Tomasz Pacyński - Dziedzictwo.rtf

(123 KB) Pobierz
Tomasz Pacyñski

Tomasz Pacyński

 

Dziedzictwo (Mała brzydka dziewczynka)

 

Rocznik '58. Informatyk w stanie spoczynku, obecnie początkujący redaktor i wydawca. Pisać zaczął po czterdziestce, z braku lepszego zajęcia, po stwierdzeniu, że coraz mniej czasu zostało na literackiego Nobla. Autor "Sherwood" (obecnie w księgarniach, fragmenty www.match.of.pl), powieści fantasy na motywach legendy Robin Hooda, opowiadań publikowanych w Srebrnym Globie, Fahrenheicie i wkrótce w Science-Fiction. Lubi Sapkowskiego, nie lubi Tolkiena.

 

- I -

 

 

Księżniczka uśmiechała się swym łagodnym uśmiechem, jak zwykle. Jak zwykle zły czarownik wykrzywiał cienkie wargi w złym grymasie. Jak zwykle książę ze swą małżonką siedział dumnie wyprostowany, zdając się nie poświęcać nadmiernie swej pańskiej uwagi otoczeniu.

Wszystko było jak zwykle, nawet teraz. Zbrojni ustawieni równym szeregiem, ściskający w sękatych dłoniach swe halabardy i glewie. Spod okapów nisko opuszczonych płaskich hełmów błyskały tylko czujne spojrzenia, ogorzałe twarze starych wojaków nie wyrażały żadnych uczuć. Rozkaz był stać na straży, to stali. Jak zwykle.

Księżniczka wciąż się uśmiechała. Nawet teraz, gdy na zrytym podkowami podwórcu Czarny Rycerz stał nieruchomo nad zwalonym z konia przeciwnikiem, w tej przejmującej ciszy, która zapada zawsze wtedy, gdy przychodzi czas na ten ostatni cios, kończący walkę. Na uderzenie, które, nie wiadomo dlaczego, zwykło się zwać ciosem łaski.

Czas stanął w miejscu. Wszyscy czekali, aż Czarny Rycerz wniesie swój straszliwy morgenstern, zakręci nim nad głową, aż zawyje powietrze. Po czym spuści kolczastą, żelazną kulę na nie chronioną już strąconym w walce hełmem głowę. Głowę z twarzą wtuloną w porytą ziemię, głowę, z której widać tylko jasne, splamione krwią włosy.

Wszyscy czekali, aż rozlegnie się ohydny, głuchy trzask, aż głowa dzielnego młodzieńca rozpryśnie się w krwawej mgiełce, bryzgając wkoło strzępami mózgu i odłamkami kości.

Wszyscy czekali. Księżniczka z łagodnym uśmiechem na twarzy. Zły czarownik z krzywym grymasem cienkich warg. Dumnie wyprostowany książę. I zbrojni, nieporuszeni niczym mur zamkowy, bez drgnienia rąk zaciśniętych na drzewcach. Ciężka, najeżona kolcami kula na łańcuchu zataczała coraz szybsze kręgi.

Pokonany młodzian leżał bez ruchu, z twarzą skrytą w ziemi. To nie był zwykły młodzian. Walczył o swe święte prawa, o swe dziedzictwo. To prawowity następca, dziedzic zamku, pierworodny z dziedzictwa wyzuty nocą, w kołysce jeszcze, mocą podłych czarów i zwykłej zawiści. Też podłej.

Walczył. I przegrał. Pokonany przez Czarnego Rycerza, w służbie owych złych czarów, ciemnych mocy. Przegrał i czekał na ostatni cios. Uśmiechając się zapewne. Jednak ukryta w zrytej ziemi twarz nie pozwalała nikomu dojrzeć tego uśmiechu.

Coraz szybciej wiruje żelazna kula. Coraz bliżej do zwycięstwa złych mocy. Coraz bliżej...

Ciemność spływa na zamkowy podwórzec. W ciemności toną mury, szczyty wież. W ciemności ginie uśmiech na twarzy księżniczki. Czarny Rycerz wypuszcza z nagle odrętwiałej dłoni rękojeść morgensterna, rozpędzona kula ryje nieszkodliwie ziemię. Mrok rozszerza się, zakrywa całe nieszczęsne księstwo, bliskie zguby. Może to skrzydła smoka, śpieszącego z odsieczą, zakryły słońce. Może to dobra czarodziejka zgasiła jego blask, by trwogą porazić sługi demonów i zwykłej ludzkiej zawiści. Zły czarownik spogląda ze strachem, krzywiąc wargi w złym uśmiechu, teraz już tylko przypominającym nerwowy grymas. To nastanie ostatecznej nocy, kara za złe uczynki...

To tylko cień.

 

*

 

Księżniczka wciąż uśmiecha się swym łagodnym uśmiechem, wymalowanym węglem na szmacianej twarzyczce. Włosy z czesanego lnu ocieniają oczy z okrągłych, rogowych guziczków. To stąd ten wyraz wiecznego zdziwienia, wiecznej, uśmiechniętej naiwności.

Zbrojni stoją nadal bez ruchu, pod hełmami z żołędziowych czapeczek, okryci łuskowatym pancerzem szyszek, ściskając nieruchomo patyczki swej broni. Stoją pod murem z kilku cegieł, na którego szczycie powiewa dumnie postrzępiona szmatka na kijku, książęca chorągiew.

Wyrzezany z lipowego klocka książę wciąż trzyma się sztywno, pod lipową królewską koroną zamiast książęcej mitry. Co tam, stać go, może awansuje. Czarodziej przewrócił się, na pooranej sosnowymi słojami twarzy wciąż ma ten zły grymas.

Zaś Czarny Rycerz...

Nie ma już Czarnego Rycerza. Spotkała go kara za wysługiwanie się siłom ciemności. Z suchym trzaskiem pękł, rozsypał się gubiąc łuski pancerza, wgnieciony w zrytą ziemię. Pękł pod podeszwą ogromnego buta.

Mrok okrył księstwo. Nie był to jednak mrok niosący odsiecz, mrok niosący wybawienie. Dobra czarodziejka wiedziała o tym doskonale. To było coś gorszego, coś, z czym nawet czarodziejka sobie nie poradzi. Nawet dobra czarodziejka.

Ciężki bucior wgniótł resztki Czarnego Rycerza w ziemię. Celnym kopniakiem posłał złego czarodzieja w odległy niebyt, tam, gdzie jego miejsce. Kopniak był mocny, czarodziej nie odbył swej ostatniej drogi w jednym kawałku, jednak na zastygłej twarzy wciąż miał krzywy grymas imitujący uśmiech.

- Zjeżdżaj stąd, odmieńcu! Zjeżdżaj, bo kulasy poprzetrącam!

Brzydka dziewczynka pisnęła wbrew woli ze strachu. Ten, co rzucił cień na księstwo, okrył je mrokiem i trwogą, był w jej oczach straszniejszy od smoka. Smoki nie przetrącają kulasów. Nie zioną przetrawionym piwskiem, najwyżej ogniem i dymem. Nie mają takich przekrwionych oczu, tonących w tłuszczu zarośniętej gęby. Po prawdzie, takiej gęby też nie mają, to byłoby zbyt straszne.

Chwyciła to, co najcenniejsze, szmacianą księżniczkę o lnianych włosach i wiecznie zdziwionych oczach, przycisnęła do piersi. Chciała ocalić jeszcze dzielnego młodzieńca, co leżał czekając na cios łaski, który wciąż nie nadchodził. Nie zdążyła, rzemień ze świstem spadł na wyciągniętą dłoń, przekreślił ją szybko nabrzmiewająca pręgą. Odskoczyła, drugą ręką tuląc wciąż do piersi uśmiechniętą księżniczkę. To, i palący ból spowodowany uderzeniem spowodował, iż nie była tak zwinna, jak zawsze. Upadła na plecy.

Pijany wozak zamachnął się biczyskiem, chcąc skorzystać z niespodziewanej okazji. Skuliła się tylko, zwinęła jak embrion, chroniąc i osłaniając swą szmacianą lalkę jak najlepiej potrafiła. Czekała na następne palące ogniem uderzenia. Spod zaciśniętych powiek nie popłynęła ani jedna łza. Brzydka dziewczynka nigdy nie płakała, choć było po temu wiele okazji. Nie umiała.

Uderzenie spadło, jak się spodziewała. Chciała wytrzymać, nie poruszyć się, jak zwykle wtedy, gdy nie mogła już uciekać. Wiedziała, że wtedy zazwyczaj szybko się nudzą, żadna przyjemność bić, gdy nie widać reakcji. Człowiek męczy się niepotrzebnie, bez żadnych spodziewanych efektów, żadna zabawa. Zazwyczaj kończy się wtedy na jednym czy dwóch kopniakach w żebra. Można wytrzymać.

Nie doceniła wozaka. Uderzył z całej siły, wkładając cały entuzjazm swej robaczywej duszy. Rzemień uderzył z trzaskiem, spadając na obnażoną skórę, tam, gdzie przypominająca worek sukienka podciągnęła się do połowy ud.

Nie wytrzymała bólu. Ciało zwinęło się wbrew woli, zadrgało. Z zagryzionych warg dobył się cichy pisk. Nie krzyknęła. Nie umiała krzyczeć.

Mężczyzna zarechotał z zadowoleniem, wzniósł bat do ponownego uderzenia, zamachnął się. Już sam świst rzemienia wystarczył, by mała, skurczona postać w workowatej, podciągniętej już do samych bioder sukience zatrzęsła się w mimowolnym skurczu. Rzemień ominął cel, uderzył w ziemię wzbijając kurz. Dziewczynka na sam odgłos drgnęła, skurczyła się jeszcze bardziej. Na pijackiej gębie rozlał się szeroki uśmiech. To też niezła zabawa.

Bat znów uniósł się w górę, lecz nie opadł z powrotem. Na zarośniętej gębie odbiło się zastanowienie, małe oczka taksowały zaokrąglające się już kształty bioder. Wozak opuścił bat, podrapał się po skudlonej czuprynie.

- Ech, brzydka jesteś jak kupa, ale co tam... - mruknął gmerając u pasa.

Smoki nie przetrącają kulasów. Nie robią też innych, paskudnych rzeczy. Nie ściskają boleśnie, zostawiając granatowe siniaki. Nie zioną piwem i czosnkiem w twarz, nie ślinią, nie pokazują spróchniałych zębów. Nie wsadzają łap...

Wiedziała, że nie ucieknie, jak się zawsze dotąd udawało. Nie teraz, kiedy leżała sparaliżowana bólem. Nie przed tym człowiekiem, wystarczająco pijanym, by zrobić to, co zamierzał, ale nie na tyle, by jej nie dogonić. Nie zastanawiając się nad tym, co robi podniosła się niezdarnie, wpiła wzrok w tłustą, poczerwieniałą od pijaństwa i podniecenia gębę. Znała oślizgłe myśli, kłębiące się jak węże pod niskim czołem.

Wciąż przyciskając do piersi szmacianą laleczkę z wymalowanym węglem uśmiechem spojrzała prosto w górę, w przekrwione oczy prześladowcy.

Nie była ładna. To nie tylko pozlepiane, sztywne jak sznurki włosy opadające na chude ramiona, nie tylko zbyt głęboko osadzone, brązowe oczy, ocienione wydatnymi brwiami. Nie tylko zbyt cofnięty podbródek. Nie tylko smugi brudu na twarzy.

Nie tylko nie była ładna. W rozszerzonych oczach wpatrujących się w twarz wozaka było coś obcego. Coś, co sparaliżowało jego ruchy, coś, od czego zaczął gwałtownie trzeźwieć.

Coś, co uświadomił sobie dopiero teraz, za późno, jak spostrzegła część jego niezbyt lotnego umysłu. Resztki mizernego rozsądku, tonącego z wolna w przepastnej głębi brązowych oczu powiedziały mu, że to nie był najlepszy pomysł. Że zaczepianie tego odmieńca to co innego, niż napastowanie innej biedoty, dorastających dziewek, których tyle roiło się na podgrodziu. To nie to samo, co kopnąć taką, obmacać, albo wykorzystać w zacisznym kąciku między kupą gnoju a załomkiem murów.

Pękły naczynia krwionośne w wybałuszonych oczach, we wzroku mężczyzny czerwono błysnęło szaleństwo. Na rozpiętych już, lecz jeszcze nie opuszczonych spodniach wykwitła powiększająca się, mokra plama. Ta część ciała, która przed chwilą jeszcze sterczała prężnie, gotowa do akcji zwiotczała teraz, skurczyła się żałośnie. Taka już miała pozostać, na zawsze.

Ugięły się kolana. Śmierdzący teraz oprócz piwska także moczem, sflaczały strzęp człowieka usiadł ciężko, opierając się o rozwalający się murek, otaczający wysypisko. Wozak zwany jeszcze nie tak dawno Knurem, od swej jurności, a zapewne także i obyczajów, spoglądał przed siebie szklistym wzrokiem. Dłonią gmerał w rozporku, co miało być jego jedynym zajęciem przez resztę życia.

Brzydka dziewczynka popatrzyła na tę scenę zimnym spojrzeniem swych brązowych oczu. Ogarnęła workowatą sukienkę, okrywając podrapane na ułomkach cegieł, chude kolana. Podniosła się posykując z bólu.

Odchodziła trzymając w opuszczonej dłoni swą szmacianą laleczkę z nakreślonym węglem uśmiechem na wiecznie zdziwionej twarzyczce. Odchodziła w mrok zmierzchu, który tymczasem okrył księstwo, w którym zło nie zawsze jest rycerzem w służbie ciemnych mocy, a znacznie częściej pijanym bydlakiem, napastującym brzydką, bezdomną dziewczynkę. W którym nie trzeba być księciem, by zostać wyzutym z dziedzictwa.

 

*

 

Dwa uczucia. To mało, jak na dwanaście lat życia. Zaskakująco mało. Owszem, znała pojęcia na określenie innych uczuć. Takich jak miłość, wdzięczność, radość. Wiedziała, co oznaczają. Ale na ogół doznawała jednego z dwóch, tych najczęstszych.

Głód i zimno.

Tym razem był to głód. Na prawdziwe zimno trzeba było jeszcze poczekać, jesień tego roku była wyjątkowo ciepła, tylko snujące się nitki babiego lata przypominały, że już niedługo zaczną opadać liście z drzew, że szron zacznie srebrzyć zeschłą trawę o poranku. Zimno spóźniało się, lecz na pewno nadejdzie. Skoro jednak jeszcze nie nadeszło, nie należy tego żałować.

Głód nigdy nie czekał. Nie był zjawiskiem sezonowym, niestety. Co rano nadchodził i dręczył zawzięcie, rzadko dając się oszukać.

Nawet zimą, gdy przybrani opiekunowie dawali od czasu do czasu miskę polewki głód był wiernym towarzyszem. Zaś w lecie... W lecie nikt nie chciał karmić przybłędy. Odmieńca. Niech sobie sama coś znajdzie. Wykopie spod ziemi, znajdzie na wysypisku, ukradnie wreszcie. Jej sprawa.

Na podgrodziu nie było czego szukać. Zbyt duża konkurencja, dzieciaków, takich jak ona, było mrowie. W dodatku były zorganizowane, połączone w grupy, do których nigdy jej nie przyjęto.

Odmieniec. Niemowa. W dodatku brzydka.

Pozostawało miasto. Tam, za murami łatwiej coś znaleźć. Zarobić. Nawet odmieńcowi się to czasem udawało. Trzeba tylko przemknąć się niepostrzeżenie przez bramę, pod okiem strażników. Czasem się udawało. Czasem nie, kończyło się na kopniakach. Trudno, takie jest życie.

Ranek zmitrężyła zastanawiając się, czy dzisiaj warto. Nie czuła się specjalnie na siłach, pręgi po uderzeniach bicza nabrzmiały, podeszły krwią. Bolało stłuczone kolano. Nie chciała przemykać się przez bramę, w takim stanie miała duże szanse na schwytanie przez strażnika, a w perspektywie następne bicie. Głód przyspieszył decyzję. Nie jadła już od dwóch dni, a osłabienie i choroba były ryzykowne.

W mieście, na placu targowym, pod straganami, można znaleźć zgniłą brukiew, rybie łby i inne dobre rzeczy. Można pomóc kupcom, nosić ciężkie skrzynki, dostać za to grosz czy półgroszak. Wprawdzie rzadko, ale czasami nawet brzydki odmieniec coś zarobił, coś innego niż po grzbiecie.

W dobrych czasach udawało się sprzedać wystrugane z drewna laleczki, pomalowane węglem i ochrą. Rzeźbione drewniane paciorki, nawleczone na rzemyk. W dobrych czasach... Dobre czasy minęły, odkąd któryś z konkurencyjnych łobuzów zabrał jej ułamany kozik, największy skarb.

Udało się przejść bramę, uniknąć strażników, którzy dziś wydawali się bardziej pijani niż zwykle. Szła błotnistą uliczką, starając się ukrywać opuszczoną nisko twarz. Kiedyś ktoś powiedział. że ma "złe oko". Wtedy jeszcze nie wiedziała, co to znaczy, ale dowiedziała się bardzo szybko. Skończyło się wybiciem zęba, na szczęście mlecznego. Wolała nie powtarzać tego doświadczenia. Mimo ciepła owinęła się szczelnie dziurawą burką, kryjąc twarz pod spadającymi na oczy włosami. Od czasu do czasu rzucała spod włosów spojrzenia, by wiedzieć, dokąd idzie.

Zbyt rzadko. W miejskim gwarze nie nasłuchiwała zbyt dokładnie, nie rozglądała się wystarczająco uważnie.

Tłum wypełniający uliczkę zaczął się nagle rozstępować, ludzie usuwali się pod ściany domów. Chciała zrobić to samo, spojrzała jednak najpierw, co jest przyczyną zamieszania.

Z przeciwka jechał rycerz. Wyprostowany w kulbace, postać dumnie wznosząca się nad mrowiące się pospólstwo. Płynął nad ludzką mierzwą, zda się nad całym błotem i gnojem rynsztoków. Bez zbroi, tylko w skórzanym kubraku, poznaczonym odciskami i rdzawymi plamami od pancerza. Spod misiurki wymykał się niesfornie kosmyk jasnych włosów.

Zamarła na środku uliczki, nie bacząc, że stoi po kostki w kałuży wypełnionej w równej mierze wodą, co końskim moczem i czymś jeszcze, czemu lepiej było nie przyglądać się bliżej. Nie odskoczyła pod mur.

Bowiem z naprzeciwka zbliżał się prawowity książę. Ten, którego z dziedzictwa wyzuto, który walczyć będzie z mocami ciemności. Który pokona Czarnego Rycerza i wszelkie plugastwo, gdy nadejdzie czas zapłaty.

- Prrr!

Chciała odskoczyć, słysząc nagle za sobą turkot kół i końskie chrapanie. Chciała, lecz zawiodło spuchnięte kolano. Coś uderzyło w plecy, owiał gorący oddech. Padła płasko, nie czując jeszcze bólu, rozpryskując kałużę.

Podnosiła się niezdarnie, obok głowy z pluskiem wparło się w ziemię ogromne kopyto. Przeturlała się na bok, pod tańczącym w zaprzęgu koniem, wstrzymywanym brutalnie ściągniętymi lejcami. Wóz przechylił się przy akompaniamencie przekleństw woźnicy, poturlały się z niego dorodne główki kapusty.

Skuliła się w błocie, słysząc świst bata. Wprawdzie teraz celem był koński zad, wiedziała jednak, że i na nią przyjdzie kolej. Znów nie mogła uciekać, noga była zdrętwiała, jak bezwładna.

Ucichło mlaskanie kopyt na rozmiękłej uliczce, przycichło rżenie. Tylko przekleństwa nie milkły. Gdy w powietrzu świsnął rzemień, wiedziała, że to na nią kolej. Mijały chwile odmierzane szaleńczo bijącym sercem.

Rzemień nie spadł, nie oparzył palącym uderzeniem. Zamiast tego dało się słyszeć głuche uderzenie, połączone z chrupnięciem. Cisza. Po chwili znów zaszemrał zwykły miejski gwar. Ciemność.

 

*

 

Nie pamiętała, jak wydostała się ze śmierdzącej kałuży, co sprawiło, że siedziała oparta o zimny mur kamieniczki. Pierwsze, co zobaczyła, to pochylająca się nad nią twarz z wymykającym się spod misiurki kosmykiem jasnych włosów. Opuściła głowę, tłuste strąki włosów zasłoniły oczy.

Kosmyk wymykający się spod misiurki nie był jasny, był siwy. To nie prawowity książę, z dziedzictwa wyzuty. To nawet nie rycerz. To tylko żołnierz, może książęcy zbrojny, może najemnik. Nawet nie jest młody.

Nie ma prawowitego księcia, zginął gdzieś, może pod butem pijanego wozaka. Może ktoś wrzucił drewnianą figurkę do ogniska, jakich wiele palono na podgrodziu. Nie ma już księcia.

Chude ramiona okryte powalaną błotem burka zadrgały. Tylko tyle. Nie było łez, brzydka dziewczynka nie potrafiła płakać. Nawet teraz.

Ktoś chwycił pod brodę, próbował podnieść jej głowę, spojrzeć w twarz. Szarpnęła się, odwróciła w bok.

- Spokojnie, mała - usłyszała głos. Chropawy wprawdzie, jak na żołnierza przystało, lecz łagodny. - Już wszystko w porządku, już nie będzie cię bił.

Żołnierz urwał, nie widząc reakcji.

- Sam sobie winien, jedzie jak wariat. - podjął po chwili. - Jak na gościńcu, galopem, mać jego... Do bicia się bierze... Już dobrze, skarciłem chmyza....

Szybkie spojrzenie spod opadających na oczy włosów. Przechylony wóz, główki kapusty w błocie. Skarcony chmyz, obejmujący twarz dłońmi, spomiędzy których wycieka krew. Skapuje wolno, kropla po kropli, miesza się w kałuży z wodą, końskim moczem i czymś jeszcze. Ludzie omijający całą scenę, zajęci swoimi sprawami, nie poświęcający uwagi żołnierzowi pochylonemu na skuloną dziewczynką ani skarconemu chmyzowi ze złamanym niechybnie nosem. Zwykła rzecz, ktoś komuś krwi upuścił. Ponoć to nawet zdrowo.

- Już dobrze - powtórzył trochę bezradnie żołnierz, nie wiedząc dobrze, co dalej. Zaczynał po trosze żałować, że po skarceniu wozaka pięścią w zbrojonej żelaznymi łuskami rękawicy nie pojechał po prostu dalej. - Już...

Nagle podniosła głowę, spojrzała wybawcy prosto w twarz. Widziała, jak nagle zwęziły się oczy żołnierza. Jak urwał wpół słowa, wciągając powietrze. Widywała już takie reakcje. Tak naprawdę, to zawsze. Teraz zajrzy w oczy, potem splunie i pośpiesznie odejdzie, mrucząc pod nosem słowa od uroku. Dobrze, jak nie kopnie.

Tym razem się omyliła. Spojrzenie prześlizgnęło się po twarzy, po głęboko osadzonych oczach pod zbyt ciężkimi brwiami, wydatnych wargach, zbyt małym podbródku. Po szopie sztywnych włosów, opadających na czoło. Zatrzymało się dopiero na dłoni, którą przyciskała do piersi ubłoconą szmacianą laleczkę z ledwie widocznym już, prawie zatartym uśmiechem. Tylko oczy z guzików spoglądały z takim samym naiwnym zdziwieniem.

Żołnierz nie patrzył na laleczkę. Patrzył na przecinającą dłoń, nabiegłą krwią, nabrzmiałą kresę, naznaczoną już po brzegach czerwienią zakażenia.

- Widać bat ci nie pierwszyzna... - mruknął pod nosem, ujmując zranioną dłoń zaciśniętą na rączce lalki.

Brzydka dziewczynka nie wyrwała dłoni, jak to zwykle czyniła, gdy ktoś próbował jej dotknąć. Nie mogła, trzymała przecież księżniczkę. Tylko księżniczka jej została, nie mogła pozwolić, by stała jej się krzywda. Nie mogła. A może...

Dotyk twardej ręki nie był nieprzyjemny. Nie był twardy, jak pięści, których dotąd doświadczała. Dłoń nie pełzła jak oślizgły pająk, by wślizgnąć się pod sukienkę.

- Przyłóż babki - żołnierz zmarszczył brwi. - Wiesz, takie ziele...

Kiwnęła głową.

- Wyciągnie złą krew, zagoi się. A jak nie, to pajęczyny...

Znów kiwnęła głową. Znała te wszystkie sposoby, miała wiele okazji do ich stosowania.

Puścił jej rękę.

- Rozmowna nie jesteś - stwierdził. - Trudno...

Jednak zamiast odejść, przykucnął obok niej, opierając się o mur.

- Imię jakieś masz? - spytał po chwili.

Potwierdzające skinienie głowy. Nic więcej.

- Nie chcesz powiedzieć? - spytał bez nacisku. - Ja jestem Wilfried. Setnik Wilfried.

Nie mogła powiedzieć. Nie potrafiła. A nawet, gdyby potrafiła... Nie można przecież powiedzieć nikomu swego imienia.

Żołnierz postanowił wreszcie odejść. Czuł się głupio. Na ogół nie występował w obronie poniewieranych dzieci, sam był zdziwiony, co go dziś napadło. A teraz... Mała jest przestraszona, nie dziwota, pomyślał. Zresztą, dziś jej pomogłem, jutro ją ktoś bezkarnie skatuje. Nic na to, kurwa, nie poradzę, pomyślał bezradnie, sam dziwiąc się, skąd przychodzą mu do głowy takie myśli. Dzieci było przecież dużo. Nawet gdy któreś skatować na śmierć, to zawsze można zrobić nowe... Ech, do diabła z tym wszystkim...

Skarcony chmyz zatamował krwotok z nosa, przemknął się obok żołnierza chyłkiem, jak zbity pies. Nie zbierał rozsypanej kapusty, zaciął konia batem po zadzie, ruszył pospiesznie. Gdy przejeżdżał obok, żołnierz posłał mu złośliwy uśmiech. Na ten widok woźnica jeszcze raz smagnął konia, przynaglając do pośpiechu.

- Posłuchaj, mała - zaczął żołnierz jeszcze raz. - Nic tu w mieście po tobie. Sama widzisz. To nie dla ciebie, batem można dostać. Zwłaszcza teraz. To niedobry czas, boją się ludzie. Miasto czary gnębią, nieszczęścia sprowadzają. Dziwne rzeczy się dzieją. A ty, nie obraź się, wyglądasz trochę nie tego...

Urwał, sam nie wiedząc, skąd to zażenowanie wobec brzydkiej gówniary.

- No wiesz, inna jesteś... Ludzie posądzić mogą... Wczoraj człeka rozszczepili, bo spojrzenie miał kose... Boją się ludziska... Idź za mury, we wiosce łacniej będzie...

Pogrzebał w trzosiku u pasa, chudym zresztą i mizernym. Wcisnął w brudną łapkę monetę, którą wyjął nawet na nią nie patrząc.

Wstał, poczekał jeszcze chwilę. Dziewczynka siedziała nieruchomo.

Na co czekasz, na podziękowanie, pomyślał niechętnie. Przecie to niedojda... Ludzkiej mowy nawet nie zna...

Brzydka dziewczynka spojrzała mu w oczy. Setnik Wilfried pojął, że do podziękowań nie są potrzebne słowa.

 

*

 

Aby bezpiecznie opuścić, miasto najlepszy był zmierzch. Wtedy strażnicy z dziennej zmiany nie byli już tak czujni, czekając na upragniony koniec służby. Kupcy opuszczali mury na swych wozach. W zamieszaniu łatwo się przemknąć, nie zwracając niczyjej uwagi.

Słońce schowało się już za murami, kryjąc w cieniu błotniste zaułki. Dziewczynka przykucnęła w mrocznym zakamarku, na tyłach karczmy. To było dobre miejsce, wiedziała z doświadczenia. Zdarzała się wyrzucona kość, dobrze jeszcze obrośnięta mięsem, ogryzek pieczonej rzepy. Jeżeli była szybsza od bezpańskich psów mogła się nieźle najeść.

Dziś nie musiała ścigać się wychudłymi, jeżącymi grzbiety kundlami. Gwarna zwykle karczma była dziś cicha i wyludniona. Na miasto spadł strach, ludzie przed zmierzchem zamykali się w domostwach, kreśląc na futrynach znaki od uroku i złych duchów lub wieszając święte obrazki, w zależności od tego, w co kto bardziej wierzył. Uliczki pustoszały wcześnie, już teraz krążyły po nich tylko ronty i nieliczne, zapóźnione postaci. Nie można było liczyć na kości czy brukiew.

Dziś była jednak syta. I nie tylko. W zawiniątku spoczywał prawdziwy bochenek chleba i mała gomółka sera. Zaś najcenniejszy nabytek ściskała w ręce, bojąc się nawet na chwilę odłożyć go na bok.

Jeszcze miała czas. Chciała wyjść z miasta przed samym zamknięciem bram, jak zwykle to czyniła. Zwykle odchodziła słysząc za sobą łoskot spuszczanej brony, nawoływania i komendy zmieniających się straży.

Miasto było obce, lecz mimo to lubiła je. Tu było prawdziwe życie, nie straszliwa walka o byt, jak na podgrodziu. Nad kamieniczkami i chatami na zrąb wznosiły się mury zamku, na rynku były kramy, czasem występy trubadurów i wędrownych kuglarzy, szubienica i inne atrakcje. Za wyniosłymi murami, na podwórcu potykali się rycerze. Tu był cały świat, tak inny i pociągający.

Dziś ten świat był pogrążony w lęku. Unosiła się nad nim ciężka aura fatum i ludzkiego strachu. Wszędzie podejrzliwe spojrzenia, ciężki wzrok zbrojnych taksujący przechodniów. Niewiele wozów kupieckich i kramów. Za to szubienica obciążona nad miarę wiszącymi ciałami, zamknięta na głucho zamkowa brama. Nawet osobnik pod pręgierzem, co ochrypłym już głosem bez większego przekonania zapewniał o swej niewinności nie miał wielkiego powodzenia, tylko kilku obdartych uliczników ciskało grudkami końskiego łajna. Przy pręgierzu nie było zwykłego tłumu, lżącego skazańca, ciskającego prócz łajna zdechłymi szczurami, kotami martwymi i żywymi czy zwykłymi kamieniami. Ludzie nie mieli najwyraźniej głowy do rozrywek, zaś o koty było w mieście coraz trudniej. Co najdziwniejsze, osobnik pod pręgierzem wydawał się być nieco urażony swym brakiem popularności.

Nie powinien się dziwić. Nie można spodziewać się uciech i radości w mieście okrutnie doświadczanym przez czary. W mieście, nad którym zawisła moc szatańska, wybierając swe ofiary.

Gdy przemykała się uliczkami, wiele usłyszała. O wszystkich niepojętych nieszczęściach, co dotknęły miasto, sprawiedliwie, możnych nie oszczędzając. Ot, chociażby wczoraj, w szrankach na podwórcu stanęli dwaj rycerze, co księciu w sukurs przybyli, by przeciw szatańskiej sile wspomóc. Nie pomogli wiele.

Jeden z nich, bronią przeciwnika nie tknięty zwalił się nagle na ziemię, jak piorunem z nagła rażony. Nie dziwota by była, jako że niebo pociemniało jak przed burzą, jednak żaden grom z niego nie uderzył. A rycerz zwalił się, jak zrąbane drzewo pod toporem drwala, a świadkowie tegoż wydarzenia dostrzegli, jak szczelinami zbroi posoka czarna wypływać poczyna. Gdy zbroję kowal zdjął, tak pogięta była, okazało się, iż w ciele nieszczęśnika ni jedna kosteczka całą się nie ostała.

Człek, który to opowiadał, zatrząsł się cały z przejęcia. Otaczający go kamraci nie wybuchli śmiechem, jak to zwykle bywało, gdy ktoś wodze fantazji popuścił. Pokiwali tylko ponuro głowami. Bo też i nie koniec nieszczęść to był, jak wszyscy w mieście już wiedzieli. Bo moc diabelska nie tylko rycerza doświadczyła, nie tylko! Komorzy książęcy siłą straszliwą na mur rzucony, rozpuknął się jak dynia na bruk upuszczona, zaś sama książęca małżonka ust od wczoraj otworzyć nie może, tajemną niemocą zdjęta. Pono szczęki puginałem jej trzeba było rozwierać, by wina nieco wlać...

Przysłuchującej się z ukrycia brzydkiej dziewczynce zabłysły oczy. Wyobraziła sobie rozpukniętego komorzego. Nie roześmiała się. Nigdy się nie śmiała.

Tak to, kamraci, prawił człek, diabelska to sprawka. Widno wiedźma jakowaś na miasto nasze się uwzięła. Sposób jedyny, to znaleźć taką i pokarać sprawiedliwie, by winy swe wyznała i przed śmiercią czarta się wyparła. Kamraci pokiwali głowami. Jedyny to sposób, na wiedźmie czary. Złapać taką i powiesić. Jeno tę właściwą trzeba znaleźć.

Wypadki wczorajszego dnia świadczyły jasno, że nie jest to jednak taka prosta sprawa. Trzy powieszone dotąd czarownice nie były najwyraźniej właściwe chociaż, co dziwniejsze, wszystkie się przyznały. Także człek o kosym spojrzeniu pomniejszym był najwidoczniej sługą szatana, bowiem po rozszczepieniu go nie nastąpiła znacząca poprawa.

Bo też, jak stwierdził jeden z ponuro dotąd milczących kamratów, znaleźć czarownicę to rzecz najtrudniejsza. Nawet jego wielebność opat, człek tak doświadczony, dokonać tego dotąd nie może. Cała nadzieja w tym łowcy, co to nazajutrz ma przybyć...

Dziewczynka chciała dalej posłuchać, tak ciekawe to było, lecz nie mogła. W wyniku różnicy zdań między zwolennikami opata, a stawiającymi raczej na łowcę czarownic, ponura pogawędka kamratów przerodziła się w równie ponurą bójkę.

Cóż, równie ciekawych informacji można było posłuchać gdzie indziej. W mieście tylko o tym mówiono, zaś dziewczynka miała ważniejsze sprawy na głowie.

 

*

 

Mrok powoli gęstniał. Wiedziała, że niedługo trzeba ruszać, będzie najlepsza pora na opuszczenie miasta. Podniosła węzełek z zapasami, nie wiedziała jednak, co zrobić ze swoim największym skarbem. Skarbem, który od południa ściskała w ręce, spoglądając od czasu do czasu by się upewnić, że to jednak prawda. Że jednak go ma.

Mały nożyk z kościaną rękojeścią. Nie złamany, z pocieniałą od ostrzenia krótką klingą jak ten, który straciła. Nowy, błyszczący jeszcze świeżo ostrzonym żelazem.

Gdy stanęła przed kramem płatnerza, zaciskając w dłoni otrzymaną od Wilfrieda monetę serce biło jej mocno. Wiedziała, że nie będzie łatwo, że prawdopodobnie zostanie przepędzona szybkim kopniakiem, zanim zdąży wskazać upragniony nożyk. Jeden z wielu leżących na deskach kramu. Nie pomyliła się wiele. Kramarz widząc obdartą postać z pochyloną głową mruknął coś pod nosem o złodziejach i począł się podnosić. Zatrzymał go matowy błysk srebra.

Moneta była srebrna. Dziewczynka nie znała jej wartości, za to znał ją doskonale płatnerz. Gdy wskazała wybrany nożyk gęba kramarza rozjaśniła się jeszcze bardziej. Podał go, chciwym gestem zgarnął monetę położoną na deskach.

Twarz dziewczynki rozpromieniła się tak, że kramarz nawet nie splunął na jej widok. Jej rysy, z tą nieuchwytną obcością nie spowodowały odrazy czy lęku, skutecznie tłumiła je świadomość nadspodziewanego zarobku.

Stało się nawet więcej. Gdy dziewczynka odwróciła się, by odejść, wpatrzona w swój nabytek, sięgnął do kiesy.

- Na! - zawołał za nią. Gdy odwróciła się, cisnął miedziaka. Starczyło na chleb i gomółkę sera.

Nożyk powędrował do zawiniątka, ono zaś pod sukienkę na piersi, przyciskane ręką. Dziewczynka wstała, ruszyła w kierunku bramy. Nie musiała się kryć, na wyludnionych ulicach popiskiwały tylko tłuste szczury.

Teraz tylko przejść bramę. Przemierzyć podgrodzie, wioskę, zaszyć się w kryjówce nad strumieniem, wyciągnąć na zeschłych liściach.

Jutro znajdzie kawałek lipowego lub topolowego drewna. Lepiej topolowego, równie łatwe w obróbce, a bardziej odporne. Będą koraliki, może i głód da się trochę oddalić.

A co najważniejsze, uśmiechnięta księżniczka o naiwnych, okrągłych oczach już nie będzie samotna. Będzie i książę, i rycerze. I może zły czarownik.

 

- II -

&#x...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin