Quick Amanda - Powiedz ze mnie kochasz.pdf

(786 KB) Pobierz
JAYNE A N N KRENTZ
"Powiedz że mnie
kochasz
ROZDZIAŁ 1
Kiedy Case McCord wjechał swym srebrnym ferrari na
łukowaty podjazd przed domem, zauważył z niepokojem,
że mały, czerwony ford, własność Pru, stoi tuż przy scho­
dach prowadzących do otwartych na oścież drzwi domu.
Na podjeździe był zaparkowany jeszcze jeden znajomy
samochód, nieprawdopodobnie długi, staroświecki biały
cadillac El Dorado, którego chromowane części lśniły
w popołudniowym słońcu. McCord zauważył go kątem
oka.
Całą uwagę skupił na czerwonym fordzie. Bagażnik
samochodu był otwarty, a Steve Graham, młody człowiek,
którego McCord zatrudnił przed paroma miesiącami do
pomocy w ogrodzie, usiłował właśnie umieścić jedną z pę­
katych walizek Pru w niewielkiej przestrzeni przewidzia­
nej na bagaż.
Czyżby rzeczywiście chciała spełnić swą groźbę? - za­
dał sobie w duchu pytanie. Nie bardzo chciał w to uwie­
rzyć. Wprawdzie zapowiedziała, że od niego odejdzie, ale
wówczas nie potraktował tego poważnie. Uznał, że nie
zdobyłaby się na tak odważny krok. Czy teraz przyjdzie
mu zmienić zdanie?
Z piskiem hamulców zatrzymał ferrari tuż za fordem
6
POWIEDZ.ŻE...
i szarpnięciem otworzył drzwiczki. Steve Graham przestał
mocować się z oporną walizką i obejrzał się przez ramię.
Niepokój, widoczny na jego młodzieńczej, spalonej mor­
skim wiatrem i słońcem twarzy, przeszedł w wyraźną ulgę.
- O, kurczę, jak to dobrze, że pana widzę, panie
McCord. Złapał pan wcześniejszy samolot, prawda? Tak
się bałem, że nie zdąży pan na czas. Mamy tu niezłe
zamieszanie. Pru zakomunikowała nam, że wyjeżdża. Na
zawsze. Martha dostała ataku nerwowego, a pan Arlington
ciągnie pańską whisky, jakby dziś miał nastąpić koniec
świata. Przed godziną przybyli dostawcy i teraz błąkają się
po domu, całkiem zbici z tropu. Pru nie chciała z nimi
rozmawiać i nie wydała im żadnych poleceń. Pańscy go­
ście zjawią się tu za jakieś dwie godziny, a Pru twierdzi, że
do tego czasu będzie daleko stąd.
- Odnoszę wrażenie - wycedził McCord z groźną mi­
ną - że Pru nie chodzi o to, żeby wyjechać przed gośćmi.
Przypuszczam, więcej, jestem pewny, że zamierzała wy­
mknąć się przed moim powrotem do domu. Dobrze wie, że
ze mną nie pójdzie jej łatwo.
Z twarzy Steve'a znikł chłopięcy optymizm. Młody
człowiek zamrugał nerwowo, nie odrywając wzroku od
pracodawcy, i odkaszlnął.
- Powiedziała, że wróci pan dopiero wieczorem.
- Pomyliła się - burknął McCord. -I to bardzo. - Po­
wiedziawszy to, obrócił się na pięcie i pospiesznie skiero­
wał ku schodom. Kiedy przecinał podjazd, żwir zachrzę-
ścił pod jego stopami, tak energiczne stawiał kroki. Brał po
dwa stopnie naraz. Na szczycie schodów zatrzymał się na
moment, odwrócił i rzucił do Steve'a:
POWIEDZ,ŻE...
7
- Wyjmij tę walizkę z bagażnika. Pru nigdzie nie poje­
dzie.
- Mówiła, że chce stąd wyjechać najpóźniej za piętna­
ście minut.
- Wyjmij tę cholerną walizkę z samochodu, Graham,
bo jak tego nie zrobisz, to stracisz robotę.
Steve Graham pracował u Case'a McCorda wystarcza­
jąco długo, by czuć respekt przed zwodniczo łagodnym
brzmieniem jego głosu, nawet jeśli nie do końca uwierzył
w groźbę. Kiedy McCord wpadał w złość, nigdy nie pod­
nosił głosu. Wręcz przeciwnie - mówił wówczas cicho,
bez emocji i z przejmującym chłodem.
Wyciągając bagaż z małego schowka, Steve w pośpie­
chu zarysował bok walizki. Utkwił przerażony wzrok
w rysie, ale po chwili westchnął z rezygnacją. Najwyżej
odkupi tę cholerną walizkę. Lepsze to, niż narażać się na
atak wściekłości pracodawcy.
A nie ulegało wątpliwości, że Case McCord jest wściekły.
Prudence Kenyon była w kuchni, zajęta uspokajaniem
gospodyni, Marthy Hewett, kiedy usłyszała kroki McCor­
da w holu. Na moment przymknęła powieki, zirytowana
i rozżalona na samą siebie. Powinna była się pospieszyć.
Nie należało zważać na przeszkody w rodzaju wizyty J.P.
czy ataku nerwowego Marthy. A przede wszystkim powin­
na była przewidzieć, że w ostatniej chwili coś może prze­
szkodzić w realizacji jej planu.
I tak się właśnie stało. McCord na pewno złapał wcześ­
niejszy samolot do San Diego. Miał wracać przynajmniej
godzinę później.
8
POWIEDZ,ŻE...
- Och, Bogu dzięki, że przyjechał pan McCord. -
Martha Hewett wyraźnie się odprężyła, a jej ciężki oddech
cudownym zrządzeniem losu zaczął się wyrównywać.
Schowała fiolkę do szafki, nie wziąwszy ani jednej ze
znajdujących się w niej małych niebieskich pigułek. Oczy
rozbłysły jej nadzieją. - On się wszystkim zajmie, zoba­
czysz. - Poklepała Pru po ramieniu, natychmiast odwraca­
jąc role i przeobrażając się z osoby chorej, wymagającej
opieki, w pocieszycielkę.
Pru miała akurat tyle czasu, by przeszyć wzrokiem
gospodynię, najwyraźniej bardzo zadowoloną z obrotu
rzeczy. Atak nerwowy minął w mgnieniu oka, jak ręką
odjął. Niska, tęga pięćdziesięciolatka uśmiechała się po­
godnie, a w jej żywych, orzechowych oczach malowała się
ulga.
- Gratuluję szybkiego powrotu do zdrowia, Martho -
zauważyła szorstko Pru. W tym momencie wahadłowe
drzwi kuchni odskoczyły tak gwałtownie, że zadzwoniła
porcelana, pieczołowicie poustawiana w kredensie. Dwaj
kelnerzy, którzy przybyli z dostawcą, aż podskoczyli. Pru
nawet nie odwróciła głowy. Nie musiała. Wiedziała, kto
właśnie wkroczył do przestronnej, lśniącej czystością
kuchni. - Pewnie wcale nie potrzebujesz tego lekarstwa
- dodała jeszcze.
Ale gospodyni nie zwracała na nią najmniejszej uwagi.
Wzrok miała utkwiony w potężnym mężczyźnie, który,
mimo że stał w progu, zdawał się wypełniać sobą całe
pomieszczenie.
- Wcześnie pan wrócił, panie McCord. Tak się cieszę.
Mamy tu coś na kształt kryzysu - poinformowała po-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin