwiększyła się ujawnieniowa częstotliwość. Nastąpiło tak duże przyspieszenie, że dzień bez nowej afery łapówkarskiej, prywatyzacyjnej, przemytniczej, transferowej lub wszelakiej innej finansowej traktowany jest jak dziwaczny wybryk natury lub chwilowe gapiostwo dziennikarzy –– właściwie każdy dzień tygodnia, miesiąca, kwartału przynosi nowy przekrętowy skandal, a dni puste są wyjątkami potwierdzającymi regułę żelazną. Lud, początkowo zbulwersowany, później zszokowany, wreszcie przerażony zapachem wszechobecnego szamba, w końcu przyzwyczaił się do faktu, że ojczyzna to jeden wielki wychodek, więc obudzony z idealistycznych złudzeń trzyma swoje kilkadziesiąt milionów rąk w nocniku, pełen biernej apatii typu „tak być musi” –– siła wyższa! Koszmarność przerodziła się w normalność. C’est la vie! Dawniej normalne było, że przestępstw dokonują przestępcy (kryminaliści), a dzisiaj przestępstwa przestępców zeszły na dalsze strony gazet i na końcówki wiadomości telewizyjnych, bo front zajmują przestępstwa z aktywnym udziałem polityków i urzędników. „To jest Polska właśnie” –– dzisiejszy standard. Dlatego nawet mnożące się doniesienia o regularnej, ścisłej współpracy stróżów prawa (policji, prokuratury i sądów) z podziemiem gangsterskim przestały robić piorunujące wrażenie –– to już także kanon.

Cały ten systemowy układ nie jest polskim wynalazkiem. Włochami przez kilkadziesiąt lat (od 1945 roku) rządziły sycylijska Cosa Nostra i neapolitańska Camorra, których marionetkami byli politycy (kolejne ekipy rządowe; kilkakrotny premier, Andreotti, był pono nawet etatowym kolaborantem mafijnym). Wszelako dzisiejsza nadwiślańska współpraca sfer politycznych z rodzimą mafią nie nosi cech modelu włoskiego –– jest to raczej model rosyjski. Wskazuje na to fakt, iż coraz częściej, przy coraz większej liczbie ujawnianych afer, w doniesieniach medialnych pojawia się gadka o dyrygenckiej roli tzw. „służb”. Te tajemnicze, nie identyfikowane konkretnymi nazwami „służby”, będące lekko tylko przetasowanym dziedzictwem PRL–u, zza kulis sterują każdym megaprzekrętem gospodarczym i finansowym; takie superafery jak FOZZ czy Orlen są wizytówką owego „służbowego” procederu.

Przez pewien czas dla szarego obywatela było rzeczą co najmniej dziwną, że nasi „dziennikarze śledczy” regularnie, można rzec: z dziecinną łatwością, zdobywają dokumenty i fotki negliżujące afery. Jakby to były bibeloty do kupienia na jarmarku. W końcu jednak uświadomiono sobie powszechnie, że skandaliczne dokumenty nie wyfruwają z kas pancernych za sprawą bohaterskich mundurowych don Kichotów, bo „służby” bez trudu namierzyłyby takich sabotażystów i wiatraki „służb” rozpirzyłyby jednego czy drugiego kolaboranta mediów, odbierając innym desperatom wszelką chęć uprawiania takiej kolaboracji. Wniosek zatem był prosty: to same „służby” puszczają kompromitujące papiery w publiczny obieg! A że trudno byłoby je podejrzewać o działanie na szkodę własną (czyli o skłonności samobójcze) –– kolejny zdroworozsądkowy wniosek musi brzmieć następująco: widocznie w „służbach” są wrogie sobie klany, które za pomocą „kwitów” toczą ze sobą morderczą walkę (różne służby wywiadu i kontrwywiadu, wojskowe i cywilne, bądź także frakcje wewnątrz konkretnej „firmy”). Walkę o co? O pieniądze, czyli o gospodarkę, i o strefy wpływów politycznych; summa summarum: o realną (nie zaś tytularną) władzę administracyjną, rządową i kapitałową –– wszelką.

Rzecz charakterystyczna: ten „bój brytanów pod dywanem”, owocujący notorycznym, nieomal codziennym wysypem „przecieków” demaskujących afery, zaczął się niespełna rok temu. To jest wówczas, gdy komunistom (SLD-owcom i prezydentowi Kwaśniewskiemu) została już krótka końcówka władzy, bo ewidentnym się stało, że nastąpi radykalna zmiana barw politycznych, tycząca i Rady Ministrów, i ekipy prezydenckiej. Jakaś (do tej pory marginalizowana, dyskryminowana, spychana na drugi plan, dalej od żłobu?) grupa funkcjonariuszy „służb”, lub jakaś niedopieszczona „firma” spośród kilku „służb”, musiała uznać, iż „starzy” bądź „tamci” już się wystarczająco nachapali –– czas na zmianę warty u żłobu. I rozpoczęła totalną wojnę wewnętrzną uruchamiając „przecieki”, a że rywale nie pozostali dłużni –– „kwity” kompromitujące płyną szeroką falą do mediów.

Jak już wspomniałem: nie chodzi tu tylko o zmianę „służbowej” warty u żłobu, lecz i u zakulisowego steru państwa, są to bowiem naczynia połączone. Zdrowo myślący szary obywatel –– człowiek zdający sobie sprawę, iż ciemna moc „służb” została zafundowana III Rzeczypospolitej przez lewicowy „Salon” przy Okrągłym Stole –– coraz silniej upewnia się dzisiaj w przekonaniu, że od piętnastu lat Polską nie rządzą żadni premierowie, ministrowie, wojewodowie itp., lecz tajemnicze „służby”, które mają straszliwe „haki” na setki pierwszoplanowych figur. Z przodu teatr kukiełek –– z tyłu, w cieniu, za kulisami, demoniczni sznurkowi. Jak celnie pisał Benjamin Disraeli na kartach swego dzieła „Coningsby”: „So you see... that the world is governed by very different personages to what is imagined by those who are not behind the scenes” („Widzisz więc... świat jest rządzony przez całkiem inne osoby niż sobie wyobrażają ci, którzy nie znają kulis”).

Ci, którzy znają kulisy historii, mają dziś pełne prawo dywagować, że ewolucję cywilizacji można zamknąć taką lapidarną konkluzją: dawniej ludzie ze świecznika mieli służbę, a teraz służby mają ludzi ze świecznika. Służba się wyemancypowała, mesdames et messieurs.

 

W tym samym numerze "GP" z 20.VII.2005 r. ukazał się duży tekst Łysiaka, który został napisany w odpowiedzi na zarzuty "salonowego" duetu Wierzbicki-Isakiewicz.

 

Rage*

 

Już kilka tygodni toczy się publicznie zaciekła walka „Salonu” michnikowskiego (tu orężem jest, naturellement, „Gazeta Wyborcza”) i promichnikowskiego („Rzeczpospolita”) o odwojowanie „Gazety Polskiej”, której michnikofilia była ostatnimi laty bardzo „Salonowi” poręczna, co się jednak, ku nieskrywanej wściekłości „Salonu”, skończyło dzięki usunięciu michnikofilów z „GP”. Równocześnie toczy się ciężka walka zakulisowa. Ta publiczna polega na opluwaniu nowych władz „GP”, nowych udziałowców „GP” i co bardziej znanych autorów, którzy swymi piórami firmują nową „GP”. Ta zakulisowa to bój o dusze udziałowców „GP”, bez zmiękczenia których nie da się pisma odwojować, czyli usalonowić ponownie, czyli zapędzić once again do promichnikowskiej psiarni opiniotwórczej. Czas pokaże jak się ta wojna skończy.

Dotychczasowa historia „Gazety Polskiej” to historia jej eks–szefa sprawującego przez dwanaście lat dyktatorskie rządy, Piotra Wierzbickiego, oraz historia jego prawej ręki, formalnej wice, Elżbiety Isakiewicz. Jest to historia zdumiewająca (ale zdumiewająca wyłącznie tych, którzy kiepsko znają naturę ludzi słabych) –– historia swoistej ewolucji negatywnej, przemiany Pawła w Szawła. Podczas swych pierwszych lat „GP” zwalczała ostro nie tylko czerwonych, lecz i różowych (Unię Demokratyczną, Unię Wolności, Michnika, Geremka itp.), stając się jedną z nielicznych oaz prawdy i odwagi na pustyni medialnej, pełnej piachu sypanego ludziom w oczy przez dominujące liczbowo tudzież finansowo, różowe i czerwone gazety mocarnego „Salonu”. A później coś się zaczęło psuć, ściślej: gnić. Dla stałych czytelników „Gazety Polskiej” (jest to publiczność zdecydowanie antysalonowa) pierwszym sygnałem alarmowym był w roku 1997 ogromny (czterokolumnowy!) tekst Wierzbickiego, bezwstydnie i bezkrytycznie apologetyzujący masonów. Odtąd czerwone lampki pulsowały już coraz częściej, a na łamach prawicowych pism pojawiły się pierwsze komentarze tych dziwnych wygibasów Piotra Wierzbickiego. Andrzej Zięba publicznie oznajmił: „Znam go od trzydziestu lat i przywykłem, że jednego dnia gotów jest żarliwie bronić jednej tezy, a drugiego, gdy go ktoś poduczy –– odwrotnej” („Najwyższy Czas!”).

Że ktoś istotnie musiał nieźle „poduczyć” szefa „GP”, czytelnicy organu zrozumieli do końca w roku 2000, kiedy Wierzbicki przestał uprawiać mimikrę i expressis verbis wyłożył swoją nową adorację polityczną, hołdując ludzi, których wcześniej zwalczał. Michnika nazwał teraz „politycznym wizjonerem” i zadeklarował swój „należyty respekt” (sic!) wobec faraona „Salonu”. Piętnowanego wcześniej Geremka uniżenie mianował „jedynym w Polsce politykiem, który ogarnia całokształt spraw międzynarodowych, szczególnie tych newralgicznych dla naszego interesu narodowego” (sic!). Itd., itp. Czytelników „Gazety Polskiej” ogarnęła złość; co zapalczywsi bombardowali redakcję listami pełnymi wyrzutów. Jeden taki list Wierzbicki opublikował nie bez dumy; cytat: „Od dłuższego czasu obserwuję jak ze swoją zastępczynią stara się Pan przypodobać środowiskom niszczącym na każdym kroku naszą godność. Wkradł się Pan nawet w łaski Adama Michnika...”, itd.

Zareagowały również antysalonowe pisma. Na łamach „Tygodnika Solidarność” ukazał się tekst pt. „Przyszedł Adam do Piotra” (puenta tekstu brzmiała: „Jak się okazuje, krąg usłużnych przyjaciół Michnika jest bardzo szeroki”), i na tych samych łamach Grzegorz Eberhardt wkrótce skonstatował: „«Gazeta Polska» wkracza w szeregi mediów poprawnych politycznie. Bardzo poprawnych! Staje obok «Rzeczpospolitej», «Gazety Wyborczej», TVP, «Wprost», «Polityki”, «Newsweeka». Staje w bardzo licznym i karnym szeregu”. Wierzbicki uznał zatem, że czas głośno postawić kropkę nad i. Tą kropką stał się jego dwukolumnowy artykuł w „GP”, prezentujący nowe wyznanie wiary pana redaktora, a zaczynający się od słów: „Mówią, że «Gazeta Polska» się zmieniła. Dobrze mówią: «Gazeta Polska» się zmieniła, jesteśmy dziś trochę inni (...) I nie jest to aby fakt wstydliwy? Wprost przeciwnie: to, że potrafimy reagować na zmieniającą się rzeczywistość, wyciągać wnioski z doświadczeń, nawet rewidować poglądy (...), poczytujemy sobie jako powód do chwały”. Czy można zgrabniej ująć tezę, że obrotowe reagowanie na zmieniający się wiatr jest cnotą, a merdanie ogonem przed siłą jest tytułem do chwały? Nie można –– mistrzostwo świata! Proklamacja Targowiczan zawierała identyczny bełkot o „zmieniającej się rzeczywistości” i o konieczności „rewidowania poglądów”. W tekście artykułu Wierzbicki dał różne dowody rewizji swych poglądów, m.in. wykpiwając lustrację serią złośliwostek o „jakiejś małej podlustracji” i o „dzikich lustratorach próbujących teraz załatwić za pomocą teczek jakieś porachunki osobiste”, tudzież formułując swoje nowe credo ą propos Michnika: „Jesteśmy po tej samej stronie w strategicznej batalii o przyszłość Polski”.

Od tej chwili nakład „GP” zaczął drastycznie spadać, gdyż dotychczasowi sympatycy gazety byli po całkiem innej stronie niż duet Adam–Piotr. „Warszawka” i „krakówek” zacierały ręce i chichotały szyderczo (krążył dowcip o „późnym obrzezaniu Wierzbickiego”). Szeptano o „pouczających” delikwenta „hakach”; przypominano, iż jeden z wpływowych członków Zarządu „GP” został zdemaskowany jako TW; pytano: czy zakończył się już (lub: czy w ogóle się zaczął?) proces, który mikst szefowski „GP” obiecał wytoczyć profesorowi Strzemboszowi, gdy ów publicznie napomknął, że gazeta została zinfiltrowana mackami tajnych służb? Smród gęstniał niczym smog.

O ile ekonomicznym kluczem do klęski duetu Wierzbicki–Isakiewicz stała się bessa finansowa pisma (zaczęło przynosić straty), o tyle gwoździem do trumny ich publicznego wizerunku stała się moja książka „Rzeczpospolita kłamców –– SALON” (listopad 2004). Sto kilkadziesiąt tysięcy sprzedanych egzemplarzy poszło w ręce rodaków i narobiło szumu. Jest to precyzyjna monografia różowego „Salonu” (terroryzującego kraj już piętnaście lat), czyli michnikowszczyzny, od trockistowskich i wolnomularskich (loża „Kopernik”) początków, przez korowski rozwój, po udecko–uwecki triumf w III RP. Ta formacja lewicowych „dysydentów” walczących o żłób z komuną dogadała się wreszcie z komuną, zawarła z nią spektakularny pakt przy Okrągłym Stole i zagospodarowała III RP tak, że Polska jest dziś mocarstwem korupcyjnym, najbiedniejszym krajem Unii Europejskiej, ma kilka milionów bezrobotnych, 35 proc. dzieci permanentnie głodnych, 75 proc. dzieci niewiedzących co to wyjazd wakacyjny, plus policję, prokuraturę i sądy współpracujące z podziemiem przestępczym właściwie systemowo, nie mówiąc już o kompletnej ruinie służby zdrowia, liczbie afer finansowych większej niż liczba dni w roku, et cetera, et cetera –– każdy to widzi.

Książka wzbudziła naturalną furię „Salonu”, i przez zupełny przypadek (tzw. czysty zbieg okoliczności) zaczęły się dziać rzeczy osobliwe –– gdy „Salon” bił rekordy sprzedaży (grudzień 2004), deklasując na rynku księgarskim, jak mówili hurtownicy, całą konkurencję, a drukarze nie nadążali z dodrukami, w „Newsweeku”, gdzie od lat co tydzień zamieszczana była lista książkowych best-sellerów (pierwsza dziesiątka), skasowano tę listę kompletnie: w dwóch ostatnich numerach 2004 już jej nie było. Zimą 2005 została przywrócona, ale kadłubkowo (tylko trzy pierwsze pozycje), z nadzieją, że w przyszłości żadna książka Łysiaka do pierwszej trójki nie wejdzie.

We wspomnianej książce poświęciłem również trochę miejsca Piotrowi Wierzbickiemu, przedstawiając go jako odszczepieńca, człowieka, który zarzucił pierwotne ideały „Gazety Polskiej” i zdradził jej czytelników, lizusowsko brnąc w zamtuz „Salonu”, za co Michnik zezwolił jemu i pani Isakiewicz produkować się na łamach „Gazety Wyborczej”. Dyktat polityczny „Salonu”, któremu uległ Wierzbicki, nie złamał jednak udziałowców „GP”, którzy, mając wreszcie dość tej hańby, wywalili pana W. ze stanowiska (czerwiec 2005). Obowiązki szefa powierzono redaktorowi Tomaszowi Sakiewiczowi (antymichnikowcowi) i przemeblowano redakcję antysalonowo. Wówczas wróciły do regularnej współpracy z gazetą znakomite pióra, które wcześniej się stamtąd katapultowały nie chcąc firmować hecy promichnikowskiej (exemplum Rafał A. Ziemkiewicz); rozpoczęli też współpracę nowi autorzy, którzy wcześniej tu nie pisywali, bo mieli fobię antywierzbicką. Zaś „Salon” przystąpił do zmasowanego kontrataku.

Pierwsze uderzyły –– jakżeby inaczej –– pióra dziennikarzy Agory. To rutynowane chłopaki, rozmieszały już niejedną ofiarę, mają wprawę. Oddali i Wierzbickiemu łamy „GW”, by ten mógł przykładnie sflekować swego następcę. Oskarżył red. Sakiewicza o chęć kombinacji kryptoreklamowych (ciekawe oskarżenie w ustach faceta, który ponosi winę za brak pół miliona złotych w bilansie spółki „GP”!) i o mnóstwo innych rzeczy, właściwie o wszystko, za wyjątkiem ukrzyżowania Jezusa Chrystusa. Później (takoż na łamach „GW”) totumfacka Wierzbickiego, Elżbieta Isakiewicz, wychłostała dwóch nowych udziałowców „Gazety Polskiej”, którzy odegrali istotną rolę przy dymisjonowaniu michnikofila. Jej osławione neurotyczne pióro zrobiło z obydwu marmoladę. Stara, dobra szkoła redaktora Aleksandra Kwaśniewskiego. Tak, tego samego, który dzisiaj jako „prezio” wszystkich Kun, Kulczyków, Mazurów, Żagli i Dochnali rezyduje w Pałacu Namiestnikowskim. Podczas „stanu wojennego” był szefem czerwonej gazety, a jego pracownicą była pani Isakiewicz. Właśnie w roku 1982, roku „stanu wojennego”, kiedy przyzwoici ludzie połamali swe publicystyczne pióra, niektórzy zresztą na bardzo długo (gość pod tytułem Łysiak nie opublikował w peerelowskiej prasie ani jednego słowa między 13 grudnia 1981 a rokiem 1990; pisał wtedy wyłącznie do gazet zachodnich i periodyków podziemnych). Gdy później „Tygodnik Solidarność” wytknął jej, że po czymś takim gra jak tupeciara muzę antykomunizmu, odszczeknęła głośno. Wtedy „Tysol” łagodnie ją poprosił, aby przestała się wygłupiać („Pani Elżbieto! Bez żartów –– komu Pani chce wmówić...” itd.) oraz żeby przestała strugać Wallenroda w paczce Kwaśniewskiego („Kwaśniewski był czujnym i sprytnym towarzyszem i <<Wallenrodów>> wyczułby na kilometr”). Tyle o charakterze pani Isakiewicz (ten typ tak ma); wróćmy do jej krucjaty przeciwko dwóm czołowym udziałowcom „GP”, panom Żmudzie i Solskiemu.

Gdy chce się człowieka zgnoić (oczernić), a nie można go zgnoić za poglądy, bo ma przyzwoite, to trzeba coś wymyślić, żeby go jednak zgnoić. Tak jak mówił Dyzma: „Człowiek se siędzie i pomyśli, pomyśli, aż wymyśli”. Dzięki głębokiej „burzy mózgu” pani Isakiewicz wynalazła cztery merytoryczne argumenty przeciwko dwóm niechętnym Wierzbickiemu udziałowcom: obaj mają barbarzyńską „posturę” (sic!), dziwaczne ubrania, skłonności sadystyczne (co domniemała, bo opowiedzieli jej historię o afrykańskim kacyku, który własnoręcznie zastrzelił swego ministra) tudzież terrorystyczne. To ostatnie udowodnili będąc współautorami puczu. Dokonali mianowicie „zamachu” na Wierzbickiego, Isakiewiczową i „Gazetę Polską” Wierzbickiego i Isakiewiczowej, przy udziale tego łotra Sakiewicza, a żeby to chociaż był normalny zamach, ale skąd –– to był „zamach”, podczas którego „panowała atmosfera linczu i pikniku”! Tak pani Isakiewicz nazywa głosowanie udziałowców, czyli procedurę demokratyczną. Dwa ciemne typy sprawiły, że demokracja stała się „linczem i piknikiem”. Horrendum! Cały czas w tym stylu –– ma się to pióro!

Rage –– zamachowcy–piknikowcy bandycko odmichnikowili sztab „Gazety Polskiej”, niech ich piekło pochłonie!

Tego samego Wierzbicki, Isakiewicz tudzież cały „Salon” życzą autorom piszącym dla odnowionej (odsalonowionej) „GP”. „Rzeczpospolita” (wspierająca „Gazetę Wyborczą” w zbożnym dziele piętnowania „zamachowców” i ich sympatyków), na łamach swego „Plusa Minusa”, przyłożyła dwóm współpracującym z „GP” pisarzom. Mnie się tam dostało od samego Piotra Wierzbickiego, chociaż właściwie na marginesie, bo swój całokolumnowy tekst „My z Solidarności” Wierzbicki poświęcił swemu obecnemu stanowi ducha, swej inteligenckości („czuję się warszawskim inteligentem”) i swemu kombatanctwu z czasów dyktatury Jaruzelskiego, deklarując: „mój rodowód jest solidarnościowy, korowski”. Obrzydliwe, gdyż fałszujące historię zdanie. Albowiem każdy czytelnik słabo zorientowany w ówczesnych politycznych realiach, i każdy młody czytelnik, który nie pamięta tamtych czasów, zrozumie tę frazę jako: solidarnościowy czyli korowski. Inaczej mówiąc –– zdanie to bezczelnie sugeruje korowską źródłową tożsamość ze Związkiem Solidarność, tymczasem (jak słusznie rzecz ujął Jerzy Narbutt) „korowcy weszli do Solidarności bocznym wejściem”, nie od razu, i (jak słusznie sprawę ujął Krzysztof Wyszkowski, jeden z pierwszych założycieli Wolnych Związków) stali się „leninowską jaczejką” wewnątrz Solidarności. Opanowali Związek, wyautowali tam wielu prawdziwych patriotów (Gwiazdę, Wyszkowskiego, Walentynowicz etc.), i używali tego szyldu jeszcze w początkach lat 90., sterując „Tygodnikiem Solidarność” (późniejszy, odkorowiony wreszcie „Tysol”, piekielnie denerwował Wierzbickiego swą twardą kontrmichnikowszczyzną wówczas, kiedy Wierzbicki właśnie przekręcał się na michnikofilię, a z pewnością również takimi detalami jak tytuły artykułów: „Łysiak –– Sumienie Narodu”, „Kult Łysiaka” czy „Waldemar –– bicz Boży”, bo ze mną redaktor W. był już wtedy na noże).

Bajdurząc tekstem „My z Solidarności”, iż jego rodowód to Solidarność czyli KOR (vel: KOR czyli Solidarność), Wierzbicki wdział uniform kombatanta, i przy okazji zaliczył do swej martyrologii wylanie go z „Gazety Polskiej” przez dzicz, która umie tylko wrzeszczeć: „patriotyzm”, „ojczyzna”, „wyprzedaż majątku narodowego” i „zaprzaństwo” (wszystko to są cytaty z tekstu Wierzbickiego). Nadmienił przy tym (by już całkowicie utytłać wrogów), że „ks. Rydzyk jest ich prawdziwym papieżem”, co zresztą sugerowała też w „Gazecie Wyborczej” Isakiewiczowa, twierdząc, że „podtekst polityczny” bandycko–piknikowego „zamachu” to chęć przypodobania się przez nowe władze „GP” Rydzykowi. Gdyby napisała, że chodzi o przypodobanie się talibom z Klewek –– miałaby dokładnie tyle samo racji. Jest to idiotyczna, wyssana z palca bzdura, nie mająca żadnego pokrycia w faktach.

Kombatant Wierzbicki poświęcił mojej osobie dwa zdania, zaczynając tak: „Intelektualnym guru w szerokich kręgach jest Waldemar Łysiak”. Po czym zastanowił się jak temu guru dołożyć, i z przykrością stwierdził, że ma pusty magazynek. Gdyby jakieś zaangażowanie w czymkolwiek czerwonym, jakaś przynależność, jakaś współpraca, jakaś choćby mała kolaboracyjka, jakiś śmierdzący fakcik lub tekścik, jakaś chwilowa słabość, jakieś świństewko, niechby i obyczajowe, jeśli już nie polityczne, cokolwiek konkretnego, wszelki brudny drobiazg (na przykład uczestnictwo, choćby jeden raz, w corocznym radosnym i tłumnym mitingu pt. Spotkanie Twórców Kultury i Artystów z Władzami Partyjnymi i Państwowymi, czy w pochodzie Pierwszomajowym przynajmniej) –– a tu nic! Nul! Kombatancie Wierzbicki, pocieszę pana –– to jest nie tylko pański problem. Od 1990 roku chłoszczę różowo–czerwony „Salon” tak mocno, jak niewielu ludzi nad Wisłą, więc obie te grupy, i różowi, i czerwoni, gdyby mogły, rozszarpałyby mnie już. Przez te piętnaście lat –– tak myślę –– całe sztaby „chłopców” z obu tych formacji (oraz z redakcji „GW”, „NIE”, itp.) stawały na głowie, by wyszukać cokolwiek, czym można byłoby Łysiaka konkretnie przyszpilić. I nul! Zupełny klops! Wypocili tylko oskarżenie o plagiat (co okazało się strzałem w płot, bo się biedaki pomyliły –– przeoczyły copyright), o grafomaństwo (no comments), o czarnosecinne oszołomstwo i o chorobę umysłową, taka samą, jaką zaliczył u tych diagnostów Herbert. To wszystko, czego dowiedziałem się na swój temat w dziesiątkach ich szmatławców (od „Gazety Wyborczej” po „NIE” i „Politykę”). Te piętnaście lat bezradności rozjuszonych detektywów to mocniejsza legitymacja czystości mego życiorysu niż nawet papiery „pokrzywdzonego”, jakie już dawno temu wręczył mi IPN.

Mając tedy pusty magazynek, kombatant Wierzbicki musiał coś wymyślić. I wymyślił jedno: Łysiak to człowiek, który –– cytuję –– „przeczekał cały stan wojenny, całą epokę Jaruzelskiego i Kiszczaka, po czym, gdy inni wywalczyli tu demokrację, wrócił luksusowo do gotowego”. Kombatancie Wierzbicki –– pan niepotrzebnie zawęził moje tchórzliwe „przeczekiwanie” do epoki ino Jaruzelskiego i Kiszczaka, tymczasem ja „przeczekałem” cichcem całe kilkadziesiąt lat PRL–u. Zacząłem „przeczekiwać” A. D. 1957: podczas rocznicowej akademii dla uczczenia Wielkiej Rewolucji Październikowej podpaliłem szkołę. Fura wozów strażackich, plus jeden osobowy ubecki, który przyjechał do naszego domu, by zwinąć ojca za wybryk trzynastoletniego syna. Szczegóły tej afery znajdzie pan w dwóch moich książkach (pamiętnikarskiej i publicystycznej). Kiedy wiele lat później zapisywałem mojego syna do tej samej szkoły, dyrektor wyraził nadzieję, że Tomek nie odziedziczył po mnie genów piromana.

Gdy już dorosłem i zacząłem wydawać książki, „przeczekiwałem” użerając się z cenzurą. Cięto mi teksty jak angielskie trawniki (po smakowite szczegóły odsyłam do mojej książki o moich bojach z peerelowską cenzurą –– „Lepszy”, 1990), ale gdy tnie się tak dużo, zawsze coś z tej masy musi się prześliznąć przez sito. Przykładowo: w „Wyspach zaczarowanych” (1974) jakimś cudem uniknęła nożyc cenzora łatwo odczytywalna zapowiedź upadku imperium sowieckiego: „Nie ma wiecznych imperiów... Cierpliwości –– trawa z czasem zamienia się w mleko”. Dzięki anagramom i innym sztuczkom przepychałem takie rzeczy, o których nikt nie śmiał wówczas pisnąć publicznie, choćby Katyń. A w „stanie wojennym”, w tym samym 1982 roku, w którym pańska pupilka, kombatancie Wierzbicki, była podwładną Kwacha, ja „przeczekiwałem” całe tygodnie na ławie sądowej Warszawskiego Okręgu Wojskowego, biorąc udział w zamkniętym procesie przywódców KPN, bo chociaż nie należałem do KPN–u (ani do żadnej innej organizacji w całym moim życiu –– taką mam zasadę), to oskarżonym przysługiwało prawo powołania swego rzecznika–świadka na czas zamkniętego procesu, i oni zażądali, by ich „mężem zaufania” został Waldemar Łysiak. Skacząc wówczas do oczu sędziom–generałom piekliłem się m.in. o to, by esbecja przestała rozlepiać na ulicach ulotki głoszące, iż matka jednego z oskarżonych, Tadeusza Stańskiego, współpracowała z Gestapo, i by innego oskarżonego, Tadeusza Jandziszaka, przestano w areszcie zmiękczać wyniszczającym odbieraniem mu insuliny. Esbecja podziękowała mi za tę aktywność całą serią szykan, plus rozpirzeniem w drobny mak mojej rodziny przy pomocy jednego TW spod Bielska–Białej i jednego funkcjonariusza radomskiej filii MSW. Zakończyłem moje „przeczekiwanie” w czerwcu roku 1990, wożąc nocą przez graniczne jezioro Gaładuś –– wraz z moim przyjacielem Ramunasem Verbickasem i z litewskimi przemytnikami –– bibułę kontrsowiecką na Litwę, którą trzymali wówczas za pysk Sowieci.

Dałem duży skrót mojego „przeczekiwania”; jeśli zechce pan sięgnąć po „Lepszego”, kombatancie Wierzbicki, znajdzie pan tam sporo innych anegdot, choćby wietnamską (ta jest nawet ze zdjęciem) –– przyjemnej lektury. Dla mnie lektura pańskich memuarów konfesyjno–kombatanckich była bardzo przyjemna, lubię się śmiać. Natomiast nie lubię się licytować na kombatanctwo, bo to żenujące –– to umniejsza człowieka. Lecz pan wywołał mnie do tego stolika publicznym, multinakładowym oszczerstwem, więc trudno –– mus to mus. Porównajmy swoje karty. Pan publikował w podziemiu, ja również (pod pseudonimem Mark W. Kingden; przedruki dałem później w niektórych moich książkach, a w „Empireum” zreprodukowałem nawet okładkę podziemnego wydawnictwa z moim tekstem). Tylko że pan w wydawnictwach korowskich, a ja w białogwardyjskich, bo trockistowskie towarzystwo zawsze mnie brzydziło. I co pan robił poza tym przeciw komunie? Popijał pan kawkę na „tajnych” (esbecję ta wasza „tajność” doprowadzała do łez ze śmiechu) nocnych spotkaniach dyskusyjnych. Może roznosił pan też ulotki? Te drukowane przez Chojeckiego, czy te drukowane przez Karkoszę? Niżej kilka bardziej konkretnych pytań:

Kombatancie Wierzbicki –– czy miał pan przyjemność być aresztowanym w Moskwie przez KGB i wsadzonym na Łubiankę? Nie? A ja tak –– w 1976 roku. Siedziałem krótko, ale jednak. Czy bił się pan kiedyś z ZOMO, bezpośrednio –– kamieniami i drągami? Bo ja tak –– w 1982 roku kilkudziesięciu młodych ludzi pod moją komendą przegrodziło Tamkę barykadą z kubłów i kontenerów na śmiecie, i dopiero po godzinnej bitwie ZOMO rozwaliło tę barykadę opancerzonymi starami (vide „Lepszy”, str. 14). Czy dyskutował pan kiedyś w Namibii z kubańskimi „doradcami” wojsk czerwonej Angoli za pomocą ołowiu? A ja tak! Dzisiaj sam autoironicznie określam wszystkie te i podobne moje szaleństwa jako młodzieńczą i post-młodzieńczą kowbojszczyznę, lecz mogę też zadać kilka pytań ą propos bokserki innego rodzaju:

Kombatancie Wierzbicki –– czy kiedykolwiek pańska książka wywołała dyplomatyczną interwencję Kremla? Bo moja tak –– w 1978 roku. Mówiły o tym wszystkie polonijne radiostacje, a nowojorski „Nowy Dziennik” pisał: „Oficjalne wydanie «Cesarskiego pokera» w PRL zakrawa na cud (...) Jest to jedyna książka opublikowana przez państwowe wydawnictwo, przeciw której ZSRR złożył oficjalny protest w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zarzucając jej antyrosyjskość, a także antyradzieckość zawartą w wyraźnych aluzjach do współczesności”. Osobny protest złożyła Moskiewska Akademia Wojskowa im. Suworowa. Poleciały wówczas łby w cenzurze i w wydawnictwie, a ja dostałem zakaz druku książek („Nowy Dziennik”: „Książki Łysiaka odblokował dopiero Polski Sierpień 1980 roku”).

Czy kiedykolwiek, kombatancie Wierzbicki, zaszczycił pana swym piórem wieloletni główny ideolog PZPR, towarzysz Werblan? A mnie tak –– na łamach Organu Teoretycznego i Politycznego Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, „Nowe Drogi”, skopał mi tyłek jako najgorszemu z zaplutych karłów reakcji, którzy bezczelnie publikują w PRL.

Mógłbym takie pytania mnożyć, dochodząc aż do faceta o nazwisku James Jesus Angleton i do moich studiów na Uniwersytecie Rzymskim, ale to byłoby już za dużo, nie wszystko wolno. Wolno mi natomiast powiedzieć panu, kombatancie Wierzbicki, że pańskie kombatanctwo jest warte politowania, bo pana ukaraliby za pańskie bibułki kilkumiesięczną celą, a ja, gdybym wpadł na moim „przeczekiwaniu”, prawdopodobnie dostałbym czapę. Wkurza mnie, że piszę dziś o tym, ale pan wymusił to na mnie swoją paszkwilancką butą.

Kiedy trzy lata temu ogłosił pan swój akces do obozu Michnika („potrafimy rewidować poglądy”, itp.), całą szpaltę poświecił pan „linii politycznych podziałów”. Według mnie jest ona już od dawna bardzo prosta. Jak mówi jeden z bohaterów mojej powieści „Ostatnia kohorta”: „Stoimy stojąc, leżymy leżąc”. Dzielimy się, panie W., na tych, których można skusić, przekręcić, zgwałcić itp., oraz na tych, przeciw którym nie ma, psiakrew, żadnego „haka”, więc nie można ich zrobić lokajami i zamknąć im gęby, chyba że przy pomocy ołowiu, lub wypadku samochodowego (Pańko), lub cudownego zawału serca (Falzmann). Teraz swój kombatancki artykuł „My z Solidarności” zakończył pan pisząc o swojej aktualnej współpracy z „Gazetą Wyborczą”: „Znaleźliśmy się z Adamem Michnikiem po tej samej stronie barykady”. Fakt –– to jest strona barykady wroga obecnej „Gazecie Polskiej”, i ja chciałbym, żeby tak zostało: żeby „GP” utrzymała swą niezależność wbrew wściekłości „Salonu”. Chodzi, rozumie szanowny pan, o to, aby pismo, które przez ostatnie lata było mętnym folwarkiem pary Wierzbicki–Isakiewicz, stało się trwałym forum wypowiedzi dla ludzi, dla których ojczyzna znaczy więcej niż michnikowszczyzna. Dixi!

* – Wściekłość (ang.)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czwarty felieton Wilka w "GP" (nr 30 z 27.VII.2005 r.)

 

Tykanie budzików

 

Masakra londyńska, będąca kolejnym (po nowojorskiej i madryckiej) solidnym uderzeniem młota islamu w politycznie poprawny, ogłupiały wskutek dekadenckich zdegenerowań łeb Zachodu –– przyniosła wreszcie pierwsze (wątłe i boję się, że efemeryczne) oznaki trzeźwienia Zachodu. I to nie tylko zachodnich społeczeństw, lecz i „liberalnych” (lewicujących) mediów Zachodu, które tak długo robiły tym społeczeństwom wodę z mózgu lansowaniem „tolerancji”, „wielokulturowości” i rozlicznych innych miazmatów „political correctness”. Prawnuki Woltera zaczęły śpiewać w trochę innej tonacji, bo strach zaglądający do tyłka ma dużą siłę perswazyjną detoksyzującą mózg. Przestano wyśmiewać Busha, że ciągle odwołuje się do „wartości” zachodniej cywilizacji, i zaczęto z uznaniem cytować Blaira, który po londyńskiej hekatombie krzyknął: „Najwyższy czas, byśmy zademonstrowali im nasze wartości!”.

„Im”, czyli komu? Polityczna poprawność ciągle jeszcze każe wskazywać „islamskich fundamentalistów” (tak jakby którykolwiek szczery muzułmanin odrzucał fundamenty swej wiary), „islamskich fanatyków”, „islamskich terrorystów”, słowem zbirów wyizolowanych ze społeczności muzułmańskiej, która przecież w swej masie jest dobra, sympatyczna, humanitarna i zdegustowana tymi wszystkimi atakami gwałtu. Po każdym zamachu stają przed kamerami eszelony „lokalnych przywódców muzułmańskich” w zmuzułamanizowanych miastach Zachodu, by recytować swój ból i żal z powodu „tych strasznyc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin